„Nie jestem etatowym pisarzem” – rozmowa z Jarosławem Czechowiczem

Jarosław Czechowicz: ur. 1978, absolwent filologii polskiej UJ oraz Podyplomowego Studium Dziennikarstwa i Komunikacji Medialnej UJ; niezależny recenzent; publikacje m.in. w „Portrecie”, „artPAPIERZE”, „sZAFie” oraz w portalach „Internetowe Imperium Książki”, „biblioNETka”, „G-Punkt”, „Independent.pl”. Strona z recenzjami „Krytycznym okiem” to marka, której zaufały już takie polskie wydawnictwa jak Wydawnictwo Literackie, Karakter, Dobra Literatura, AMEA, JanKa, MUZA, Sine Qua Non, Lambook, Prószyński i S-ka czy Jirafa Roja; kilkunastu pozycjom wydanym w tych oficynach Jarosław Czechowicz patronuje medialnie. Autor ponad ośmiuset omówień współczesnej prozy polskiej i światowej.

Dotychczasowe publikacje:
– „Rok w rozmowie. Pisarze krytycznym okiem”, SimplePublishing, 2014
– „Poza napisanym”, Od Deski Do Deski, 2017
– „Toksyczność” (powieść), Prószyński i S-ka, 2019

Fotografia: Daniel Myszkowski

M.P.: Jak bycie blogerem książkowym wpływa na twoje pisanie? Czy jesteś przez to bardziej wobec siebie krytyczny, czujesz większy ciężar odpowiedzialności?

J. Cz.: To jest dobre pytanie na początek, bo wiąże się z jakimś niezrozumiałym dla mnie przekonaniem niektórych osób, że jako piszący o książkach nie powinienem pisać powieści. Spotkałem się z ludźmi, którzy uważają, że to jest dziwne, niestosowne, zaskakujące. Nie rozumiem dlaczego. Nie wiem, jak jest na przykład z Sylwią Chutnik albo Robertem Ostaszewskim, ale czy w ich przypadku jest też tak wiele zdziwień, że piszą książki i jednocześnie oceniają inne? Moim zdaniem napisanie własnej powieści to całkiem logiczna i sensowna kontynuacja działalności recenzenckiej. Zawsze powtarzam, że aby dobrze pisać książki, trzeba ich przede wszystkim mnóstwo przeczytać. Natomiast to, że ktoś jest oczytany, nie znaczy zaraz, że swoją powieścią będzie się popisywał i stworzy drugiego „Ulissesa”. Mam ten komfort, że mogę sobie we własnym warsztacie pisarskim dobrać odpowiedni styl czy konwencję, które dobrze znam z literatury. Nie działam po omacku, książka jest zawsze przemyślana.

M.P.: Ale jednak nie piszesz drugiego „Ulissesa”?

J. Cz.: Oczywiście, że nie. Zarówno w przypadku „Toksyczności”, jak i „Winnych” miałem do opowiedzenia konkretną historię. Bo literatura ma być od tego, a nie od puszenia się od artyzmu, za którym czasem niewiele stoi. Moje dwie powieści to historie, wokół których ogniskują się problemy. Story jest tu najważniejsza, choć mógłbym pokazać, jak potrafię udziwnić swoje pisanie, uczynić je kontrowersyjnym. Nie jestem poza tym erudytą, trochę tam wiem o literaturze, ale moja głowa to nie młyn do jej porządkowania jak głowy wielkich krytyków literackich. Dlatego stawiam na w gruncie rzeczy proste opowieści z całą świadomością tego, co jest w nich proste i z jeszcze większą tego, jak można byłoby tym książkom przyjrzeć się „krytycznym okiem”. Aczkolwiek „Winne” to jednak inna powieść niż „Toksyczność”, zależało mi w niej zarówno na treści, jak i na formie. Myślę, że odsłaniam się tu inaczej niż w debiucie. Bo choć to rzecz tym razem całkiem zmyślona, jestem w swoich bohaterkach, one mają moje cechy i przemyślenia.

M.P.: Co najbardziej pociąga cię we współczesnej polskiej literaturze, a co wywołuje w tobie największy sprzeciw?

J. Cz.: Powiem ci, że coraz mniej. Mam czasem wrażenie – patrząc na polską literaturę ostatniej dekady – że już nic mnie nie zaskoczy i o niczym nowym nie przeczytam. W podsumowaniu rocznym 2019 roku pojawiły się u mnie tylko dwie polskie powieści, dwa interesujące debiuty młodych dziewczyn, które chyba nie zostały dostatecznie wypromowane, a przede wszystkim docenione. Chciałbym czytać polskich autorów w taki sposób, żeby nie mieć wrażenia, że coraz częściej napinają się przed czytelnikiem, by być oryginalni. Albo może to napinanie i nadmierny artyzm sugerują im redaktorzy, nie wiem. Co wzbudza mój sprzeciw? To, że autorzy dobrzy kreowani są na genialnych, a ci bardzo dobrzy często zupełnie pomijani. W Polsce coraz częściej zdarza się tak, że peany wianuszka krytyków uczepiają się jednego autora jak stado kruków drutu elektrycznego. A jakichś piętnastu innych twórców w tym samym czasie nie doczekuje się nawet wzmianki o swoich zwykle co najmniej dobrych książkach. Poza tym jedne wydawnictwa mają w Polsce od razu lepszy start promocyjny niż inne. I nieważne, kto i co w tych wydawnictwach wyda. Jest pierwsza, druga liga i samotnie walcząca o jakiekolwiek zainteresowanie mediów nisza.

M.P.: Jak z perspektywy czasu oceniasz swój prozatorski, literacki debiut? Czy coś byś w nim teraz zmienił?

J. Cz.: Nic bym nie zmienił, bo miałem świadomość tego, co i w jakim celu piszę, do ostatniej kropki. Przykro mi tylko, że „Toksyczność” – rzecz jeśli już nie literacko, to społecznie ważna – przeszła trochę bez echa. Cisza wokół tej powieści ze strony określonych osób lub środowisk okołoliterackich była znacząca. Umiem wyciągać wnioski. Natomiast cieszę się bardzo, że wywołała taki duży odzew czytelniczy, że dostałem sporo maili od ludzi borykających się z problemem alkoholowym w rodzinie, że prawdopodobnie pomogłem niejednemu dorosłemu dziecku alkoholika. Ta powieść miała w założeniu pomóc innym, a nie mnie, i uważam, że spełniła swoje zadanie.

M.P.: Opowiedz nam o „Toksyczności”. Jakie uczucia towarzyszyły ci w trakcie pisania, o czym przede wszystkim dla ciebie jest ta książka?

J. Cz.: „Toksyczność” co do zdania nosiłem w głowie przez wiele miesięcy. Jako nauczyciel mam czas na pisanie tylko w wakacje, czekałem zatem do lipca, by po prostu to wszystko wpisać do komputera. Dlatego pisałem tę książkę krótko, ale dojrzewałem do niej przynajmniej kilka lat. Musiało upłynąć też trochę czasu od śmierci matki, a przede wszystkim od momentu, kiedy zakończyłem terapie związane z przepracowaniem rodzinnych traum. „Toksyczność” była zamknięciem wszystkiego, co mnie uwierało. Moim sposobem na pożegnanie się z matką. Ale przede wszystkim książką o tym, że najwyższy czas przestać ciągnąć za sobą bagaż trudnych doświadczeń i że można się z nimi skutecznie pożegnać właśnie w taki sposób. Stąd też dwa pożegnania w tej powieści. I pewien nowy początek dla mnie samego.

M.P.: Lubisz swoich czytelników? Piszesz bardziej dla nich czy dla siebie?

J. Cz.: Wydaje mi się, że autor w trakcie tworzenia myśli przede wszystkim nad samym sobą, nad dyscypliną formalną książki, nad jej niuansami. I pewnie gdzieś w tym wszystkim jest też analizowanie, czy to się spodoba, ale prawdziwe spotkanie z czytelnikami ma miejsce dopiero po wydaniu książki. Spotkania autorskie uświadomiły mi, że ludzie czytają to, co napiszę, zupełnie inaczej, ciekawiej, niż sobie czasem zakładam. Z prawie każdego spotkania zabierałem pytania, nad którymi głowię się do dzisiaj, bo trudno mi na nie odpowiedzieć. Oczywiście, że lubię czytelników. Zwłaszcza tych zadających trudne pytania. I takich, którzy potrafią mnie konstruktywnie skrytykować.

M.P.: Jak praca w szkole wpływa na twoje pisanie? Czy szukasz inspiracji w jej murach?

J. Cz.: Już wspomniałem ci wcześniej, że daje mi sporo czasu na pisanie, ale w bardzo określonych ramach. W trakcie roku szkolnego nie mam po prostu czasu na wpatrywanie się w migający kursor i oczekiwanie na natchnienie. Nie jestem etatowym pisarzem, choćby z tego względu, że ten etat daje możliwość utrzymania się w tym kraju nielicznym autorom. Natomiast każda książka dojrzewa długo w myślach i wyobraźni. „Winne” układały mi się w całość jakieś pół roku przed tym, zanim w lipcu 2019 roku zasiadłem do ich napisania. Ale i tak to była powieść, która błądziła gdzieś razem ze mną. Kiedy zaczynałem ją pisać, nie miałem bladego pojęcia o tym, jak ją zakończę. Natomiast temat szkoły w literaturze to chyba nie jest coś, co lubią polscy wydawcy. Przynajmniej ja dostałem dwa takie ostrzeżenia: nie pisz o szkole, nikogo to nie będzie interesowało. I nie napiszę. Nie dlatego, że to nieinteresujące, bo uważam wręcz przeciwnie, ale dlatego, że nie chcę mieszać dwóch światów. Praca nauczyciela to przede wszystkim moje źródło utrzymania i sfera, w której buduję relacje zaufania głównie z uczniami. Wątpię, żeby im albo koleżankom i kolegom z pracy spodobało się to, że w którejś książce opisuję zdarzenia szkolne i ujawniam coś, czego może nie powinienem ujawniać.

M.P.: Wróćmy do twojej drugiej powieści. „Winne” to historia dwóch sióstr, które obwiniają się za coś, za co nie były odpowiedzialne. Lubisz pisać o kobietach? Co sprawia, że są ci bliższe niż mężczyźni?

J. Cz.: Wspomniałem o tym w innej rozmowie, ale powtórzę się, bo to ważne. Kobiety wydają mi się bardziej ekspresywne. Więcej i intensywniej można napisać o ich stanach emocjonalnych niż o tym, co przeżywają mężczyźni. Zawsze bardziej ciekawiły mnie narracje, w których bohaterkami są kobiety, bo stawiano przed nimi większe wyzwania, czyniono je bardziej nieprzewidywalnymi i przede wszystkim kobieta w literaturze to bardzo często zagadka, mężczyzna zaś to powód do wymieniania mniej lub bardziej typowych stanów emocjonalnych, które w gruncie rzeczy stają się powieleniem czegoś, co już dręczyło męskiego bohatera w innej książce albo piętnastu innych. Kobiety zawsze są niepowtarzalne, zaskakujące i niejednoznaczne. Nawet gdy są bohaterkami kiepskich powieści. Mam nadzieję, że „Winne” nie są kiepską powieścią, a o wskazanym przez ciebie problemie opowiadają w zaskakujący sposób.

M.P.: Co sprawia, że w swoich książkach odnosisz się do przemocy psychicznej i fizycznej?

J. Cz.: Bo sam się brzydzę jakąkolwiek przemocą i jeśli mogę – a mogę w pracy w szkole – staram się za wszelką cenę uświadamiać, że przemoc to droga donikąd. Jednocześnie to naprawdę interesujący motyw literacki. Nie wiem do końca, dlaczego moje powieści się wokół niego koncentrują. Może działa tutaj trochę podświadomość, połączenie lęku i ciekawości. Jakkolwiek nienawidzę przemocy, zawsze jakoś niezdrowo fascynuje mnie, skąd się bierze i jaki przybiera kształt. To niezgłębiony temat na kolejne i kolejne książki. Nigdy nie stanie się wtórny.

M.P.: Jakie masz prozatorskie plany na przyszłość? Jaki temat ostatnio cię nurtuje?

J. Cz.: Oczywiście czekam na lipiec i wtedy się okaże, czy nadal chcę pisać. Na razie po głowie chodzą mi na przemian dwa pomysły, ale nie jestem pewien, czy chcę w nie wchodzić, poświęcać im czas i uwagę. Nie będę się tu krygował i mizdrzył ani udawał fałszywie skromnego. Po prostu w tej chwili stawiam pod znakiem zapytania dalsze pisanie. Jestem ciekaw odbioru „Winnych”. Dziękuję Szufladzie za patronat medialny i wiarę w tę książkę.

Rozmawiała Magdalena Pioruńska

About the author
Magdalena Pioruńska
twórca i redaktor naczelna Szuflady, prezes Fundacji Szuflada. Koordynatorka paru literackich projektów w Opolu w tym Festiwalu Natchnienia, antologii magicznych opowiadań o Opolu, odpowiadała za blok literacki przy festiwalu Dni Fantastyki we Wrocławiu. Z wykształcenia politolog, dziennikarka, anglistka i literaturoznawczyni. Absolwentka Studium Literacko- Artystycznego na Uniwersytecie Jagiellońskim. Dotąd wydała książkę poświęconą rozpadowi Jugosławii, zbiór opowiadań fantasy "Opowieści z Zoa", a także jej tekst pojawił się w antologii fantasy: "Dziedzictwo gwiazd". Autorka powieści "Twierdza Kimerydu". W życiu wyznaje dwie proste prawdy: "Nikt ani nic poza Tobą samym nie może sprawić byś był szczęśliwy albo nieszczęśliwy" oraz "Wolność to stan umysłu."

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *