M.

Człowiek na ławce bawił się kamykami. Pieścił je, podrzucał, zdawało się, że coś do nich szeptał. Siedział tu niedługo, ale sprawiał wrażenie, jakby gdzieś się spieszył. I ciągle mrużył oczy.

Kiedy okrążyli go chłopcy na łyżworolkach nawet nie podniósł wzroku.

– Hej! Dziadek! Widzę, że się nudzisz! – krzyknął jeden z nich.

Byli młodzi, zdrowi i pełni życia.

Człowiek spojrzał na nich.

– Nie wiem, co znaczy: nudzić się – odparł zmęczonym głosem.

Krążyli wokół ławki, na której siedział i krzyczeli do niego.

– Nie wiesz?! To co tu siedzisz? Spadaj stąd! Ta ławka jest nasza!

– Pozwólcie posiedzieć mi tu jeszcze trochę, a potem pójdę sobie – obiecywał – naprawdę.

– Dobra! Jak będziemy wracać, to ma ciebie już tu nie być! Jasne?

I odjechali. Prócz jednego.

– Hej, dziadek! Co tam masz? Masz może fajki?

– Fajki? – zdziwił się. – Nie, nie mam fajek. Ale mam coś o wiele ciekawszego. Popatrz!

Chłopiec przysiadł na końcu ławki, a człowiek wyciągnął rękę. Były na niej trzy kamyki. Biały, niebieski i zielony.

– Co to? – zapytał chłopiec.

– To są symbole życia – odparł człowiek. – Ten – wskazał biały – to zdrowie, niebieski to mądrość, a zielony młodość. Każdy z nich jest bardzo ważny i każdy z nich ty masz – wskazał na chłopca palcem.

– Ja? – zdziwił się – Nie mam nic takiego.

Zerwał się z ławki.

– I nie potrzebuję! Nie potrzebuję twoich kamyków, dziadku!

– Nie potrzebujesz? – ożywił się człowiek – To daj mi jeden!

– Możesz wziąć wszystkie, dziadku!

– Ja chcę tylko jeden. Daj mi, chłopcze, młodość! Czy zgadzasz się oddać mi swą młodość?

– Zgadzam się, dziadku – roześmiał się chłopiec – Zgadzam się, nie potrzebuję jej.

I chłopiec, rozbawiony, podążył za swoimi kolegami.

Człowiek wstał i wyraźnie ucieszony poszedł w swoją stronę.

Chłopiec ów nazywał się Jack Couter i mieszkał ze swą matką niedaleko kościoła. Miał trzynaście lat i właśnie zdał do szóstej klasy. Uwielbiał łyżworolki, uwielbiał złudzenie lekkości i niezależności, jaką dawały, gdy się rozpędził. Właściwie nie rozstawał się z nimi. Jeździł na nich nawet do szkoły.

Postanowił pojechać jeszcze do Trzech Kamieni, a potem wracać do domu.

Trzy Kamienie to było bardzo ciekawe miejsce. Leżało za tym nowym lumpeksem. Były to trzy ogromne głazy, z których najmniejszy ważył podobno kilkanaście ton i które leżały tu od niepamiętnych czasów. Nikt nie wiedział, jak się tu znalazły, ale zawsze stanowiły miejsce atrakcji dla tutejszej młodzieży. Różniły się nie tylko wielkością, ale także kolorem. A to dlatego, że władze miasta, co jakiś czas malowały je na trzy różne kolory: czerwony, niebieski i biały (barwy narodowe) z tą tylko uwagą, że zawsze każdy kamień na inny kolor.

Kiedy Jack przybył na miejsce Trzy Kamienie były prawie wolne. Siedział tu tylko stary Talbot, pijany i bełkoczący coś w kółko. Jack ucieszył się – znał starego Talbota i wiedział, że jest „niegroźny”.

Ale w chwilę później Jacka zdziwił jeden szczegół. Odpiął łyżworolki i obszedł kamienie. Pamiętał to dokładnie. Zresztą każdy to pamiętał. Od przeszło trzech miesięcy największy głaz był niebieski (właściwie granatowy), średni biały, a najmniejszy czerwony.

A teraz… ten najmniejszy był pomalowany na zielono! Na zielono! Jack był tu przed niespełna godziną i wtedy był on czerwony! Jack dotknął kamienia – był zimny i suchy!

Jack obszedł kamienie i doszedł do siedzącego Talbota. A wtedy stary Talbot podniósł na Jacka wzrok.

I Jacka Coutera zmroziło. Jakiś potworny skurcz chwycił go w swe szpony, ścisnął mu gardło, sparaliżował ręce i nogi. Chłopiec zaczął krzyczeć.

Stary Talbot nie miał oczu.

Jack zaczął uciekać. Upadły ukochane rolki. Jack uciekał prosto przed siebie.

Po kilkuset metrach skręcił w kierunku kościoła. I wtedy upadł. Potknął się o coś i upadł. I nagle zalała go jakaś niemoc, jakaś bezsilność.

Próbował wstać, ale nie miał dość siły. Poczuł, jak dygocą mu mięśnie rąk, którymi próbował się podnieść, a kolana z wolna sztywnieją. Gramoląc się z najwyższym trudem udało mu się podnieść, ale o dalszym biegu nie było już mowy. Tym bardziej, że jakby pogorszył się jego wzrok: jakby ktoś nasunął mu na oczy jakąś firanę.

Ale zanim ruszył w kierunku domu stała się jeszcze jedna rzecz. Poczuł w kroku jakąś wilgoć. Na jego spodniach widniała spora, ciemna, mokra plama. W normalnych warunkach Jack zawstydziłby się. Ale nie dzisiaj. Dzisiaj działo się coś dziwnego. Coś niedobrego.

Prawie pół godziny zajęło mu dotarcie do domu. Tutaj był bezpieczny. Nie dbał już o plamę na spodniach, ani o poobijane łokcie, ani o rolki, które gdzieś się zapodziały – ważne, że był już w domu.

Zadzwonił do drzwi.

Otworzył mu jakiś chłopiec. I Jacka Coutera zmroziło po raz drugi. Chłopiec nosił jego ubranie. Jego ulubioną koszulkę w paski i spodnie, które rzadko zakładał na co dzień.

– Kim ty jesteś? – zapytał chłopca.

– Jestem Jack Couter – odparł chłopiec. – A kim pan jest?

– To ja jestem … – zdążył wychrypieć Jack, kiedy w drzwiach ukazała się jego matka. I Jack poczuł się tak, jakby po długiej i wyczerpującej podróży wrócił właśnie do domu. Oto jego matka!

– Mamo … – zaczął – mamo …

I nic więcej nie potrafił powiedzieć.

Jego matka spojrzała nań ze zdumieniem.

– Czy pan kogoś szuka? – zapytała.

I Jack poczuł, że serce zamiera mu w piersi.

Nagle zwaliły się na niego wszelkie choroby i dolegliwości świata. Duszność, szum w uszach, krótkowzroczność, drżenie rąk i nóg. Nie miał już żadnych wątpliwości, że stało się coś strasznego, a przerażało go to tym bardziej, że nie rozumiał co. Patrzył na swoje ręce, stare, popękane, pokryte plamami i jakimiś włosami ręce i chciało mu się wyć i krzyczeć, bo nie były to jego ręce.

Pochylił się i przygarbił i każdy ruch, jaki próbował wykonać sprawiał mu ogromny ból.

Poczłapał w kierunku śródmieścia. Chciał znaleźć się wśród ludzi, wśród krzyków i hałasu miasteczka. Tam czuł się bezpiecznie.

Dotarł do parku. Jakże często uganiał się tu z kolegami na rolkach, jakże często czuł się tu szczęśliwy…

I Jack zapłakał na wspomnienie tych wspaniałych i jakże świeżych chwil, ale łzy nie popłynęły po jego policzkach. Nie miał już łez. Nie potrafił płakać łzami.

Zaczynało pomału do niego docierać, że stracił to wszystko, jeszcze nie wiedział czy bezpowrotnie, ale to, co wiedział i tak przerażało go, jak jeszcze nic na świecie. To, co się stało sprawiło, że nie mógł już jeździć na łyżworolkach, ba! nie mógł już wrócić do domu, bo…, bo… i to drążyło go od środka, niczym jakiś natrętny robak. Nie poznała go jego własna matka, która go urodziła i wychowała, która czasem dawała mu klapsa i wołała: „urwisie!”, a czasem całowała go w policzek, z którą często chodził na karuzelę i na lody i którą kochał ponad wszystko. Była jego matką, jego domem, jego całym światem…

Nie poznała go.

Nie poznała…

Jakieś dzieciaki przebiegły obok, wrzeszcząc i śmiejąc się. Jack próbował usunąć się na bok, ale nie zdążył.

– Zjeżdżaj dziadku z drogi! – wrzasnął któryś. – Nie widzisz, że biegniemy?!

Dotarł w końcu do fontanny.

Klapnął z rozmachem na kamiennym murku, stęknął i z trudem rozprostował nogi.

Tak, rzeczywiście czuł się jak dziadek. Mnóstwo myśli krążyło mu w głowie, przytłaczały go, okrążały i atakowały wściekle i czuł się tym wszystkim zmęczony.

Czy to możliwe, żeby już się zestarzał? Czy to możliwe, żeby już był stary? Nie, przecież nikt nie starzeje się w wieku trzynastu lat, przecież jeszcze dwie godziny temu biegał i śmiał się, jak inni trzynastolatkowi, ale… ale jego ciało mówiło co innego.

Pochylił głowę na wodą i w tej samej chwili krzyknął z przerażenia. Boże przenajświętszy spraw, żeby nie była to prawda! Spraw, żeby mu się tak tylko wydawało! Boże, spraw, żeby…

Nagle zrobiło mu się gorąco i duszno w jednej chwili, w serce waliło mu w piersi jak młot. Nie miał odwagi wychylić się znów nad wodę, aby sprawdzić, aby upewnić się, że jednak się mylił.

A jednak ręka sama powoli powędrowała w górę. Musiał to wiedzieć. Po prostu musiał.

Dotknął czoła. W niczym już nie przypominało mu jego dawnego czoła, było twarde, bruzdowate, poorane. Potem dotknął policzków, brody, szyi – i czuł, jak włosy jeżą mu się na głowie.

To nie była jego twarz!

Przejechał ręką po włosach. Te rzadkie, szczecinowate kłaki nie były jego włosami, chwycił się za uszy i aż jęknął ze strachu i obrzydzenia – dwa ogromne mięsiste twory były teraz jego uszami! Czuł jak wpada w coraz większą panikę. I wtedy jednym ruchem wychylił się nad wodę.

Jego przeciągły, mrożący krew w żyłach skowyt słychać było w całym parku.

Z wody wyglądał przerażony, siwiuteńki starzec.

Jack poznał ich od razu – znali się przecież od zawsze. Micky, Pete i Danny. Jechali w jego stronę. Na łyżworolkach, rzecz jasna. Jack poruszył się na ławce – a jednak miał rację! Przyjechali tu! Nagle wstąpiła w niego nowa nadzieja. MUSIELI go poznać, przecież bawili się i wygłupiali zawsze w czterech, a teraz jest ich trzech, musieli go poznać. Wystarczy, że powie tylko słowo, słowo, które znali tylko oni czterej.

– Hej Micky! Pete! Danny! – krzyczał ile sił w płucach – Hej! Tutaj! Tutaj!

Trzej chłopcy, zdyszani i roześmiani zbliżyli się do Jacka. Okrążyli go, siedzącego na ławce, a on wpatrywał się w nich.

– No, co jest dziadku? O co chodzi? Wołałeś nas! Ta ławka jest nasza! Skąd nas znasz? – krzyczeli mu nad głową.

Jack Couter dźwignął się z trudem z ławki. Przygarbiony i trzęsący się wyciągnął swą starczą rękę i przytrzymał za ramię jednego z chłopców. Był to Pete.

– Pete O’Brailly. Czy poznajesz mnie? To ja! Jack Couter!

Zajrzał mu głęboko w oczy, jakby chciał go zahipnotyzować, ścisnął z całych sił ramię, potrząsnął nim i zapytał drżącym głosem raz jeszcze:

– Pete, czy poznajesz mnie?

A Pete z każdą chwilą przestraszony coraz bardziej, wyrwał mu się z ręki, cofnął, a potem… a potem…

Uciekł.

Po prostu. Odwrócił się i uciekł. A za nim Danny i Micky.

Jack załamującym się głosem wołał jeszcze za nimi:

­– Danny! Micky! Nie odjeżdżajcie! Błagam! To ja, Jack Couter! To ja… nie odjeżdżajcie!

Został sam.

I wtedy zobaczył go. W jednej chwili żal, gorycz i rozpacz ustąpiły miejsca narastającej wściekłości. To on! To ten przeklęty smarkacz!

Jechał prosto na niego. JECHAŁ! Kiedy był na tyle blisko, że Jack mógł mu się przyjrzeć jego słabe oczy dostrzegły to. Nie miał wątpliwości. Wyraźna rysa, tuż nad kółkiem – pamiątka po upadku z czasów, kiedy nie radził sobie z nimi tak dobrze, jak dzisiaj. Jak jeszcze niedawno.

To były jego rolki.

Chłopiec zbliżył się do Jacka i usiadł z brzegu na ławce. Jack pochylił się nad nim.

­– Ty… – wycharczał – ty…

I wtedy je zobaczył. Chłopiec trzymał je w dłoni. Trzy małe kolorowe kamyki. Biały, niebieski i zielony.

I Jacka zatkało. Były takie same, jak u tamtego…

– Oddałeś mi najcenniejszą rzecz, jaką miałeś – odezwał się chłopiec – Miałeś największy skarb na świecie, ale oddałeś mi go. Nie doceniłeś jego wartości. Żal, żal mi cię…

Nagle Jack poczuł, że jakiś okropny skurcz chwycił go za gardło i już nie mógł się powstrzymać. Świat zawirował mu w oczach i wszystko zaczął sobie przypominać: jego urodziny, na które dostał te przepiękne rolki, lepienie bałwana z ojcem, zanim ten ich porzucił, jego mały przytulny pokoik, cztery grube klasery z unikatowymi znaczkami, kolorowe czasopismo pornograficzne, które kupił za kilkanaście bezcennych znaczków, wyjazdy do babci Clementiny, która była już tak stara, że nie pamiętała jego imienia i za każdym razem, gdy przyjeżdżali pytała go o nie, jego matka… JEGO MATKA, która go nie poznała…

Chłopiec spojrzał uważnie na Jacka i wyciągnął do niego rękę z kamykami.

– Masz. Teraz są twoje. Mnie już nie są potrzebne.

Jack wziął je do ręki, zacisnął je mocno w pięści. I kiedy chłopiec odjechał – nagle zrozumiał.

Odwrócił się w stronę zachodzącego słońca i ruszył. Teraz już mu się nie spieszyło. Miał trzy kamyki.

Wieczór nadszedł ciepły i przyjemny, wiatr ucichł już zupełnie. Jutrzejszy dzień zapowiadał się równie upalny, jak dzisiejszy.

Braniewo, 8 lipca 1996r.

About the author
Roman Pastuszuk
Obserwator i kontestator, autor wierszy i opowiadań, miłośnik książek, muzyki filmowej i yerba mate.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *