Ula Orlińska-Frymus – Majowy chamsin

ulaRano, pierwszego dnia miesiąca kwiatów w Izraelu, chamsin zostawia na balkonach  pierwsze ziarenka piasku z pustyni Negev. Z tego powodu pierwszego maja w Ashdod nie mogłam otworzyć drzwi od balkonu, ponieważ piasek skutecznie to utrudniał. O piątej rano (taka godzina istnieć musiała już wcześniej, a ileż tych zmarnowałam) przed wyjściem do szkoły miałam w zwyczaju pić kawę, palić papierosy i przeglądać starą księgę Zohar. Magiczne informacje o świecie inaczej smakowały z tytoniem i kofeiną. Tamtego pierwszego maja niestety nie mogłam wyjść na taras i nie wiedziałam dlaczego, dopiero później, przy zsypie na śmieci sąsiad powiedział, że chamsin przychodzi zawsze na początku maja i września,  przynosi ciepły wiatr z Afryki i tony piasku na balkony, parapety, chodniki. Chamsin jest wredny, nie pozwala na spokojny spacer – powiedział Tommy (Brytyjczyk już po konwersji) – sypie ziarnami piachu prosto w oczy. Nie ma zmiłuj, wsypuje do damskich torebek i męskich plecaków turystycznych, wali po grillach na plaży, rozwala namioty i podmienia wiszące na dworze pranie gospodyń domowych. Chamsin zasłania słońce. Wirujące trąby piaskowe nie pozwalają na pełne rozjaśnienie dnia. Jest bezczelny, ale bez niego nie byłoby lata. Zadrżałam ze strachu. Jak wiadomo, w każdym ze światów be’a (użyjmy zwykłej pisowni) istnieją trzy kategorie: ta, w której jest dziesięć sirot i każda świeci własnym światłem, ta druga, w której są wszystkie dusze, i trzecia: cała reszta świata. Dziesięć sirot w Zohar określone są czterema kolorami: biały, czerwony, zielony i czarny. Te światła to jedność pochodząca od Stwórcy, ale przechodząca przez różne szkła. Właściwie przez różne ich kolory. Te światła najwyższe są nazwane księgami i opowieściami (sfarim i sipurim, aha i nie można zapomnieć o pisarzu sofer), właściwie, reasumując, są to składowe świata. Cała wiedza objawia się w trzech kolorach: czerwonym, zielonym i czarnym. Białe światło należy do światła wyższego, najważniejszego. Tego światła nie doznajemy. No bo jak? Przecież słońce zostało przesłonięte przez chamsin. Mój Boże, pomyślałam w swojej naiwności niewiernej: jakże mam poznać i doznać światła najwyższego, jeśli ono się nie objawia? Objawić się nie może, bo chamsin to skutecznie utrudnia. Tego dnia nie pojechałam do szkoły rowerem, nie dałam rady. Już nawet nie chodziło o 43-stopniowy upał, ale o przesuwanie szkieł kontaktowych. Dęło upałem. Tak właśnie. Wiatr dął, dymił, drapał, dowalał mi w twarz. I dupa. Ujechać nie można było. Mistyka dnia legła w gruzach. No bo jak niby miałam połączyć satysfakcję sportową – jazdę do celu (zen, gdzieś ten Budda jednak silny) bez jazdy na rowerze. Teoretycznie mogłam zostawić rower i pójść pieszo, ale wolałam wsiąść do autobusu i pomyśleć w spokoju. Każde ziarnko to myśl wiatru, ileż słów lata w powietrzu – powiedział kierowca i włączył wycieraczki, które niemiłosiernie skrzypiąc zamiatały piasek z dolnej części przedniej szyby. Nie wiem – odpowiedziałam – nigdy się nad tym nie zastanawiałam, nie lubię wiatru, wzbudza niepokój. Jeśli masz się o co martwić, będziesz zaniepokojona mimo wiatru. Chamsin zasłania słońce, żeby twarze zmęczone, spalone promieniami, odpoczęły. Chamsin robi porządki na lato. A żeby był porządek, najpierw musi być chaos. Dodała jakaś pani w burce, wzruszyła ramionami, i wróciła do gazety.

Początek maja w Izraelu to kwiaty. Czerwone, różowe, żółte. Powalają ilością, kolorami i zapachem. Zakwitają nagle, wybuchają barwami, a tajemnice życia przestają być tajemnicami. Jednak cieszą oczy przez chwilę.  Te nienawadniane regularnie, tracą kolor po dziesięciu dniach, czasami po dwóch tygodniach. Później przychodzi pora sucha. Lato jest bezlitosne. Białe światło nie pozwala pozostawać na dworze zbyt długo, rani każdą odkrytą część ciała. Światła nie można dostrzec. Tylko wprawne oko Rabiego zauważy zamgloną poświatę dookoła słońca, która wyznacza największą tajemnicę istnienia, i tylko on wytłumaczy jak ją wykorzystać najlepiej.

Żeby zobaczyć coś najwyższego trzeba unieść głowę.

Tamtego maja kupiłam sobie gogle, w nich paliłam papierosy na balkonie i patrzyłam na  słowa.

 

Ula Orlińska-Frymus

fot. U. Orlińska-Frymus

About the author
Ula Orlińska-Frymus
doktorantka US, ukonczyła szkołę dla emigrantów w Izraelu oraz podyplomowe studium nauki o Holokauście na UW, autorka reportaży z Izraela i Japonii, zakochana w Harukim Murakamim, sushi i komiksach Rutu Modan. A przede wszystkim - mama Franka.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *