Atmosfera lat osiemdziesiątych, amerykańskiego kampusu, akademików, bractw, sal wykładowych i kursów religioznawstwa, literatury, wobec których rozemocjonowani, poszukujący swojego miejsca w świecie studenci żywią oczekiwania, że zmienią ich życie. Era walkmana, fluorescencyjnych frotek do włosów i pierwszych klipów MTV – żadnych komórek, serwisów społecznościowych i komputerów wielkości skoroszytu. Jakże inne życie! W świecie „Intrygi małżeńskiej” Jeffreya Eugenidesa do kina chodzi się na czarno-białe włoskie filmy, a na ławce w parku czyta się Rolanda Barthesa i Derridę, przy piwie zaś dyskutuje nad praktyczną stroną dekonstrukcji. „Anne Kareninę” i powieści Jane Austin czyta się wstydliwie, pokątnie, no chyba, że usłyszy się o feminizmie, krytyce gender i będzie można bez cienia zażenowania dumnie obnosić się z etykietką wiktorianistki (licząc się przy tym z podejrzeniem o skłonności homoseksualne).
Bohaterowie „Intrygi małżeńskiej” to uwikłana w skomplikowaną miłosną figurę trójka studentów Uniwersytetu Browna (który nomen omen Eugenides ukończył w 1983 r. – na tym zresztą nie kończą się subtelnie wplecione w fabułę wątki autobiograficzne, jeden z bohaterów, Mitchell, podobnie jak autor ma greckie pochodzenie i podobnie jak on wyjechał jako wolontariusz do domu pomocy prowadzonego w Kalkucie przez Matkę Teresę). Mitchella, Leonarda i Madeleine łączy dziwna, nieco może banalna, bo typowa dla lat młodzieńczych, u progu dorosłości, więź. Mitchell, nadwrażliwy religioznawca, który w różnych religiach i świątyniach poszukuje Oświecenia, skrycie i beznadziejnie podkochuje się w Madeleine, snuje się za nią ze wzrokiem zbitego psa gotów być jej podnóżkiem, służbą i niewolnikiem. Leonard natomiast to zblazowany, ale błyskotliwy biolog, specjalista od rozmnażania się drożdży, chłopak z ułańską fantazją, będącą niestety wynikiem postępującej depresji maniakalnej i przyczyną finalnej tragedii… I jak w klasycznej intrydze miłosnej, na dziewczynę jak magnes działa ten, który roztacza wokół siebie aurę straceńca, nie zaś miły, cichy i wrażliwy inteligent. Ich losy będą wielokrotnie przeplatać się i zazębiać jak w starej, dobrej realistycznej powieści.
To zresztą drugie dno „Intrygi małżeńskiej” – pytanie o literaturę, fabułę i o to co z nimi zrobiła dekonstrukcja. Eugenides z ironią pisze o nowej krytyce, wywracaniu do góry nogami porządku. Nikt nie chce chodzić na wykłady starego profesora, będącego pośmiewiskiem Uniwersytetu specjalisty od Zoli i Tołstoja. Wszyscy zakochują się (bez wzajemności) w niezrozumiałych, bełkotliwych, pełnych frazesów i intelektualnej masturbacji, wykładach dekonstruktywistów, postmodernistów, teoretyków postkolonialnych…”Intryga małżeńska” jest deklaracją autora, powrotem do narracji, wielowątkowej fabuły, linearnego porządku, poszukiwania „odpowiedniego zakończenia”.
Lubię takie powieści: grube, wciągające, na bogato, takie jakich dziś właściwie już się nie pisze…
Agata Jawoszek
Tytuł: Intryga małżeńska
Autor: Jeffrey Eugenides
Tłumaczenie: Jerzy Kozłowski
Wydawnictwo: Znak
Rok wydania: 2013
Stron: 493
Ocena: 5/5