Paryż nie ma końca – 1 – Le Dingo

„Och, jak wszystko raz po raz się zaczyna, wszystko pozostaje niespełnione i wszystko rodzi się na nowo. Pamiętam Montparnasse
w pierwszych dniach jesieni. Zamawiasz Café Crème, a ludzie, widząc nas, nawet mniej się dziwią niż my sami, że jesteśmy razem i mamy przed sobą przyszłość”.

Aragon

PARYŻGładka, rozgrzana od gorącej kawy dłoń sięgnęła do grdyki Buddy’ego, muskając ją przelotnie, w sposób charakterystyczny dla ludzi chcących wzbudzić zainteresowanie, czasem pożądanie. Zapach różanego szamponu i taniej nikotyny dostał się do jego nozdrzy, do mózgu, a w końcu do krwiobiegu. Wartkim strumieniem ożywiając każdą, najmniejszą nawet tkankę. Bezlitośnie opanowując całe ciało.

PBDLUVE EC017Młoda kobieta spiesznym krokiem ruszyła w stronę drzwi. Była zadowolona jak zawsze, pełna energii i ciepła. Rozdawała przyjemne uśmiechy. I tak jak „wszyscy” w Paryżu, wpadała popołudniami do „Dingo” na kawę i łyk taniego koniaku przed występem w nocnym lokalu, gdzie zawodziła niczym niewinny wróbelek.

–­ Dziwka! – zauważył któregoś dnia Malcolm, kundel rzecz jasna. – Czy on u diabła nie widzi, że ta latawica tylko udaje niewiniątko?

– Typowa Francuzka! – szedł w zaparte, za nic mając protesty zauroczonego śpiewaczką jamnika.

Ale Buddy ją lubił. Wszyscy ją lubili, no, może z wyjątkiem kobiet zazdrosnych o jej świeżość i niewymuszoną dziewczęcą powierzchowność. W tej chwili jej perlisty śmiech rozbrzmiewał przy drzwiach wyjściowych, gdzie flirtowała z tym aspirującym krytykiem literackim, którego nazwiska nikt nie mógł zapamiętać. Nikt z wyjątkiem Suzy.

Obecność lolitki nie uszła także jego uwadze. Ciemnowłosy mężczyzna siadywał w „Dingo” popołudniami, zanim Paryż obrał kurs wieczornej beztroski, goniąc za zdrożnymi uciechami, których zazwyczaj żałował za dnia. Mężczyzna podnosił głowę za każdym razem, gdy między stolikami lekko frunął zielony, wygnieciony prochowiec, a woń nikotyny mieszała się z przyjemnym dla zmysłów zapachem.

I dziś nie było inaczej. Ołówek zawisł nad zapisaną kartką opasłego notatnika. Spojrzenie przybrało wyraz na wpół płaskich, na wpół zaintrygowanych oczu mężczyzny, wykorzystującego otoczenie dla wyższych celów. Tym razem, między powolnym wciągnięciem powietrza a kolejnym łykiem whisky z wodą sodową, jego nieogolona twarz zdradziła coś więcej niż zainteresowanie.

stary_paryz_09– On wygląda źle, niemożliwie źle, albo gorzej, niż wyglądał wczoraj – zauważyła Layla, chihuahua z Nowego Jorku.

­ – Masz rację, wygląda strasznie. Na pewno pisze coś świetnego – zgodził się Malcolm.

­– Nie bądź niemądry –­ odszczeknęła młoda suczka, urodzona tuż po wojnie. ­– Alkohol mąci mu w głowie. Może mógłby być kimś, ale urodził się w złych czasach…

­ – W złych czasach?! ­– zacharczał wyrwany z zamyślenia Buddy. –­ Dziewczyno, a co ty możesz wiedzieć o czasach? Wychowałaś się w mięciutkim kojcu, w świecie, gdzie ulice są czyste i nie musisz srać pod siebie!

­– Odpuść jej, kolego –­ wstawił się za Laylą Malcolm, szukający jak zwykle sposobności, by okazać się szarmanckim. ­– To, że nie była na wojnie, nie czyni z niej półpsa.

Buddy uznał, iż dalsza rozmowa na ten temat nie ma sensu. A naświetlanie swojego stanowiska pyskatej gówniarze z perfumowanej poduchy i zapchlonemu kundlowi, który o wojnie wie tyle, ile słyszał, biegając beztrosko po Paryżu, podczas gdy prawdziwi bohaterowie wspierali swoich panów na froncie, było co najmniej bezcelowe.

­– Nie byłem na wojnie, ale wojna była tutaj, nie zapominaj. Jestem starszy, przeżyłem swoje, widziałem… – Malcolm odgadł myśli przyjaciela i podjął temat.

Buddy’ego irytowała wieczna frustracja Malcolma. Najwyraźniej wstydził się tego, że w czasie wojny zabawiał się z córką sławnego szwajcarskiego analityka w Lasku Bulońskim, prezentując „siad”, „leżeć”, „siad”, „pies zdechł”. A fakt, iż wojska Moltkego dotarły na odległość siedemdziesięciu kilometrów od Paryża, wcale nie konotował owego „wojna była tutaj”. Tym razem Buddy nie wytrzymał:

­ – Gówno widziałeś i gówno wiesz! Może i obcujesz z artystami, ale i tak gówno wiesz!

­– Artystami, phii – szczeknęła pogardliwie Layla.

Malcolm znał obsesję swojego przyjaciela na punkcie wojny, która – jak uważał – dzieliła wszystkich na dwie kategorie: na tych, co walczyli, i tych, których wojna ominęła szerokim łukiem, a zatem gorszy gatunek.

Porzucony Malcolm miotał się od jednego pana do drugiego, aż pewnego dnia, skatowany do nieprzytomności przez ostatniego właściciela, wylądował na ulicy. Teraz jego domem były miejskie kawiarnie i bary, tam zawsze mógł liczyć na odrobinę resztek z pańskich stołów. Tak jak tu, na rue Delambre 10, gdzie wiekowy właściciel lokalu cenił sobie obecność starego kudłacza, który, jak mawiał, „musiał być tak stary jak to miasto”.

wieza-paryz-eiffla– Zawsze zostaje nam Paryż… ­– stwierdził pojednawczo Buddy.

­– Nie cierpię tego miasta! ­– szczeknęła Layla.

­ – A czemuż to? Czyżby i cała Europa nie spełniała Pani oczekiwań? – zapytał Malcolm.

­ – Paryż i Wiedeń to miejsca niemożliwie nudne, pełne hołoty i wyszczekanych kundli… – odparła z przekąsem.

­ – Takie sunie jak Ty mogą żyć tylko w Nowym Jorku – postanowił podroczyć się z nią Malcolm.

Buddy w tym czasie snuł marzenia na temat Suzy.

­– I owszem, choć podobało mi się w Rzymie i Londynie.

­ – Okaż odrobinę litości! – zdenerwował się kundel.

Layla prychnęła.

­– Nonsens! ­– uciął Malcolm. – Tu jest mój dom! Tu się urodziłem i tu umrę.

­– A ja udałbym się raz jeszcze na fiestę do Pampeluny –­ włączył się Buddy, wspominając odważne zwierzęta idące na śmierć bez cienia lęku i wątpliwości. Nie potrafił jednak stwierdzić, czy gest ten oznaczał bohaterstwo, czy raczej idiotyzm. Tak czy inaczej zabawa była przednia i niewątpliwie warta tych kilkunastu godzin spędzonych w dusznym wagonie.

– Zgadzam się z tobą kolego, nie ma lepszego miejsca na świecie niż Paryż – dodał z naciskiem kundel.

Layla zawyła, udając cierpienie.

­ – Cholerne kundle, nie mogą się zamknąć! – krzyknął zamawiający kolejnego burbona Pierre, kopiąc przy tym Malcolma tak zapalczywie, że ten, skomląc, zwinął się w kulkę. – Kto je tu wpuścił, Marc? ­ – wrzasnął na kelnera, ale ten tylko bezradnie wzruszył ramionami, ustawiając dwie butelki czerwonego wina na stoliku obok.

­ – Widzisz –­ cichutko pisnęła Layla. – Wasz świat, wasze cholerne czasy, ach, biedak, bezdomny, bezpański…

brassaipicasso-au-cafc3a9-de-flore-c3a0-sa-gauche-jame-sabartc3a9s-son-ami-et-secrc3a9taire-1939Przy stoliku, ponad psimi głowami trwała zaciekła dyskusja. W tym momencie głos zabierał Edward, Amerykanin z pochodzenia i właściciel wiernego Buddy’ego. Walczący „do niedawna” na włoskim froncie mężczyzna od kilku lat mieszkał w Paryżu, gdzie – jak słyszał – pisze się łatwo. Właśnie opowiadał swoim towarzyszom o rozszarpanych przez kule, cuchnących ciałach, koszmarach sennych i prawdziwych bohaterach. Nieustannie mówił o wojnie i swoich wspomnieniach, które spisywał w formie powieści.

Po jego prawej ręce siedział będący lekko „na gazie” Thomas, wizjoner z Nowego Jorku, traktujący z przymrużeniem oka pisarskie ambicje Edwarda. W przeciwieństwie do swojego rozmówcy nie był zainteresowany wojennymi szarżami i nabuzowanymi patetyzmem historyjkami.

– To minie – miał w zwyczaju przytykać, gdy ktoś zanadto rozwodził się nad wojną i jej „dobrodziejami”. – Że też piekło nie pochłonęło ich wszystkich – mawiał do żony, gdy ta z zainteresowaniem pytała o jego europejskich przyjaciół. – Tylko wojna i wspomnienia, kogoż to jutro będzie obchodzić!

Thomas, autor dwóch książek, zresztą dość kiepskich, usiłował właśnie przemówić weteranowi do rozsądku, tłumacząc, że nikt nie będzie czytał takiej literatury, nikt nie będzie pamiętał ich pokolenia. Przełom wieków był coś warty, dziś to czas stracony.

­– Ed, zapamiętasz moje słowa. Ci wszyscy współcześni „pisarze”, jeśli nie uchybiam sztuce, nazywając ich w ten sposób… – odwrócił się, by odpalić jednej dziwce papierosa
– ­ w każdym razie nikt nie będzie ich czytał za czterdzieści lat. Sposób pisania, który wybrali, by wybić się ponad przeciętność, zatrzeć w naszej pamięci złote czasy, to wielka bzdura i wpływ tych wszystkich pieprzonych Freudów, wprowadzających modę na przeanalizowanych na wylot bohaterów. – Upił łyk beczkowego piwa.

­ – Ale to oczywiście twoja książka – dodał po chwili.

le-dingo-barMniej więcej w tym samym czasie ktoś otworzył drzwi frontowe, przez które do kawiarni dostał się ostry podmuch chłodnego powietrza, a razem z nim kilka brązowych liści wtargnęło bez zaproszenia, wprost z błyszczącej od nieustającego deszczu ulicy. Brunet wyzwolił się na moment z więzów swojego notatnika, po czym na powrót zawiesił wzrok na zapisanej kartce, pośpiesznie kreśląc ostatnie zdanie, jak gdyby myśl ta mogła mu umknąć i na zawsze już należeć do tych niewypowiedzianych. Wreszcie podniósł głowę, grymasem twarzy przyjmując obecność zbliżającej się sylwetki. Pośpiesznie schował ołówek i notes w kieszeni ciepłego swetra, najwyraźniej nie chcąc, by przedmioty sprowadziły rozmowę na temat, którego wolał uniknąć.

Mężczyźni przywitali się jak dobrzy znajomi, jednak w tym powitaniu wyraźnie czuć było pewną rezerwę i niesmak. Przybysz – szczupły mężczyzna o chłopięcej urodzie, zielonych oczach i jasnych włosach z przedziałkiem pośrodku – odsunął sobie krzesło i usiadł przy stoliku, na wprost lekko zdegustowanego tym faktem bruneta. Następnie przywołał kelnera, który już po chwili spełnił jego życzenie – dwie whisky z wodą sodową.

­ – Chudy blondyn… – ­ zaczął Buddy, wodząc za spojrzeniem Malcolma.

­– Co z nim?­ – zagadnęła żądna krwi Layla.

­ – Słyszałem, jak gazeciarz mówił o nim same superlatywy… – dokończył Buddy.

­ – On tak mówi o wszystkich, których drukują – wyraził swoją opinię Malcolm, któremu ktoś właśnie rzucił kawałek pieczonego kurczęcia. Podjął jednak po chwili: ­– Słyszałem wczoraj w parku, jak ruda kobieta czytała swojemu mężczyźnie tę jego nową powieść.

­– I co?­ – szczeknął zaintrygowany Buddy, rozglądając się, czy i jemu nie spadnie jakiś smakowity kąsek.

Layla ziewnęła.

­– Jest dobra, naprawdę niezła – odparł Malcolm.

­ – Bredzisz, moja pani mówiła dziś rano do sąsiadki, że owo „dzieło” nie sprzedaje się
w Stanach, a jak nikt tego nie czyta, to jest kiepskie, ot co!

­ – Jak nikt nie czyta, to skąd może wiedzieć, czy jest kiepskie? – ­ zauważył, oblizując kulawą nogę, Buddy.

­ – Powiem wam, że Amerykanie to idioci, zanim dogonią nas, Francuzów, minie ze sto lat ­– szczeknął Malcolm.

­ – Obrażasz swoją inteligencję, którą się tak szczycisz… –­ skwitował Buddy, zdobywając się na ironię. Jego humor poprawiał się zawsze, gdy temat wojny przestawał być poruszany przez tych, co znali ją jedynie z prasowych nagłówków.

­ – Mogę zrobić wyjątek dla tych dwóch –­ wskazał wilgotnym nosem na obserwowanych mężczyzn ­ – no i może jeszcze kilku…

­ – Wy wszyscy jesteście tacy sami – stwierdziła ponuro Layla. ­– Nikogo nie szanujecie, tak jak wasi panowie, którzy piją na umór.

­– Masz na myśli Francuzów? –­ zapytał Malcolm.

– Nie, to całe nic nie warte pokolenie – odparła z przekąsem.

VR_08_10_p29_Hemingway_BWweb-310x232Wówczas brunet chwycił pobladłego na twarzy blondyna i potrząsnął nim energicznie, jak gdyby wierzył, iż gest ten przyśpieszy proces detoksykacji organizmu. Tonem, jakim matka zwraca się do nieposłusznego dziecka, usiłował wyperswadować przyjacielowi kolejnego drinka. Powinni już wyjść. Nie, nie powinni. Robi się późno. A więc pora jest odpowiednia. Wypada dać kelnerowi napiwek i złapać taksówkę. Ale kompan ma ochotę na absynt z wodą…

Podczas już wcale głośnej wymiany zdań blondyn nieumyślnie przechylił stół
w swoją stronę, zrzucając dwie szklanki, których zawartość wylądowała wśród odłamków szkła na ubłoconej posadzce.

Widząc białą jak kartka niezadrukowanego papieru twarz mężczyzny, na pomoc brunetowi ruszył przerażony kelner.

­ – Wygląda, jakby umierał. Może wezwać doktora? – zapytał z niepokojem.

­– Nie. Jego tak bierze – odparł brunet. –­ Nic mu nie będzie.

Dostrzegając zdziwione spojrzenie kelnera, dodał:

­ – Musiał wypić coś wcześniej.

Młody Amerykanin z Connecticut potaknął ze zrozumieniem, jak gdyby zasłabnięcie od zbyt dużej ilości alkoholu nie było niczym nadzwyczajnym i niebezpiecznym dla zdrowia. Chwycił blondyna pod jedno ramię, z drugiej strony trzymał go brunet. Mozoląc się pod ciężarem wysztywnionego i ubezwłasnowolnionego ciała, ruszyli w podróż przez całą długość baru. Pośród szyderczych, poniekąd zrozumiałych spojrzeń, odgłosów obijanego o siebie szkła i nieustannego pocierania siarki o draskę ruszyli w stronę świateł i rześkiego powietrza ulicy, gdzie będący na nieco słabszym gazie brunet miał wsadzić awanturnika do taksówki i wysłać na rue Tilsitt 14.

­ – Ona go zniszczy –­ powiedział kelner, kopiąc prawą nogą dwuskrzydłowe drzwi, które, otwierając się posłusznie, wypuściły trzech mężczyzn na zewnątrz. – ­Widziałem ją, była tu wczoraj z…

­ – Proszę cię, Marc, oszczędź mi… – zaoponował. – Jestem zmęczony, myślałem, że popracuję, ale… ­– uciął, wskazując na stolik, spod którego dochodziło psie szczekanie. – Jutro pójdę do hotelu.

­– Ale wrócisz jeszcze do nas, prawda, Hem?

Brunet uśmiechnął się ponuro, ściskając żylastą dłoń Marca i dał mu do zrozumienia, że dalej pójdą sami.

Nie tracąc ani na chwilę rezonu, psia bohema z największym zainteresowaniem obserwowała scenkę, której akcja rozgrywała się teraz na zewnątrz. Epizod był dostatecznie klarowny dla niewysokiej publiki, która chłonęła wszystko to, co działo się za przydymionym, szerokim oknem wychodzącym na front lokalu.

113842_francja_ile_de_france_parisOstrożnie usadziwszy przyjaciela na niewysokim, betonowym krawężniku, brunet z rozbawieniem zauważył, że świeże powietrze ocuciło kompana na tyle, iż ten zaczął powoli odzyskiwać koloryt twarzy i zdolność wysławiania się w ojczystym języku. W przyjacielskim geście poklepał go po plecach i machnął ręką na chłopca niosącego akurat po drugiej stronie naręcze amerykańskich gazet. Gdy młodziak przeciął brukowaną ulicę i podszedł do mężczyzn, brunet wsunął w jego dłoń kilka brzęczących monet. Kupił „New York Herald” i polecił przywołać taksówkę.

Chwilę później podjechał czarny ford i wsiedli do środka.

– ­ Edward, już czas! – Buddy szarpnął nogawkę swojego pana.

Wiarus leniwie wstał od stołu, gdzie zdolny do rozmowy był jeszcze Thomas. Pierre od dwudziestu minut pozostawał w stanie trwałego znieczulenia, z którego miał go wyrwać mocny cios, zadany w tył głowy około godziny później przez hardego Anglika, któremu tamten wisiał okrągłą sumkę. Zatem Edward pożegnał się z Thomasem i klepiąc zwierzę po grzbiecie, ruszył w stronę wyjścia.

­– Buddy, a wy gdzie? ­ – zawołał za towarzyszem Malcolm.

­– Na Vendome, posłuchać Suzy. ­

Kamila Błeszyńska

About the author
Kamila Błeszyńska
ukończyła Amerykanistykę na Krakowskiej Akademii, absolwentka Studium Literacko- Artystycznego Uniwersytetu Jagiellońskiego. Debiutowała w 2013 r. opowiadaniem „Róża Tudorów”, które ukazało się drukiem w antologii „Teorie Spisków”. Zdobyła kilka wyróżnień na konkursach poetyckich. Pasjonuje ją średniowieczna Anglia, zwłaszcza rola kobiet w spiskach i przewrotach politycznych. Inspiruje się Paryżem lat dwudziestych minionego stulecia. W jej torebce zawsze znajdziesz napoczętą książkę, a w szufladzie kilka świeżych tekstów.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *