PROSTA HISTORIA MIŁOSNA

Oczywiście, że pesymiści mają łatwiejsze życie. I nikt mi już nie wmówi, że pozytywne myślenie – to klucz do sukcesu i szczęścia! No chyba że szczęście zdefiniujemy jako niekończący się zasób okazji do poświęceń i ciągłych rozczarowań. Mogę uwierzyć w to, że są ludzie, którym takie postępowanie sprawia satysfakcję, a nawet radość. Przekonani, że im mocniej i z im większą częstotliwością walnie się ich w głowę, tym mocniej osiądą w ziemi, w którą się wbiją.

Bo uwierzyć mogę we wszystko. We wszystko, byle nie w siebie, gdyż to przynosi pecha i niepotrzebny, nieuzasadniony entuzjazm. Ale pracuję nad sobą, staram się być jak najbardziej pesymistycznie nastawiona, bo wierzę w „Coś”, co ma władzę nad moim życiem. Wiem bardzo dobrze, że „To” uwielbia robić mi na złość. Staram się przechytrzyć „To” za wszelką cenę, by robiąc na przekór moim pragnieniom, tak naprawdę działało na moją korzyść. Wystarczy, że zapragnę dostać najwyżej dwa z plusem (aby nie przesadzać z pesymizmem, który trzeba odpowiednio dawkować) z ważnego testu, zostać skopaną na wf-ie podczas meczu piłki nożnej i poparzyć się ukropem, lecącym z kranu w szkolnej toalecie, mimo iż odkręciłam gałkę z zimną wodą. Może niekoniecznie trzeba tych wszystkich rzeczy „chcieć”, a tylko się ich spodziewać. Dzięki temu mam niemal pewność, że ocena z testu znacznie przewyższy moje oczekiwania (czyli wspomniane wyżej dwa z plusem), podczas meczu nie tylko uchronię swoje nogi, ale nawet strzelę ze dwie bramki, a z kranu w łazience poleci, właściwa dla gałki z niebieskim znaczkiem, zimna woda. Jestem więc chroniona przez samą siebie i chyba udało mi się zmylić „To”, co dotąd psuło wszystkie moje plany.

Jednak nie zawsze byłam taka sprytna. „To” niegdyś robiło ze mną, co chciało, nim udało mi się je zdemaskować. A nie było to proste, choć „To” po prawdzie samo wpadło w moje sidła. Za bardzo je kiedyś poniosło i to je zgubiło. Po drodze zgubiło też jeszcze kogoś innego i chyba był to „Tego” ostatni tryumf.

PIERWSZY DZIEŃ SZKOŁY

Wszystko jednak się jeszcze nie zdarzyło i teraz widzę tylko siebie w słoneczny, wrześniowy poranek, kiedy szybkim, lecz niepewnym krokiem, w kolorowej sukience, zmierzam do nowej, wcześniej wymarzonej przez siebie szkoły. Wszystko podejrzanie układa się znakomicie: obsypana sukcesami na koniec gimnazjum, przyjęta do dobrego liceum i wypoczęta po wspaniałych wakacjach, nie mam się czego obawiać. A przynajmniej tego jestem w tamtym momencie pewna. Pełna pozytywnej, pobudzającej wyobraźnię ciekawości, mając więcej entuzjazmu niż rozumu, robię sobie z popękanych chodnikowych płyt czerwony dywan, prowadzący do charakterystycznego budynku na końcu ulicy. Dwa czarne koty przebiegają mi drogę, a ja nie widzę żadnego powodu, by zwrócić na nie najmniejszą uwagę, choć uważam się za nienaturalnie przesądną, bo w końcu „wszystko układa się znakomicie” i nie ma najmniejszej szansy na to, by cokolwiek miałoby zakłócić ten porządek. Ze stoickim spokojem przechodzę przez szklane drzwi szkoły, a czerwony dywan zwija się za mną jak sprężyna. W środku to, czego nie lubię – dużo żywych, poruszających się w ciasnocie ciał, niepewnych swojej najbliższej przyszłości. Szybko zamieniam się zresztą w jedno z nich. Tłum popycha mnie w głąb korytarza i prawie po omacku znajduję listę sal. Numer 17 okazuje się być moim przeznaczeniem, ale niestety czeka mnie jeszcze droga powrotna do schodów głównych. Udaje mi się do nich cudem przedrzeć, nie tracąc po drodze żadnej cennej kończyny i wspinam się na pierwsze piętro, gdzie jasną poświatą świecą drzwi z wygrawerowaną siedemnastką. Przepychanki na parterze wciąż nie umniejszyły mojego entuzjazmu, więc ochoczo wkraczam do klasy. Tam już staram się tylko robić dobrą minę do złej gry, a konkretniej suszę zęby do karykaturalnych, kreskówkowych gęb, siedzących w ławkach. Same obce twarze i żadna nie wygląda na taką, do której warto byłoby się odezwać. Ale ponieważ jestem jeszcze pozytywnie nastawioną osobą, rzucam sobie wyzwanie i podchodzę z moim szczękościskiem do najbardziej wyluzowanej, najbrzydszej, miną bijącej rekordy niesympatyczności dziewczyny.

– Cześć, mogę z tobą usiąść?– pytam, wysyłając jej uśmiechem promienie słońca.

– Ta…– odwarkuje Cruella De’ Mon , spuszczając mi na głowę chmurę gradową.

Mimo to siadam obok niej, choć czuję jak wzrokiem wywierca mi niewidzialnymi kolcami dziury w całym ciele, jakbym w poprzednim życiu zrobiła jej coś bardzo złego, bo nie jestem w stanie uwierzyć, że w tym już zdążyłam. Nie mam odwagi się do niej ponownie odezwać, więc przełamuję się i staram szukać ratunku wśród pozostałych. Jedna dziewczyna przyjęła podobną strategię, co ja i uśmiech nie schodzi jej z twarzy, co niestety w jej przypadku nie jest zachęcające, bo kąciki ust sięgają uszu, a gałki oczne trzymają się w oczodołach chyba tylko na słowo honoru. Za nią przesadnie elegancko ubrany chłopak już wdał się z kimś w intelektualną dyskusję na temat polityki. Po kilku minutach słuchania go stwierdzam, że zwyczajnie bałabym się z nim nawiązać bliższy kontakt. Z pozostałymi nie jest lepiej, każda osoba z mojej nowej klasy jest na jakiś swój własny sposób odstręczająca. Nie wygląda to tak, jak sobie zamarzyłam i czuję, że z każdą sekundą przebywania wśród tych ludzi mój, wydawać by się mogło, niezniszczalny entuzjazm, powoli traci na sile. Po spotkaniu z wychowawcą schodzę na dół, bez konkretnego celu, tylko po to, by już wyjść z sali numer siedemnaście. Całe otoczenie dziwnie się zmieniło przez ostatnie czterdzieści pięć minut. Teraz wszyscy wydają mi się antypatyczni, zarozumiali i snobistyczni. Mimo swoich kolorowych, niegustownych ubrań – szarzy, jak zużyte ścierki do podłogi.

– Cześć!– nagle przede mną pojawia się kolejna uśmiechnięta twarz. Różni się jednak, od tych z siedemnastki. Jest szczera, promienna i wydaje się, że wie po co wysila usta do rozciągnięcia się po całej twarzy, a nie szczerzy się bez sensu. Jest to twarz chłopięca, trochę nawet dziecięca i szczerze mówiąc średnio atrakcyjna. Niemniej pociągająca, przynajmniej mnie, więc od razu odzywa się we mnie resztka pozytywnej energii.

– Cześć.

– Pierwszak, prawda?

– Tak – odpowiadam, ciesząc się, że w końcu z kimś pogadam.

– Ja już drugi rok, więc jakbyś czegoś potrzebowała, to powiedz. Możesz mnie pytać, o co chcesz.

– Dobrze, dzięki. A…

Ale już go nie było. Jedyna „kolorowa” osoba w tej szkole zjawiła się i zniknęła, jak fatamorgana. Rodzi się jednak we mnie postanowienie, że ją odnajdę. Moja podświadomość już wie, że to nie był ostatni raz, kiedy go widziałam i uruchamia we mnie specjalny magnes. Taką operację przeprowadza również u mojego rozmówcy, ale jakby pod silną narkozą, gdyż on zupełnie tego nie zauważa. Nasze magnesy różnią się od siebie znacząco: mój działa tylko w jedną stronę, a jego nie działa prawie wcale. Siedzi w jego ciele tylko po to, by mój wiedział, na co ma reagować.

CIĄG DALSZY POSTĘPUJE POWOLI I BOLEŚNIE

Każdy dzień szkoły to dla mnie wielki wysiłek. O dziwo, nie intelektualny, a fizyczny. Nie podskakuję teraz po drodze, jak Czerwony Kapturek, który nawąchał się zbyt dużo kwiatków. Płyty chodnikowe to już nie gwiazdorski dywan, a jeden wielki tor przeszkód. Pęknięcia w nich zdają się być dużo głębsze i większe, niż zapewne są w rzeczywistości, i rozstępują się odsłaniając gorące, jasne czeluści, z niecierpliwością czekające na moje potknięcie. W przetrwaniu nie pomaga mi, wcale nie lekka, żelazna obroża, dodatkowo obciążona łańcuchami, zwisającymi z mojej szyi. Wszystko to powoduje, że niewypowiedziane trudności sprawia mi podniesienie głowy i z brutalną stanowczością ciągnie mnie w dół, wprost do rozgrzanych od lawy otchłani. Na lekcjach, do żelaznej obroży dochodzi jeszcze niewygodny kaganiec, rozpychający mi usta tak, że nie jestem w stanie się odezwać, chociaż wiem, co chcę powiedzieć i bardzo chcę to uczynić. Podobno wraz z upływem czasu wszystko staje się łatwiejsze. To prawda. Z każdym dniem łatwiej jest mi przyzwyczaić się do tego, że „moje własne zdanie” utyka mi w gardle za każdym razem, gdy chcę się nim publicznie podzielić. Niemniej jest to co najmniej frustrujące. Miałam ostatnio ogromne szczęście pomylić salę numer dwa na trzecim piętrze, z salą numer dwa na parterze, czyli, jak się później okazało, pomylić salę numer dwadzieścia pięć z brakującą piątką, z prawdziwym numerem dwa, gdzie miała odbyć się pierwsza licealna lekcja historii, prowadzona przez dyrektora mojej zacnej szkoły, we własnej osobie. Nie zostałam po czasie na nią wpuszczona z oczywistych powodów i może nie byłoby w tym jeszcze nic martyrologicznego, gdyby nie groteska tego, że wraz ze mną spóźniło się jeszcze parę osób z mojej klasy, z Cruellą De’ Mon na czele. Spędziłam z nimi urocze, niezapomniane czterdzieści pięć minut, niby co jakiś czas pytana o różne rzeczy, ale pełniąc trochę funkcję ich maskotki, gdyż przy każdej mojej odpowiedzi wybuchali protekcjonalnym śmiechem. Właściwie nie słuchali tego, co mówię, bawił ich sam fakt tego, że się w ogóle odzywam. Gdybym opowiedziała im zmyśloną historię o tym, że codziennie dostaję kablem po plecach, a moi rodzice prowadzą działalność charytatywną pomagając przetrwać na rynku osiedlowemu sklepowi monopolowemu, ich reakcja prawdopodobnie nie uległaby żadnej zmianie. Cruella uwielbia zdrabniać moje imię, pokazując mi gdzie jest moje miejsce w relacji pod tytułem „Ja- Ona”(albo raczej: „ja- ONA”).

Przerwy w liceum trwają dla mnie stanowczo zbyt długo. No bo w końcu ile można wytrzymać w okropnej, śmierdzącej toalecie – jedynym cichym, odosobnionym miejscu w budynku? To dla mnie nie lada wyzwanie, wykorzystuję to, jako trening dla moich płuc. Umiem już wstrzymywać oddech całą minutę! Czasami tylko z „zewnętrznego świata” dochodzą mnie kuszące odgłosy: żarty, śmiechy, odpowiedzi do najbliższej klasówki i… tak – t e n j e d e n, przesadnie rozentuzjazmowany głos. Tylko on jest w stanie czasem wywabić mnie z mojej kryjówki. Niestety kończy się to zwykle przykrym rozczarowaniem, bo, ku mojemu zdziwieniu, mojego niedawnego wybawcę interesuje wszystko, tylko nie moja osoba. On natomiast na brak zainteresowania nie narzeka. Rzadko można go zobaczyć, żeby siedział gdzieś sam, a już na pewno nie spędza przerw tak jak ja.

POWROTY DO DOMU

Jadę metrem, jak skazaniec. Na terapię, zwaną „Domem”, która przyniesie mi ulgę na najbliższe dwanaście godzin, dopóki znów rano nie przekroczę progu mojej ukochanej szkoły. Mam ochotę się „narąbać”, bo to dałoby podobny efekt, i stwierdzam to z przekonaniem, mimo iż nigdy nie używałam takiego wulgarnego słownictwa, i mimo że nie mam pojęcia jakie to uczucie. Zawsze byłam grzeczna. I w sumie mi to nie przeszkadza, napawa nawet pewną dumą. Chłopaka miałam tylko raz. Był właściwie nie dającym za wygraną adoratorem, parę lat starszym ode mnie, ale żeby pochwalić się przed samą sobą, przywykłam nazywać go właśnie „moim”. Minęły dwa lata, odkąd ostatecznie go spławiłam, a proces ten był mozolny i ciężki. Teraz on ma dziewczynę. Ja jestem sama. Gdybym mogła z nim być…

… nie skorzystałabym z okazji. Naprawdę mi się nie podobał. Zresztą nieważne, zabawna historia, ale bez znaczenia.

Odchodzę od egzystencjalnych przemyśleń, by zająć się otoczeniem.

Facet z trądzikiem na czole, naprzeciwko mnie, patrzy się, jak próbuję dobrze włożyć słuchawki do uszu. Litera „L” do lewego, literka „P” do prawego. Przecież to takie proste! Na pewno?

Obok siedzi młodzieniec rasy „hipster” i kłóci się z matką przez iphona (a to więcej, niż zwykły telefon!) Chyba ma około dwudziestu lat i… chyba jest gejem. Nie musi być to jednak osąd ostateczny i nieomylny, moda zmienia się błyskawicznie, zwłaszcza wśród „hipsterów”, może damskie torebki to u nich towar aktualnie najbardziej pożądany.

– Tak, mamo, wiem!

– Nie, mamo!

– Mamo, tam się nikt nie upija!

– Dobra, mamo. Koniec rozmowy!

– Tak, mamo, wiem!

Słucham muzyki i piszę głupoty, wiedząc, że powinnam wykorzystać ten czas na naukę przemówienia na angielski. Jest świetne, ale niewyuczone. „To” bardzo chce, by to się zmieniło – przysłało mi specjalnie tramwaj z dobrym oświetleniem. Pisać mogę i po ciemku, ale czytać…? No dobrze, niech stracę.

I znów kończę przemyślenia, aby zająć się w końcu czymś pożyteczniejszym. I tak wygląda prawie każdy mój powrót do domu, od początku roku szkolnego.

PRAWDA O NIM

Jestem baczną obserwatorką. Ale nie mam obsesji! Po prostu wiem w głębi duszy, że przyjaźń z tym człowiekiem wiele by mi ułatwiła. To właściwie nie jest do końca człowiek, tylko wulkan pozytywnej energii w apogeum aktywności! Niskiego wzrostu chłopczyk, skaczący po szkole jak rozbrykana małpka. Nakręcana zabawka, chętna pomóc we wszystkim… wszystkim. Niewątpliwie gwiazda szkoły, której wszędzie jest pełno: na uroczystościach, dyskotekach, w samorządzie szkoły, szkolnej rozgłośni, na apelach. Ubierający się krzykliwie, kompletnie bez gustu, czym jeszcze bardziej zwraca na siebie uwagę otoczenia. Kiedy idzie, co najmniej cały korytarz musi o tym wiedzieć. Uśmiechnięty przez cały czas, choć zdaje mi się czasem…, że trochę na siłę. Tak jakby uśmiech był jakimś zabezpieczeniem, pewnikiem, symbolem tego, że wszystko jest w porządku. Uśmiechałby się nawet wtedy, gdyby go lali po mordzie. Zna go cała szkoła, która z kolei dzieli się na dwa obozy: tych, którzy go uwielbiają i tych, którzy go nie znoszą. Szczerze mówiąc cudem nie należę do żadnego z nich. Stoję po środku i… obserwuję. Jestem jego cieniem w dobrych i złych sytuacjach. Ale nie mam obsesji! Po prostu staram się go lepiej poznać, a sam mi tego nie ułatwia, mknąc przez korytarz z szybkością torpedy. Staram się przynajmniej korzystać z jego wcześniejszej propozycji i rzeczywiście pytać go o wiele rzeczy, gdy mam co do nich jakieś wątpliwości. Wtedy oboje wyglądamy na zadowolonych, bo on przykłada się niesamowicie do udzielania mi pomocy (oczywiście z niezniszczalnym, rozbrajającym uśmiechem na twarzy) i widać, że ma z tego jakąś niewytłumaczalną satysfakcję, a ja zawsze po tym czuję się lepiej, bo udało mi się nawiązać z nim chwilowy kontakt „twarzą w twarz”. Sama dla siebie nie nazywam go już po imieniu. Wymyśliłam mu pseudonim, dzięki któremu jest mi bliższy, a że jest to przezwisko zabawne i mało pochlebne, używanie go przynajmniej powstrzymuje mnie przed sadzaniem tego chłopaka na boskim tronie. Nazywam go teraz „Ekstrawertycznym Hobbitem”– esencją jego osobowości, karzącą tworzyć sto pomysłów na minutę i realizować przynajmniej połowę z nich w jak najkrótszym czasie.

Zdarza się, że przyłapuję go na tłumaczeniu się z rzeczy, które tej czynności w ogóle nie wymagają. Na przykład z tego, że emotikon, którego wstawił w smsie miał być nie „uśmiechniętą buźką”, a „uśmiechniętą buźką, która mruga”, ale niestety wyniknęły pewne okoliczności (których, broń Boże, nie można przemilczeć), będące przyczyną tej hańbiącej pomyłki! Trudno jest dokładnie scharakteryzować „Ekstrawertycznego Hobbita”. Czy to normalne, że każdym wypowiedzianym słowem przeprasza za otworzenie ust, ale i tak robi to nagminnie, jakby nie mógł się powstrzymać?

STOŁÓWKA

Niesamowite. Są jak rozwrzeszczane małpy, rzucające się po ciasnej klatce. Wszystkie głosy znajome, ale niektóre trochę bardziej. A wśród nich te budzące większą i mniejszą odrazę. Z twarzami jest gorzej. Większość z nich wywołuje jakieś dziwne napięcie. Nie mówiąc już o duszącej niechęci. Bez wątpienia nie ma się ochoty tutaj być. Ale trzeba. Nonkonformiści tego świata zginą śmiercią powolną i bolesną. Prędzej, czy później, choć najczęściej w tym drugim przypadku. Bo wcześniej dużo łatwiej jest uciekać. Kryć się w małych, przyjaznych społecznościach. Niestety „To” nas w końcu dogoni, jeśli wcześniej nie mieliśmy okazji stawić „Mu” czoła. Trudna jest to lekcja dla wrażliwej osobowości. Strach, smutek, wypalenie, bezsilność obezwładniają cię, aż do najmniejszej i zarazem najprawdziwszej cząstki Ciebie Samego. W dodatku nadchodzą z każdej strony. Stamtąd, skąd nigdy byś się nie spodziewał. Dopadają cię, gdzie chcą i kiedy chcą. Zrobią z ciebie wrak dawnego Ciebie, zabierając ci radość ze wszystkich czynności, które dotąd jej dostarczały.

Siedząc w stołówce staram się wyglądać na obojętną. Niezainteresowaną. Z całej siły pochylam się nad pracą domową z angielskiego, za którą tego samego dnia i tak dostanę jedynkę, bo jestem nią pochłonięta tylko pozornie. Tak naprawdę ona daje mi schronienie, pewien azyl, przed czyhającymi na padlinę stadem sępów – głosów.

Nagle coś zaczyna się ze mną dziać. Coś dziwniejszego, niż do tej pory i o wiele bardziej przyjemnego. Oto wyczuwam, że nadchodzi: traktując szkolną dżunglę, jak własny dom i pokonując ją bez problemów: przeskakując wodospady schodów, ślizgając się na lianach poręczy, wszystkie szkolne bestie mając ujarzmione, skulone pod batem, jak małe kociątka. Podskokami, z dawką pozytywnej energii przybywa do piekła stołówki mój „Ekstrawertyczny Hobbit”.

Kaganiec znika, jakby nigdy nie miał się więcej pojawić, żelazna obroża zsuwa się z szyi gdzieś głębiej i uwiera w pobliżu klatki piersiowej. Zaczynam się czuć swobodniej. Obserwuję…

„Ekstrawertyczny Hobbit” rozsypuje po wszystkich histerycznie radosne „Cześć!”. Tutaj pojawia się u mnie mała zazdrość. Tak nieznacząca rzecz, jak to krótkie powitanie, jest moim dylematem od dawna. Hobbit potrafi powiedzieć „Cześć” w powietrze, kwiatowi w doniczce, ale najrzadziej… mnie. Bywa tak, że nie ma wyboru, w pustym korytarzu, kiedy nie przywitanie się ze mną byłoby oznaką zwykłego chamstwa. Gorzej, gdy korytarz przestaje być pusty. Wówczas dzieją się dziwy nie z tej ziemi. Patrzymy na siebie, przechodząc. Każde wygląda, jakby bardzo, naprawdę bardzo chciało powiedzieć to nieszczęsne „Cześć!”, ale ono w ostatniej chwili jakoś grzęźnie w gardle. Obojgu. Chyba, że zachęcę go lekkim uśmiechem, wtedy on reaguje, jak automat. Dziwna sprawa.

Teraz jednakowoż na uśmieszki nie ma miejsca. Szkolna stołówka to nie przelewki, nawet dla takiego „Ekstrawertycznego Hobbita”. Na jego nieszczęście trafił w sidła tej nieprzychylnej mu połowy szkoły, która reaguje na niego wręcz alergicznie. Wystarczyło, że chciał szybko oddać zaległe pieniądze bufetowemu, nie ustawiając się uprzednio w kolejce, w której zapewne i tak by nie dał rady wystać, bo to wymaga większej stateczności. Naraz kilkanaście ust wznosi, jakby do Boga, ale niby adresowane do niego, błagalne okrzyki zakrapiane rozpaczą: „Proszę, idź już sobie stąd, chłopczyku!!!”. Potem zaczyna się robić dużo agresywniej i niebezpieczniej. A ja wciąż nie wychodzę z roli obserwatora. Nie zmieniam się w bodyguarda i nie rzucam się bronić mego małego skarba, tylko nadal… obserwuję. Ale gdy już jest po wszystkim, bo agresorzy rozeszli się do klas w akcie rezygnacji (i zapewne rozsądku), markocząc pod nosem, co następnym razem zrobią, jeśli to „Chodzące ADHD” jeszcze raz im wejdzie w drogę, postanawiam zmusić go do nawiązania kontaktu wzrokowego i błysnąć ząbkami, uruchamiając tym samym automat z „Cześć!”. U niego postępuje zawsze reakcja łańcuchowa, więc chwilę potem proponuje mi „coś do picia” (odmowa z mojej strony jest kurtuazyjnie oczywista) i siada naprzeciwko mnie. Rozmawiamy parę minut. Tych parę minut, kiedy jest mój, mój i tylko mój! Potem kończy się przerwa i moja zdobycz znika, by przy następnym spotkaniu znów nie móc wypluć z siebie oklepanego „Cześć!”.

NOWY CEL

Nie jestem w stanie zaprzyjaźnić się z kimś, kto uważa, że przyjaźni się z całym światem. Teraz wiem to na pewno. Mam nowy cel, nowe myśli, nowe uczucia. Zdałam sobie sprawę, że tak naprawdę nie lubię „Ekstrawertycznego Hobbita”. Jest w tym coś znacznie, znacznie więcej. Dlatego zmieniam dyscyplinę na taką, w której konkurencja jest znikoma. Zawsze miałam dziwny gust, a tym razem to coś naprawdę wielkiego! To po prostu musiało się stać, znając moją udziwnioną osobowość.

Od września zmieniło się bardzo wiele. Wystarczyła jedna, przyzwoita osoba płci żeńskiej, by sznur wspaniałych ludzi zaczął pełzać w moją stronę. I nagle szkoła przestała być piekłem, kibel schronieniem, a obroża i kaganiec zniknęły bezpowrotnie. Nowa „Ja” wymaga nowych wyzwań, choć uczucia ma stare, tyle że przeobrażone. Zaczynam żyć od nowa, czekając (lecz nie biernie), by ta jedna pustka wreszcie się zapełniła. I to najlepiej po brzegi!

STRATEGIA

Po czasie stwierdzam, że to trudniejsze, niż myślałam. Złamałam już chyba wszystkie swoje przykazania, czyniąc dla niego rozmaite poświęcenia i wychodząc z różnymi inicjatywami. Za każdym razem obsypywał mnie złotym pyłem, a następnego dnia zachowywał się, jakby jego obsypano gradem, co skutkowało utratą pamięci. O „Cześć!” nawet nie warto nadmieniać… Kto dba o takie drobiazgi?! Na pewno nie on, na pewno nie wobec mnie. Koleżanki proszą o cierpliwość i wyrozumiałość. Karygodne, obojętne zachowanie uzasadniają brakiem dojrzałości i zbytnią reaktywnością. Idę za radami, bo za nim nie mogę bez przerwy chodzić.

ZAKOCHANIE

A więc to koniec. Stałam się obsesyjną, zakochaną, t y p o w ą nastoletnią dziewuszyną. Pionierką poezji lirycznej. Zakochaną!

„Zakochanie” to ładne słowo, ale uśmiech z twarzy znika na jego dźwięk, gdy przekonujemy się, jakie upokorzenia kryją się pod różową aksamitną poperfumowaną do zrzygania powłoką. Podziwiam siebie, za tę chwilę, tak wygórowanej obiektywności, biorąc pod uwagę, iż ostatnio nauka i inne pożyteczne zajęcia przegrały w mojej świadomości walkę ze znacznie lepszymi, według mnie, aktywnościami. Składają się na nie: oglądanie jego zdjęć w Internecie, snucie utopijnych wizji o rzeczach, które rzekomo miałyby nam się, jako parze, przydarzyć ( aż trudno uwierzyć, jak byłoby fajnie, gdyby „To” pozwoliło…), rozwijanie swoich zdolności artystycznych, poprzez rysowanie na każdej płaskiej powierzchni serduszek (jakby stemplowanie szkoły organem pompującym krew miałoby mi cokolwiek ułatwić), słuchanie i podśpiewywanie pod nosem najbardziej prymitywnych, obniżających poziom IQ, co najmniej o połowę, aczkolwiek kusząco rytmicznych, pioseneczek o miłości i „takich tam…”. Nie trzeba nadmieniać, że najbardziej zwracam w nich uwagę na to pierwsze. Mam poczucie bezsensowności tego całego zamieszania, ale i tak potrzebuję go jak powietrza. A to wszystko razem osiąga w moim mniemaniu wyżyny żałosności. Nie sypiam, jak jakiś debil, a moje uszy chłoną elektroniczne ballady przez niezdrowe dla słuchu wtyczki z kabelkami. Rano budzę się wykończona, o urodzie zombie i zła, że wczoraj zarwałam noc. Czy to nie jest bez sensu? Widzę, słyszę i czuję go wszędzie (pocieszający jest fakt, że może nie są to złudzenia). Dodatkowo przytłacza mnie myśl, że w czasie, kiedy ja męczę się z nim w mojej głowie, on śpi spokojnie w swoim łóżku, być może śniąc o tym, co będzie robił jutro, bo przecież musi się coś dziać, a on koniecznie musi zostać w jakiś sposób przez kogoś zauważony. Żenada. Kocham go!

MĘSKA DECYZJA

W naszej pseudo relacji dawno stałam się mężczyzną. Zabiegającym, dbającym, myślącym, a teraz i decydującym. „Ekstrawertyczne Hobbity” nie zrozumieją żadnych aluzji, jeśli się ich im nie poda na talerzu, wraz z obszernym wyjaśnieniem. W moim interesie leży, by m ó j Hobbit zrozumiał m o j e aluzje. Wtedy m o j e i je g o może stanie się n a s z e . Powiem mu, powiem mu wszystko, powiem mu… co? Już ja wiem, co ja mu powiem! Użyję pięknych słów, lecz w ramach zdrowego rozsądku, opracuję każdą literę, każde mrugnięcie okiem, każde poruszenie palcem. Wyreżyseruję tę rozmowę od początku do końca. Musi się udać, przecież „Ekstrawertyczne Hobbity” nie są wcale takie skomplikowane.

SEN

Udaje mi się wywabić go z klasy pod idealnym pretekstem. Mam „sprawę nie na zatłoczony korytarz”. Przychodzi od razu po przerwie i siada obok mnie, nie zmieniając od dzwonka „zaprogramowania swojej twarzy”, a więc z właściwym dla siebie rozciągnięciem ust. Niemiłosiernie hipnotyzująca jest ta jego hobbicia mimika – dopiero po minucie orientuję się, że siedzi tu, bo to ja go do siebie ściągnęłam i powinnam już się odezwać. Bardzo prosta czynność, tak jak z wkładaniem słuchawek do uszu, a mimo to…

Małymi etapami, tempem nie znoszącym pośpiechu, ośmielam się jednak, bo widzę w nim nagle esencję życzliwości, niewinności i zrozumienia.

„Za chwilę to zrobię!”– myślę ze zgrozą, właściwą dla przypadku spełnienia się najbardziej katastrofalnej przepowiedni. –Czy ty uważasz, że cię lubię?– zaczynam. Dla niego jest to pytanie retoryczne, więc po oczywistej odpowiedzi o treści „Tak” realizuję dalszą część mojego autorskiego scenariusza. – A co by było, gdyby się okazało, że lubię cię trochę bardziej, niż ty myślisz?

Patrzę jak następuje gwałtowne zwarcie. „Ekstrawertyczny Hobbit” miota się jak rybka wyjęta z akwarium przez sadystyczne dziecko. Słyszę pojedyncze zgrzytania: „…nie wiem… nie zastanawiałem się nad tym… nie wiem… hmm… no… nigdy nie zastanawiałem się nad tym… nie wiem…” Później zastyga w pozycji zamyślonego posągu. Czekam ze wstrzymanym oddechem, ale czuję się dziwnie opanowana. Zegar na korytarzu wybija tykaniem cenne sekundy, pożerane przez niego – rozważającego.

W końcu dowiaduję się, że „chyba za mało się znamy”. Nie wypada się nie zgodzić. I jeżeli do tamtej pory tliły się we mnie jeszcze jakieś płomyki nadziei, to właśnie wygasły. Wygasły, aby za chwilę znów zatlić się leciutko, gdy pyta: „Ale… ty jesteś zdecydowana?”. Oczywiście zaraz resztki tych zmartwychwstałych płomyczków brutalnie oblewa lodowatą wodą, mówiąc, że „zależy mu na przyjaźniach i koleżeństwie”… Stoję, przytakując jak głupia słowom, z którymi ani trochę się nie zgadzam, powtarzając „rozumiem”, jak jakąś mantrę, podczas gdy prawda jest taka, że nie rozumiem nic a nic, wcale a wcale. Dawno powinno mnie już tu nie być, ale jakimś niewytłumaczalnym zjawiskiem wciąż oddycham w tym miejscu, chyba nie wierząc po prostu, że to tak się kończy.

– Posłuchaj, jesteś wspaniałą osobą…– zaczyna się „Pieśń nad Pieśniami” na moją cześć. Teraz już mam pewność, że nic z tego nie będzie. „Rozumiem” ostatni raz i próbuję się oddalić. „Ekstrawertyczny Hobbit” idzie za mną, przekonując mnie, że dobrze zrobiłam, mówiąc o swoich uczuciach, bo „uczuć nie można dusić w sobie”. Zalewa mnie fala gorzkiego śmiechu, żalu i łez. Naprawdę mam już ochotę sobie pójść, ale w moją stronę wystrzelają wyciągnięte ramiona. Wpadam w nie mimowolnie, tłumacząc sobie, że owady też ciągnie do światła. Z nieobojętnym zainteresowaniem mija nas parę spóźnionych na lekcje osób. On mnie zapewnia, że nadal jesteśmy świetnymi przyjaciółmi i nic się nie zmieni. Jasne, jak słońce. Przecież zawsze byliśmy nierozłączni! Bez słowa zaczynam wchodzić po schodach, gdzie na półpiętrze siedzi jedna z moich życzliwych dusz, która widząc moje oczy już wie, że zaraz będzie mnie pocieszać, bo „się nie udało”. Za sobą mam jeszcze głos „Ekstrawertycznego Hobbita- sercołamacza”:– NIE PRZEJMUJ SIĘ!– powtórzone trzy razy za dużo wpędza mnie w czarną rozpacz. Gdy się odwracam, jego już nie ma. Uważał pewnie, że spełnił swoje zadanie, zachował się przyzwoicie, zapewnił mnie o mojej wartości i nawet dał prawo do nie zadręczania się! Może już wrócić do poprzedniego życia, które ledwo uratował przed zburzeniem, przez moją wybujałą wyobraźnię i nieokiełznaniem. Poza tym zabrałam mu cenny czas lekcyjny, podczas którego mógł już wiele razy zaistnieć. Wypłakuję się w rękaw przyjaciółki, pilnując się, by jej go nie zamoczyć, bo to dla niej ważna rzecz. Zamykam oczy…

…i otwieram je we własnym łóżku. Od razu po przebudzeniu czynię postanowienie: nie pozwolę takiej sytuacji mieć miejsca! To był prawdziwy koszmar. Na szczęście Opatrzność zsyła dar nie do pogardzenia. Wykorzystuję go i decyduję, że mu nie powiem. Nic z tego!

OKAZJA,

a „To” się demaskuje

Jestem zła na siebie. Wszystko wróciło do punktu wyjścia, właściwie nigdzie się z niego nie ruszając. Serce wciąż bije, jak po dopingu, choć z pewną rezerwą, przez szok, z jakiego nie mogę się otrząsnąć po nocnym koszmarze. Trudno mi jest sobie wyobrazić podobną sytuację. Wiedziałabym jak się potem w ogóle zachować? Na szczęście po to są sny – żeby nas ostrzegać. A mimo wszystko jestem zła, bezczynność w tej sprawie mnie irytuje i męczy. Dzień mija mi raczej zwyczajnie – radośnie z przyjaciółmi, wolno na lekcjach, ciężko na przerwie obiadowej w stołówce…

Po skończonych zajęciach zabieram z szatni kurtkę, starając nie zwracać uwagi na to, że któryś raz z rzędu wisi na tym samym haczyku co jego. Fakt, iż umiem ją rozpoznać nie jest objawem pogłębiającej się obsesji – jej kolor i ogólny wygląd są po prostu zbyt charakterystyczne do nieskojarzenia.

Podczas drogi na przystanek słyszę bardzo gęste kroki, stawiane w taki sposób, jakby ktoś chciał przepołowić chodnik na pół, żeby naprawdę się rozstąpił. Mijającą mnie kolorową torpedę rejestruję z namiastką obojętności. Z daleka widzę, że sympatyczny pan motorniczy, z dobroci serca i zrozumienia dla bliźniego, zamyka tramwajowe drzwi tuż przed jego hobbicim nosem. Nie mogę już zwolnić, co zresztą byłoby dziecinne, więc z podniesionym czołem stawiam czoła pełnemu obcych ludzi przystankowi i jedynej osobie, wyróżniającej się z szarego tłumu.

Wie, że nie ma wyboru. „Cześć!” jest nieuniknione. Zaczyna się rozmowa o wszystkim i o niczym. W pewnym momencie zmienia się w jego monolog, którego zresztą nie słucham, walcząc z magnesem w moim ciele, rozrywającym mi klatkę piersiową na wylot. Widzę nadjeżdżający tramwaj, czysty od potencjalnych plotkarzy teren i jego roześmianą twarz – nieatrakcyjną, dziecinną, przeuroczą. Twarz mojego „Bohatera 1 września”. Widzę tę okazję… i nie przegapiam jej.

Nawet nie zwracam uwagi na to, w którym momencie mu przerywam, przysysając się do jego rozgadanych ust. Trwa to krótko, bo natychmiast pragnę zobaczyć jego reakcję. Wygląda na podobnie skołowanego, jak ja, tyle że ja stoję nieruchomo, wkręcona w ziemię, a on chwieje się to na prawo, to na lewo. Próbując złapać równowagę, mimo woli, przechyla się do tyłu i leci gdzieś w dół. Znowu znika mi z oczu, jak fatamorgana, lecz tym razem nie tylko ja to zauważam. Wokoło robi się dziwne zamieszanie, hałas, nawet jakieś odgłosy przerażenia. A ja… obserwuję, znów nie zmieniając się w bodyguarda, ani ratownika „Ekstrawertycznych Hobbitów”. Stoję, jak stałam wcześniej i tylko mglista myśl przechodzi mi przez głowę, że lepiej byłoby, gdybym mu jednak po prostu powiedziała słowami.

Anna Maria Pomianowska

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *