„Welcome to Hellywood” cz. II

Kwatera zapasowa, jak ją szumnie nazwano, był to po prostu ładny domek w stylu klasycystycznym, zapuszczony niestety jak wszyscy diabli.

– Rzadko tu bywamy – wyjaśnił niedbale Kier – To i trochę tu brudno.

William rozejrzał się i zrobił w duchu uwagę, że to bardzo łagodne określenie. Jednak w gruncie rzeczy porządek czy jego brak nic go teraz nie obchodził. Nigdy dotąd nie zdawał sobie sprawy z tego, że można aż tak się bać. Najgorsze było poczucie całkowitej bezradności i braku wpływu na to, co się dzieje. W sytuacji, gdy kimś, na kogo musiał liczyć, był demon… Czemu właściwie nie próbował go pogrążyć, tylko wyraźnie pomagał? Aż tak był skłócony ze swymi współbraćmi?

Błąkając się bez celu po domu William znalazł się nagle w ogromnym jak aula pokoju. Jedną z jego ścian przecinało długie okno z szerokim parapetem, pozostale ściany obwieszone były trójwymiarowymi zdjęciami różnych artystów. Wyglądało to jak jakaś sala pamięci, zwłaszcza, że pod każdym zdjęciem widniała tabliczka z jakimś opisem. np: „Tutejszy”, albo :”Wyciągnięty”. Niekiedy opis brzmiał „Immunitet”, co było jeszcze bardziej tajemnicze. Na wielkim regale stały tomy akt, ale William nie miał teraz siły, by je przeglądać. Zaczynał się czuć niczym Józef K. z „Procesu” – wiedział, że jest oskarżony, choć wciąż nie wiedział, o co. Przypominał sobie różne życiowe wpadki, ale żadna z nich, jego zdaniem, nie zasługiwała na Piekło. Nie był aniołem, to prawda, jednak nie popełnił nigdy jakiejś zbrodni, a w każdym razie żadnej sobie nie przypominał. Poza tym, gdzie był ten osławiony Sąd? Nie stanął przed żadnym, nikt nie odczytał mu aktu oskarżenia, nie postawił zarzutów, nikt nie dał mu choćby najsłabszej możliwosci obrony. Po prostu zdecydowano, by go potępić i tyle. To było cholernie nie fair. Usiadł w zakurzonym fotelu i ukrył twarz w dłoniach. W tym momencie naprawdę wolał, żeby śmierć była nicością i  żeby coś takiego, jak życie pozagrobowe, zupełnie nie istniało. Tymczasem najwyraźniej istniało, i to w formie, która mu wcale nie odpowiadała.

Nawet nie zauważył, gdy do pokoju wszedł Kier.
– Hej, chłopie, nie mazgaj się – powiedział pocieszająco – Do wszystkiego można się przyzwyczaić.
– Jak jest w Piekle? – spytał William bezbarwnym głosem.
– Piekielnie źle, ale nawet do tego można przywyknąć – zapewnił go demon – Po jakimś czasie pewne sprawy nawet cieszą. Pogadaj z Chuckiem Norrisem, on tam był dość długo, i to jako zwykły potępieniec, nie tam żadna szyszka.
– Biedny Chuck… taki przyzwoity facet…
– Może mieć pretensję tylko do siebie, nikt mu nie kazał grać w karty z diablicą. Powiem ci od razu, żebyś nie miał złudzeń – my zawsze wygrywamy z ludźmi, wykorzystując ich własne słabości.
– Jak więc można mi pomóc?
– Amnesty Intercept. To organizacja, do której między innymi należy nasza Księżniczka. Skrzydlate Legiony też mają coś do powiedzenia.
– Aniołowie?
– Tak, ale nie spodziewaj się jasnych duchów z lilią w ręku. To wojownicy, twardzi i oblatani. Inaczej nie mogliby walczyć z siłami Podziemia.
Jakże się to miało do wszystkiego, o czym kiedyś czytał i słyszał?
– A może to wszystko mi się śni? – spytał ze słabą nadzieją. Kier ze śmiechem trzepnął go po plecach.
– Weź że się w garść, bo dziewczynki cię wykpią, jak już się tu zjawią. One nie lubią takich facetów, co to mażą się z byle czego.
– Łatwo ci powiedzieć. Jesteś demonem, nie znasz takich stanów.
– Fakt – zgodził się Kier – Nie umiem być smutny, jedynie wesoły albo zły. Jak mała Mi z „Muminków”. Jednak i tobie to wszystko przejdzie, a wtedy sam będziesz się dziwił, co też cię tak mordowało.

Zapalił papierosa i zapatrzył się w okno rozmarzonymi, czarnymi oczami.
– Czemu mi pomagasz? – spytał po chwili William.
– Czemu? Och, tak sobie.- Kier wzruszył lekko ramionami – Trochę na złość dawnym szefom, a trochę dla hecy. Co zresztą za różnica, pomagam i już. Bo tak mi się chce.
William musiał przyznać w duchu, że jest to przynajmniej uczciwe postawienie sprawy. Ten Helloran nie dorabiał do swego postępowania żadnej ideologii, nie udawał szlachetnego ani nawróconego grzesznika, po prostu przyznawał, że ta sytuacja go bawi. Na swój sposób był prawdomówny. Budził sympatię. William nigdy wcześniej nie myślał o tych kwestiach, ale gdy teraz to rozważył, to doszedł do wniosku, że diabeł właśnie taki musi być. Miły, pociągający, atrakcyjny fizycznie. Inaczej przecież nikogo by nie skusił. Ciekaw był teraz, jak wobec tego wyglądają Anioły. Wiedział już, że są wojownikami tego świata, ale jak wyglądają? Ciekaw był, czy uda mu się któregoś poznać. Jeśli tak, to pewnie była to pieśń przyszłości, a na razie pozostawało czekać.

Około szóstej wieczorem trzasnęły wejściowe drzwi i rozległ się kobiecy głos:
– Jest ktoś w tym lokalu?!
– Tutaj! – odkrzyknął wesoło Kier, wyrzucając niedopałek przez okno.
Do pokoju weszły dwie dziewczyny – jedna wysoka, ciemnowłosa, mocno zbudowana, druga niższa i drobniejsza, o jaśniejszych włosach, skręcających się w naturalne loki. Obie były ładne, choć w dość zwykły sposób. Żadna z nich nie wyglądała na jakąś arystokratkę, choć, co trzeba było przyznać, plebejskiego wyglądu też nie miały.
– Pozwól, Shat – powiedział kurtuazyjnie Kier, obejmując przy tym niższą z dziewczyn – Oto Księżniczka, a ta druga panna to Milady. Laleczki, oto William Shatner, wasz klient.
– Przestań błaznować, J.C.- Milady uścisnęła serdecznie rękę aktora i posłała mu krzepiący uśmiech – Czemu nie wyznaczyliście spotkania w Szmaragdowych Skałach? Byłoby tam wygodniej.
– Ale tu jest bliżej dla wszystkich. Druzus i Silver tyrają na planie i nie mają czasu na długie wycieczki.
– A właśnie, gdzież oni?
– Zaraz będą. Napijecie się czegoś?
– Dawaj kawę. I akta naszego Billa. – odparła Księżniczka i mrugnęła wesoło do Shatnera – Poprosiłam Jojo, by go zbadał, bo z tego, co mówiłeś, wynika, że nie wszystko jest w porządku w tej pięknej głowie.
– Nie kpij ze mnie. – poprosił William.
– Ani mi to się śni. Naprawdę wyglądasz bosko. A wiesz, zastanawiałam się nawet, czemu cię tu nie ma, razem z innymi aktorami, ale tyle rzeczy miałam na głowie, że nie było kiedy sprawdzać.

Kier przyniósł z sąsiedniego pokoju teczkę z aktami i dziewczyna usiadła przy biurku, pogrążając się w przeglądaniu  papierów.
– Nie łatwiej byłoby opracowywać wszystko komputerowo? – spytał William.
– Łatwiej, pewnie, ale to tradycja – wyjaśniła mu Milady – Akta personalne muszą być w formie papierowej, nie elektronicznej.
– Aha, rozumiem… Słuchaj, kim jest Jojo?
– To brat Księżniczki i Silvera. Bardzo dobry lekarz, tylko że ochlaptus.
Patrzyła na aktora życzliwie, z koleżeńskim błyskiem w brązowozielonych oczach. Doszedł do wniosku, że chyba ją polubi. O jej koleżance nie wyrobił sobie jeszcze zdania, ale ona, Milady, wyglądała na wesoła, ciepłą osobę – i, w porównaniu z dotychczas poznanymi tu ludźmi, zupełnie normalną. Pomyślał nawet, czy by nie nawiązać z nią jakiejś rozmowy, ale właśnie wtedy ponownie trzasnęły drzwi i po chwili do pokoju wmaszerował młody mężczyzna w kraciastej koszuli, dżinsach i kowbojskich butach. Z urody przypominał nieco Jamesa Deana, tylko włosy miał ciemniejsze. Na szyi miał czerwoną bandanę i roztaczał wokół silny zapach alkoholu.

– Gdzie pacjent? – spytał rzeczowo.
– Cholera by cię wzięła, Jojo, znowu żeś się narąbał! Nie mogłeś poczekać choć trochę?! – wrzasnęła na niego Księżniczka, co nie zrobiło na nowoprzybyłym żadnego wrażenia.
– Żartujesz chyba? Może żeby wcześnie rano, a teraz już wieczór – odpowiedział – Nie bój się, moja sprawność się od tego nie zmniejszy. Gdzie pacjent?
Kier wskazał na Shatnera, który w tym momencie, nie wiedzieć czemu, zapragnął zapaść się pod ziemię. Jojo podszedł do niego i bez ceremonii zaczął zadawać pytania. Pytał dosłownie o wszystko, i to nie dając czasu do namysłu. William odpowiadał z niezwykłą u siebie potulnością, nie zastanawiając się nawet nad sensem tej indagacji, mimo że niektóre pytania były wręcz absurdalne. Wreszcie lekarz dał mu spokój i otworzywszy barek nalał sobie brandy.

– Zwykła depresja pozejściowa – oznajmił, łyknąwszy sobie zdrową porcję – Powinien dłużej zostać w kąpieli ektoplazmatycznej.
– Wiesz, że limit to pięćdziesiąt lat – Księżniczka ponownie uniosła głowę znad papierów – Trzymali go tak długo, jak mogli. To jeden z tych trudnych przypadków.
Jojo wzruszył ramionami, tak jakby chciał powiedzieć, że nic na to nie poradzi, po czym zabrał oprawie pełną butelkę i wylazł przez okno do ogrodu. Widać nie odstraszały go rosnące tam trujące rośliny i ciernie, bo wyszukawszy kawałek względnie wolnej przestrzeni usiadł sobie wygodnie i zaczął popijać. Z jego zadowolonej miny wynikało jasno, że nic więcej mu nie trzeba do szczęścia.
– Zatem, widzisz, nie ma się czym martwić – zwrócił się Kier do Williama – Samo przejdzie. Pocierpisz jeszcze, na moje oko, tydzień lub dwa, i będzie dobrze.

Ponownie trzasnęły drzwi. Tym razem byli to Silver i Druzus, bardzo ożywieni i w doskonałych humorach.
– Słuchajcie no, Conan znowu narozrabiał! – zawołał Druzus – Wyobraźcie sobie, ze zamówił skoncetrowany merkaptan do jakiegoś swego doświadczenia, a gdy go niósł do laboratorium, to potknął się o kota i wszystko mu się stłukło. Na Placu Harców nie sposób  wytrzymać od smrodu. Policja zamknęła cały kwadrat ulic dookoła Instytutu.
– Nie mógłby ten Conan choć raz robić doświadczeń, bo ja wiem, z balsamem kanadyjskim lub olejkiem pomarańczowym? – westchnęła Milady, wznosząc oczy ku niegu.
– Pewnie mógłby, ale wychodzi z założenia, że to żadna zabawa. O co chodzi?

Księżniczka wskazała papiery. Obaj mężczyźni pochylili się nad nimi i przez dłuższy czas przeglądali je w skupieniu, wymieniając od czasu do czasu szeptem jakieś uwagi. William patrzył w okno, za którym uwijały się ptaki w ogrodzie. Było ich sporo, różnej wielkości. Czasem przemykalo się też jakieś większe zwierzątko: szop, lis, nawet sarna. Na murku leżało kilka kotów, oddając się błogiej sjeście. Widać w tym osobliwym świecie zwierzęta były taki samymi obywatelami, jak ludzie, bo teraz przypomniał sobie, że i na ulicach widywał nie tylko psy, ale inne stworzenia, nie obawiające się ludzi, którzy ze swej strony nie zwracali w ogóle na nie uwagi. Pomyślał, że chciałby tu zostać i, oderwawszy wzrok od okna, spojrzał na studiujących papiery przyjaciół. Ci, wyczuwszy widać jego wyczekujący wzrok, obejrzeli się na niego, a potem wymienili spojrzenia.
– Myślę, że nie rozgryziemy tego bez Duxa. – powiedział stanowczo Silver.

 Kier skrzywił się niechętnie.
– Tylko tego ważniaka nam tu brakowało. – mruknął.
– Kim jest Dux? – zapytał Shatner nieufnie. Stanął pod ścianą z założonymi rękami, czując się coraz dziwniej, jak ktoś, kto stoi przed plutonem egzekucyjnym, a jednocześnie ma świadomość, że pluton jest po jego stronie.
– Dux Atlandor, bardzo wiekowy Anioł, nasz dobry kumpel – odparła Księżniczka – Będzie wiedział, jak można ci pomóc.
– Na pewno?
– No, w każdym razie, jeśli on nie będzie tego wiedział, to jesteś ugotowany na miętko, bo nikt nie będzie tego wiedział.
Nie było to szczególnie pocieszające. Księżniczka pewnie to wiedziała, bo wstała i podszła do niego.
– Nie martw się, obronimy cię tak czy inaczej. – rzekła pocieszająco – Nie wiem, jakiego haka na ciebie mają, ale założę się, że to nic o znaczeniu rzeczowym. Może kiedyś powiedziałeś coś, co zostało odczytane jako dobrowolna zgoda na potępienie, albo co.
– Nie wiem, może… – zawahał się William. Mówił różne rzeczy, często bez zastanowienia albo  żartem. Nie miał pojęcia, że może to mieć jakieś znaczenie. Jednak, prawdę mówiąc, nie miał też pojęcia, że istnieje takie miejsce, jak to, razem z jego niepojętymi zasadami.

– Słuchajcie no, streszczajmy się, bo ja muszę zdążyć na wieczorny trening – wtrącił się Druzus – W niedzielę zaczynają się igrzyska. Oczywiście wszyscy jesteście zaproszeni.
– Też coś – prychnął Jojo – Akurat będę patrzył, jak pomyleńcy rozwalają sobie łby. Mam poważniejsze rzeczy doroboty.
Milday wysunęła ze ściany panel, przypominający klawiaturę komputerową i coś na nim wystukała. W nastepnym momencie coś błysnęło i na środku pokoju ukazał smukły mężczyzna w srebrzystej tunice. Miał bardzo jasne, opadające na ramiona włosy, skórę koloru kawy z mlekiem, delikatną twarz o regularnych rysach posągu, a jego oczy płonęły wszystkimi barwami tęczy, zmieniającymi się jak w kalejdoskopie. William zagapił się na niego mimo woli – nie przypuszczał, że Anioł może wyglądać właśnie tak. Skrzydeł w każdym razie nie miał, ale poruszał się z taką lekkością, jakby miał własną umowę z siłą ciążenia.

– Coście znowu nabroili? – spytał surowo.
– My nic. Czy myśmy kiedyś co zbroili? – Milady uniosła niewinnie brwi.
– Bez przerwy rozrabiacie. Trudno za wami nadążyć. O co chodzi tym razem?
Księżniczka podała mu teczkę z aktami. Anioł obrócił ją w rękach, otworzył i zamknął. Nawet nie przyjrzał się pierwszej stronie, ale mimo to sprawiał wrażenie, jakby przez samo dotknięcie wchłonął treść zawartych w teczce dokumentów. Na jego wąskich ustach pojawił się ironiczny uśmiech.
– Co chcecie, żebym z tym zrobił? – zapytał.
– No, chcielibyśmy, żebyś jakoś pomógł – odparła Księżniczka – On ma kod Dołu na dłoni i chcemy wiedzieć, dlaczego ktoś miałby go potępić. Tu nie ma niczego poważnego. Trochę potknięć, trochę skarg personalnych i na tym właściwie koniec.Nie zrobił nic bardzo złego, za to sporo dobrego.

Atlandor wzruszył szczupłymi ramionami, zważył teczkę w dłoni i zamyślił się. William obserwował go z rosnącą fascynacją, zapominając o tym, co ten zjawiskowy mężczyzna reprezentował i po co tu jest. Dopiero teraz zauważył, że jego włosy nie są w istocie włosami, raczej rodzajem długich, wiotkich piór, układających się miękko i powiewnie jak jedwab. Również jego sięgające skroni brwi i długie rzęsy składały się z drobniutkich, bardzo wąskich piórek. Usłyszawszy o Aniołach William wyobraził sobie w pierwszej chwili, że to ludzie, którzy „awansowali” wskutek szczególnych zasług, ale teraz zmienił zdanie. Ten Dux chyba nigdy nie był człowiekiem.

– Założę za niego sprawę apelacyjną – rzekł wreszcie Anioł – Pójdę z tym do Viss a.
– Viss jest sędzią na ten dystrykt. – wytłumaczył Shatnerowi Silver.
– Ma szanse? – spytała Milady. Atlandor popatrzył na nią, przekrzywiając lekko głowę, niczym ptak.
– Trudno powiedzieć – odparł po chwili – Muszę najpierw dowiedzieć się, o co tu chodzi. W aktach rzeczywiście nie ma nic, co usprawiedliwiało by zesłanie. Tylko że, wiecie, w aktach nie zawsze jest wszystko.
– Nic nie zrobiłem! – krzyknął William – Zlituj się, nie chcę iść do Piekła!
Zadrżał, jakby w pokoju nagle zrobiło się bardzo zimno. Ciemnoskóry Anioł popatrzył na niego z zaciekawieniem i, jak mu się zdawało, rozbawieniem, zupełnie nie na miejscu  w tej sytuacji.
– Spokojnie, bohaterze – powiedział – Zobaczę, co da się zrobić, ale lepiej będzie, jak się pospieszę.
Zniknął, jakby nagle rozpłynął się w powietrzu, zabierając ze sobą teczkę.

– Nawet nie przeczytał akt. – mruknął niechętnie William.
– Nie mógł, choćby chciał – wyjaśniła mu Milady – Dux jest prawie niewidomy, ale nie martw się o niego, nie przeszkadza mu to w jego działalności.
Księżniczka podeszła do Williama i objęła go uspokajająco.
– Bez obaw – rzekła – Jesteś podopiecznym Silvera, więc jakby nas wszystkich. My jesteśmy jak mafia, wszyscy za jednego. Już niejednego wyciagnęliśmy z tarapatów, nawet dużo gorszych.
Shatner spróbował się uśmiechnąć, ale wyszło mu to dość żałośnie. Wciąż nie potrafił się opanować, wziąć w garść, jak mu radzono, ale teraz przynajmniej czuł, że nie jest sam. Ci ludzie postanowili mu pomóc, choć był dla nich obcy, a oni na pewno mieli własne sprawy. Sprowadzili nawet prawdziwego Anioła, by go bronił. Był im za to prawdziwie wdzięczny.

– Ten Atlandor… to wasz przyjaciel? – spytał.
– O, tak. Jest jak inni Aniołowie, szczery, lojalny i odważny. Polubisz go.
– Ciekawe, czy bardziej niż mnie. – wtrącił się ze śmiechem Kier – Anioły są owszem, bardzo pozytywne, ale nudne jak sto tysięcy rzecznych małż na surowo.
Leżał na parapecie z rękami podłożonymi pod głowę i gwizdał jakąś melodyjkę, patrząc w sufit.
– Jakoś Dux okazał się bardziej pomocny niż ty. – zauważyła karcąco Milady.
– Nic jeszcze nie zrobił. Psiakość, głodny jestem. Kto za tym, by zrobić grilla?
Ponieważ wszystcy byli za, Druzus i Jojo pobiegli szukać odpowiednich składników, zaś reszta udała się do ogrodu – ładnego, choć zaniedbanego jak wszystko w tej posiadłości. Niebo zaczynało już ciemnieć i kwitnąca w trawie maciejka pachniała oszałamiająco. Nad głowami polatywały nietoperze i wielkie, aksamitne ćmy.
– Jeśli to nie jest Raj, to już nie wiem, co nim jest. – pomyślał William, wciągając głęboko w płuca rozkoszny zapach.

Księżniczka i Milady zapaliły rozwieszone na drzewach chińskie lampiony, zaś po chwili pojawił się Druzus z przenośnym grillem, a za nim Jojo, obładowany surowym mięsem.
– Trzymaj, stary czorcie! – zawołał, rzucając Helloranowi kawał surowej polędwicy. Ten złapał ją w locie.
– Dzięki – powiedział z uśmiechem i wbił w mięso swe białe, ostre zęby. William mimo woli syknął – widok miał w sobie jakąś pierwotną dzikość, budzącą instynktowną odrazę u człowieka cywilizowanego. Jednak czy po demonie mógł spodziewać się czegoś innego? Właściwie William nie wiedział nic o demonach, teraz to sobie uświadomił. Skoro nie były to rogate stwory z kopytami zamiast stóp… może ten był nietypowy, a upodobanie do surowego mięsa i ponurego dekoringu jeszcze o niczym nie przesądzało. W końcu zachowywał się przyjaźnie, a ci ludzie wyraźnie mu ufali. Zachowywali się w jego obecności tak swobodnie… Pewnie mieli podstawy. On jednak wciąż nie mógł wyzbyć się lodowatej obawy i ciężkiego, przytłaczającego smutku. Leżał w jego sercu jak kamień.

Następnego dnia, gdy jedli śniadanie, znowu pojawił się Dux. Przy świetle dziennym wcale nie wyglądał mniej tajemniczo niż w ciemności, a nawet wyraźniej było widać, że nie jest człowiekiem. Dopiero teraz William zwrócił uwagę na to, że jego dłonie mają tylko trzy palce i kciuk, i że nie posiada on paznokci.
– Założyłem sprawę, póki co masz immunitet – powiedział, zwracając się do Shatnera – Ale sprawa jest trudna, uprzedzam. Prawdopodobnie dopuściłeś się samopotępienia, choć nie wykluczam, że nieświadomie. Tylko że trudno to będzie udowodnić.
– Samo… co takiego?
– To znaczy, że wypowiedziałeś jakieś słowa, które określiły za życia twą przynależność po śmierci – wyjaśnił Dux – Wielu ludzi wypowiada je lekkomyślnie lub w głupiej brawurze, a niestety zazwyczaj Sądy uznają takie deklaracje za wiążące.
– Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek… – William umilkł, nie wiedząc, jak dokończyć.
– Bez obaw, Sąd ci przypomni. – zaśmiał się Kier bez śladu współczucia, raczej z jakimś sadystycznym zadowoleniem.
– Kto rozpatruje sprawę? – spytała Księżniczka.
– Viss. W tych dniach wrócił z urlopu.
– Kto to Viss? – zapytał William.
– Jeden z Sędziów. Surowy, ale sprawiedliwy, jak i reszta. Trochę nerwowy. – odparła Milady.
– A trochę to znaczy jak?
– Jak cholera, Shat. Jak jasna cholera.

Nie brzmiało to zbyt zachęcająco. William spróbował wyobrazić sobie tego sędziego, ale wyobraźnia go zawiodła, spróbował więc przypomnieć sobie, czy kiedykolwiek zrobił coś, co można by nazwać samopotępieniem. Nic nie przychodziło mu do głowy.
– Czy jest możliwe, że za tym ktoś stoi? Jakiś demon-łowca? – zapytała Księżniczka.
– Jasne, że możliwe. Nawet bardzo prawdopodobne. Dobrze, wracam do swoich spraw, a wy bawcie się dalej.
Z tymi słowami Dux znikł w chmurze iskier.
– Stary, dobry Viss – powiedział w zadumie Silver, przełknąwszy resztę jajecznicy na bekonie – Jak nas znowu zobaczy, to się chyba załamie. Mam czasem wrażenie, że najchętniej nie oglądałby już naszej bandy, przynajmniej przez najbliższe dziesięć wieków. Trochę mu napsociliśmy.
– Dzięki nam przynajmniej się nie nudzi – uśmiechnął się Druzus – Hej, ferajna, kto za tym, żeby dziś obejrzeć wstępne igrzyska? Wezmę udział w pokazówce.
– O, to wystarczająca zachęta.- powiedziała z zapałem Milady, a inni jej przytaknęli.
– Jakie igrzyska? – spytał William z nikłym zainteresowaniem.
– No jak, gladiatorskie! Niedawno mieliśmy otwarcie sezonu.

Nie, William nie mógł powiedzieć, by ciekawiło go to w jakiś szczególny sposób, ale gdy pomyślał, że jeśli nie pójdzie, będzie musiał zostać sam, postanowił jednak iść z innymi do amfiteatru. O ile przedtem wolał zostawać sam, o tyle teraz, gdy był świadomy zagrożenia, czuł się bezpieczniej, będąc w czyimś towarzystwie.

Amfiteatr był zbudowany z rzeczywistym rozmachem, zaopatrzony we wszystko, co trzeba, podobnie jak współczesny stadion, choć w ogólnym zarysie był podobny do oryginalnego Coloseum. Okrągła arena wysypana była białym piaskiem, loże i trybuny zdobiły ornamenty, mające przypominać rzymskie dekoracje, ale wszystkie użyte materiały były współczesne. Również nikt z bywalców tego miejsca nie zawracał sobie głowy przebieranką za Rzymianina, choć byłoby to dość logiczne. Jednak tutejsi mieszkańcy nie lubowali się chyba w tanich efektach, choć widać było, że musieli bardzo lubić te igrzyska. Trybuny były wypełnione do ostatniego miejsca, podobnie jak loże. Rozglądając się po widzach William uświadomił sobie nagle coś, co powinno dotrzeć do niego juz dawno – to poczucie dziwności tego miejsca, niejasne wrażenie, że czegoś w nim brakuje… tu nie było dzieci. Ani jednego. Populację tego miejsca stanowiły wyłącznie osoby dorosłe i teraz William zorientował się, że nie widział tu ani jednej kobiety w ciąży, ani jednego czlowieka, starszego niż – na oko, ma się rozumieć – czterdzieści lat. To bardziej niż cokolwiek innego uświadomiło mu, gdzie się znajduje, że to nie sen ani czyjś chory żart. Trudno, był martwy i trzeba było to w końcu zaakceptować, porzucić marzenia o tym, że zaraz się zbudzi i wszystko będzie jak dawniej. Zresztą, czy było to takie znów złe? Był znowu młody, silny i zdrowy, chociaż było to drogo okupione – tęsknił za rodziną, i to coraz bardziej.

Żeby jakoś zagłuszyć tę tęsknotę, postanowił obserwować pilnie to, co będzie się działo na arenie. Początkowo myślał, że będzie świadkiem czegoś takiego jak na udawanych turniejach rycerskich lub na meczach wrestlingu, ale to, co nastąpiło, było widowiskiem zupełnie innego rodzaju. Przede wszystkim broń gladiatorów była prawdziwa – ciężka i diabelnie ostra – a poza tym wyćwiczeni w swoim fachu zawodnicy wcale ze sobą nie żartowali. Byli nieprawdopodobnie zwinni i silni, niemal wszyscy równie dobrze zbudowani jak Druzus, choć nie wszyscy tak wysocy jak on. Podział wagowy raczej nie istniał – liczyła się umiejętność i wola walki. Druzus wystąpił w kilku walkach, stanowiących niejako główną atrakcję wieczoru. Od pierwszych chwil było widać, że zasługuje on w pełni na swą reputację, a publiczność dosłownie szalała – musiał być naprawdę bardzo popularny. Trudno było się temu dziwić. W kostiumie gladiatora, z mieczem w dłoni i rozwianą grzywą jasnych włosów nad czołem, wyglądał jak jakiś skandynawski bóg, a gdy dochodziła jeszcze do tego swoista elegancja w prowadzeniu walki, szybkość i niezwykła zręczność… o, nie dziwiło to, że Druzus jest bożyszczem tłumu. Nawet Williama w pewnym momencie pochłonęło rozgrywające się widowisko i zapomniał o swych obawach, wpatrzony w to, co działo się na arenie.

 Pojedynki zdawały się toczyć według ścisłych reguł z jednej strony, z drugiej z niezwykłą, brutalną gwałtownością – zawodnicy zdawali się być zupełnie niewrażliwi na otrzymywane ciosy, nawet gdy broczyli krwią z licznych ran. Początkowo było to przerażające, ale, jak wytłumaczył Shatnerowi Silver, nawet najfatalniejsze urazy były leczone w tutejszym szpitalu w miarę szybko i bez trwałych skutków. Był to pozytyw życia po życiu –  tutaj „zejście śmiertelne” oznaczało w najgorszym wypadku przejście na inny poziom, z którego – prawda, ze z ogromnym nakładem trudu – można było wrócić. W pierwszej chwili wydawało się to pokręcone, jednak miało sens – śmierć jako taką każdy już przecież miał za sobą.
Było dobrze po północy, gdy wyszli z amfiteatru. Towarzyszył im Druzus, który przypłacił swe występy kilkoma niegroźnymi draśnięciami i guzem na ciemieniu, ale to zupełnie nie psuło mu humoru.

– Czy wy musicie używać ostrej broni? – spytał William, konstatując, że gladiator nie przejmuje się jakoś tym, iż kilku z jego kolegów trafiło po imprezie do miejscowego szpitala. W tych warunkach musiało się to często zdarzać.
– A czemu nie? To dodaje pikanterii igrzyskom. Co to my, dzieci, by bawić się drewnianymi mieczykami? – Druzus poklepał go po plecach, aż zadudniło – Jesteśmy gladiatorami, nie komediantami, jak nie wytykając palcem niektórzy.
– Powiedz jeszcze, ile razy sam leżałeś poharatany jak stary łachman – parsknęła Milady – Gladiatorzy mają nierówno pod sufitem, uważają, że jeśli nikt na nich nie napada, to do bani z takim życiem.
– Z jakim życiem? – spytał William sarkastycznie.
– No fakt, to takie pozażycie… ale wszystko jedno.
– Tutaj to nic – wtrącil się Kier – Zobaczyłbyś, jakie są zawody u nas… to znaczy, tam, w Dole. Mamy mnóstwo dyscyplin sportowych, spodobałyby ci się.
– Agitujesz?
– Nie, ależ nie – zreflektował się demon – Przecież i ja tam już nie mieszkam.

William spojrzał na idące obok niego dziewczyny. Wyższa ciemnowłosa i niższa jasnowłosa, obie ładne i świeże, ubrane w powiewne szarawary i przewiązane w pasie krótkie tuniki z rodzajem szerokich, haftowanych kołnierzy (taka tu była damska moda, jak zauważył) i uderzyła go absurdalność sytuacji, w której się znalazł. Normalnym by było, gdyby to on ich bronił przed niebezpieczeństwem, tymczasem ironia losu sprawiła, że było odwrotnie. Patrzył na nie jak na potencjalne wybawicielki od mąk piekielnych, które go czekały.
– Bardzo tam męczą? – spytał.
– Och, zależy kogo i zależy kiedy – odparł niedbale Kier – Nie rutynowo. Tam żyje się zupełnie normalnie, tylko niezbyt komfortowo, rozumiesz. Jak, bo ja wiem? W slumsach Newark? Podczas gdy demoni odgrywają rolę miejscowych celebrytów, i to nie wszyscy. Większość z nas żyje niewiele lepiej od ludzi…
– Chciałbyś tam kiedyś wrócić?
– Tak, oczywiście, że tak. Może nie jest tam jak na Kajmanach, ale bądź co bądż to dom.

Nagle przystanął i uderzył się dłonią w czoło.
– Bałwan jestem! – wykrzyknął – Skończony idiota! Oto jak się kończy obcowanie na co dzień z ludźmi! Głupieje się do cna!
– O co ci znowu chodzi? – spytała Milady z urazą. Kier spojrzał na nią błyszczącymi oczami.
– Wiem, kto za tym stoi! – obwieścił triumfalnie – A raczej, podejrzewam… Słuchajcie, chodźmy do mnie. Muszę to sprawdzić, a tylko tam mam odpowiedni sprzęt.
– Hehe, teraz trzymaj się, Shat. – zachichotał Silver i zarobił sójkę w bok od Księżniczki.
– Nie strasz go – powiedziała – Posłuchaj, Bill, zobaczysz różne rzeczy, ale nic ci nie grozi. Po prostu Kier, jak to demon, lubi ponure i przerażające wystroje wnętrz.
– Na pewno nie przestraszę się byle czego. – zapewnił ją William, ale gdy po krótkiej jeździe znaleźli się na jakichś bagnach, mimowolnie poczuł dreszcz.

Nie było tu przyjemnie. Ogromne drzewa przesłaniały niebo, zaciemniając wszystko dookoła. Między drzewami przemykały się jakieś niewyraźne cienie, czasem błysnęły nieprzyjazne oczy, które zaraz znikały. Rzeczywiście otoczenie wyglądało upiornie, choć jeszcze gorzej przedstawiała się siedziba demona – czarny, przysadzisty zamek, wyglądający, jakby zbudowano go w całości ze szkła wulkanicznego. Jeśli nawet William łudził się, że w środku będzie mniej demoniczny, to się rozczarował. W środku zalegał mrok. Jedynie środek korytarzy był oświetlony, choć źródło światła pozostawało niewidoczne. Coś szurało nieprzyjemnie po kątach, czasem ocierało się o przechodzących – niewidoczne, ale niemniej ohydne, bezkształtne, co dawało się wyczuć podczas krótkich chwil fizycznego kontaktu. Szczęśliwie pokój, do którego Kier zaprowadził swych gości, był trochę weselszy. Co prawda był tak samo utrzymany w mrocznej tonacji, ale mimo to bardzo nowoczesny – telewizor, dwa komputery, sprzęt stereo. W kącie  królowało coś, jakby konsola z centrum monitoringu.

– Rozgośćcie się. – rzucił Kier i usiadł przy konsoli. Włączony ekran zajaśniał srebrem, klawiatura zastukała cicho pod szybkimi palcami demona. Na ekranie ukazała się dziewczyna w czarnej, mocno wyciętej sukni i wymyślnej fryzurze, w której ciemnoblond włosy mieszały się z zielonymi i niebieskimi pasmami.
– Witaj, Frea – powiedział Kier serdecznie – Zrób coś dla mnie, mała, dobrze?
– Byle nie za wiele. – zastrzegła się diablica – Znam cię jak zły szeląg, odzywasz się raz od wielkiego dzwonu i po to tylko, by narobićmi kłopotów.
– Nie, to drobiazg. Daj mi aktualną listę wolnych demonów.
– A po co ci to, przystojniaku? Z nimi nie zadzieraj. Wolne demony nie lubią służb mundurowych.
– Jestem dezerterem, Frea.
– To jeszcze gorzej. Możesz pożałować, gdy któregoś zaczepisz.
– Wiem, wiem… Dasz mi tę listę?
– No, jak chcesz. – diablica wzruszyła z wdziękiem ramionami i postukała w klawiaturę fantastycznie długimi, polakierowanymi na czarno paznokciami. Na ekranie ukazała się lista imion i nazwisk, opatrzonych ciągami cyfr. Wyglądało to na jakieś kody. Kier zaczął sprawdzać jeden po drugim, rozpisując je w jakiś osobliwy sposób na matematyczne równania n-tego stopnia, w których jego goście bardzo szybko się zgubili. Patrzyli na ekran i na migające palce Hellorana ogłupiałym wzrokiem i aż nimi wstrząsnęło, gdy znienacka oznajmił:

– Mam!
– Co masz? – spytał nieufnie Druzus.
– To on – Kier wskazał na ekran, na którym widniało zaznaczone jedno z nazwisk – To on jest przyczyną kłopotów.

About the author
Technik MD, czyli maniakalno-depresyjny. Histeryczna miłośniczka kotów, Star Treka i książek. Na co dzień pracuje z dziećmi, nic więc dziwnego, że zamiast starzeć się z godnością dziecinnieje coraz bardziej. Główna wada: pisze. Główna zaleta: może pisać na dowolny temat...

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *