Bunt i wolność ponad wszystko!

PunhheadNajnowsza powieść Piotra Sendera będzie miała swoją premierę już w najbliższy weekend. Chcecie wiedzieć co siedzi w głowie punkowi?  Mamy dla was fragment powieści, a to dzięki temu, że objęliśmy książkę swoim patronatem.

Gdańsk, 2011. Skupieni przy prawicowej organizacji skinheadzi demonstrują na każdym kroku swoją przewagę fizyczną i jedynie słuszną ideologię „czystej rasy”. Po przeciwnej stronie barykady, w przenośni i dosłownie, stoi lewicujące ugrupowanie zrzeszające punków. Tu inicjację przechodzi Marta, pogubiona nastoletnia punkówa, która dopiero odkrywa, że przyłączenie się do subkultury oznacza wstąpienie do swego rodzaju armii. W dramatycznych okolicznościach na jej drodze staje dwudziestokilkuletni Michał, skinhead i zdeklarowany faszysta, pseudonim „Biały”, klawiszowiec grupy hardcorowej. Oboje nie widzą sensu w regularnej wojnie, jaką rękami szeregowych prowadzą przywódcy obu ugrupowań. Oboje buntują się przeciwko skoszarowaniu swojej potrzeby wolności.

Pełna ironii opowieść nie zostawia suchej nitki na rodzicach, cioci, babci, sztabach wrogich ugrupowań, ich szeregowych członkach oraz na samym procesie ewolucji subkultur – od spontanicznej manifestacji niezgody na poprzedni system do zorganizowanych i dziwacznie umundurowanych bojówek jutra. Gdzie miejsce na beztroską zabawę, przyjacielską akceptację, młodzieńczą miłość?

 

Fragment powieści:

— Stary, co tak późno? — żachnął się Basior. — Miałeś przyjść od razu po koncercie i co? Bisy sobie, kurwa, urzą­dzasz?
— Lepiej późno niż wcale. Nie plumkaj. Musiałem coś za­łatwić — odpowiedział Michał i upił solidny łyk piwa.
— Dobra, dobra. Chodź na próbę, rzęch czeka. Mam na­dzieję, że Pała i Skin już są…
— A co? Gdzie mieliby być?
— No, wracali pociągiem z Torunia. Byli na jakiejś najebce.
— W Toronto mówisz…
— Dobra, chodź już!
— Daj człowiekowi browar skończyć.
Na drzwiach, przy których stali, palili papierosy i pili sied­mioprocentowe piwo, królowała wielka swastyka. Obok niej — znak litery A wpisanej w okrąg, do którego innym kolorem farby dorysowano szubienicę. Z lewej strony uwieczniono za pomocą czerwonej farby kolejne niezliczone zastępy nazistow­skich symboli.
Michał przyglądał się drewnianym wrotom skleconym z surowych desek i zastanawiał się, ile mogą mieć lat. On sam namalował tu cztery swasty i nie chodziło o zwykły akt wan­dalizmu. Miało to dla niego znaczenie symboliczne i robił to regularnie co pół roku.
Gdyby ktoś chciał usłyszeć dokładną historię drzwi, mu­siałby uzbroić się w cierpliwość, kratę piwa i w solidny urlop. Opowieść o tym, co działo się przed kamienicą na starówce przy ulicy Świętego Ducha, gdzie od zawsze w pięciu miesz­kaniach na trzech piętrach budynku rezydowali skinheadzi, zaskoczyłaby każdego — miło i niemiło — w zależności od politycznego nastawienia. To tutaj rozgrywały się najlepsze burdy. To tutaj mieścił się azyl Michała i jego kumpli. To tutaj odbywały się najbardziej epickie melanże.
Sabotaże podjazdowe, jakich dokonywali w tym miejscu ludzie z Antify, ograniczały się tylko i wyłącznie do malowania śmiesznych znaczków na drzwiach wejściowych, a czasami do wybicia kilku okien w kamienicy. Nic szczególnego, jak cała działalność Antify.
— Idziemy? — zapytał Basior, wyrywając Michała z za­myślenia.
— Idziemy. — Skinhead w czerwonych szelkach splunął na brukowaną ulicę.
Przekroczyli próg i skierowali się schodami do piwnicy. Każdy stopień skrzeczał jakby właśnie rozdeptywali dzikiego zwierza. Na ścianach widniało ogromne graffiti przedstawiają­ce duży wojskowy but ze swastyką na czubku, który rozdepty­wał Europę. „Słyszy? Tak piszczą duszeni żydzi” głosił podpis pod rysunkiem, który bardziej odnosił się do odgłosu skrzy­piących schodów niż do malunku.
W końcu dotarli na sam dół i przeszli przez otwarte drzwi do dużego pomieszczenia. Tu znajdował się klub: dwie ogrom­ne sale z otwartym przejściem — w jednej bar, w drugiej scena.
— Jest i on! — krzyknął ktoś z sali. — Kurwa, Biały, ileż mamy na ciebie czekać?
— Musiałem coś załatwić — usprawiedliwił się Michał.
— Tak, ty zawsze masz „coś” do załatwienia.
Członkowie zespołu „Pomruk 88” stali na drewnianej sce­nie: jeden podobny do drugiego, drugi — skóra zdjęta z trze­ciego, trzeci jedną kroplą wody z czwartym. Różnili się tylko tatuażami na ciałach i kolorem narzuconych na plecy kurtek. Rozkładali sprzęt grający, właściwie wpinali ostatnie kable i re­gulowali głośność — im mocniejsze pierdolnięcie, tym lepiej. Musiało ich usłyszeć dzisiaj całe miasto, zwłaszcza te pedały z Antify. Każdy koncert tutaj zamieniał się w swoiste zawody: kto grał głośniej, ten wygrywał.
— Chłopaki, zaczynajcie. Szkoda czasu, niedługo dzieciaki się zlecą — powiedział Barman.
Barman. Ksywa niby wyjaśniająca od razu, czym zajmuje się jej właściciel, jednak nie w tym wypadku. Oprócz tego, że gruby skinhead siedzi rzeczywiście za kontuarem i podaje trunki, to jeszcze jest panem i władcą tego lokalu. Jako jedyny zna praw­dziwego właściciela kamienicy, o ile ten w ogóle jeszcze żyje.
Podobno byli kiedyś przyjaciółmi i działali razem w Pol­skiej Wspólnocie Narodowej. Za młodu Barman dużo hulał i imprezował, gdy tymczasem jego kumpel pracował. Czar­nuch dorobił się majątku, szybko stał się właścicielem kilku trójmiejskich bloków i kamienic, po czym wyjechał gdzieś w pizdu, zostawiając Barmanowi — wtedy Dawidowi — po­łowę nieruchomości. Chłopak roztył się od dobrobytu, w dupie mu się całkiem poprzewracało i postanowił balować do późnej starości. Zebrał kumpli w jedną kamienicę i się zaczęło. Zało­żył w piwnicy klub „Zoo 54:3”, którego był jednym manage­rem, księgowym, ochroniarzem i — oczywiście — barmanem.
— Grasz czy się opierdalasz? — zapytał gitarzysta.
— Idę… — Michał postawił pustą puszkę na podłodze i wszedł na scenę.
Spojrzał na swój instrument, którego czarne klawisze zo­stały zamalowane białą farbą. Chłopak uśmiechnął się pod nosem. Wiedział, że dziś będzie hardcore i tłumy. Małolaty przyjdą tu specjalnie, żeby usłyszeć ich najnowszy kawałek i upić się, względnie na odwrót. Amok zacznie się w momen­cie, w którym na chwilę przestanie grać i uniesie wysoko do góry keyboard. Widownia dostanie szału, ludzie utoną w pogo. Ciekawe, czy i tym razem ktoś zostanie zadeptany.
Wszyscy już byli gotowi do próby: dwóch gitarzystów, ba­sista, bębniarz, akordeonista i pianisto-organisto-keyboardzi­sta. Czekali. Pała dał znać — uśmiechnął się. Wybił rytm pałeczkami, nagrał, zabębnił, ruszyło.
Hardcore.

Jeżeli chcecie spotkać autora osobiście, to zapraszamy na Warszawskie Targi Książki już w najbliższą sobotę 18 maja.

Plakat_Piotr Sender

 

About the author
Bartosz Szczygielski
- surowy i marudny redaktor, który oglądałby świat najchętniej z perspektywy dachu psiej budy, oparty o maszynę do pisania. Czyta wszystko, co wpadnie mu w ręce i ogląda wszystko, co wpadnie mu w oko. Chciałby kiedyś przytulić koalę i zobaczyć zorzę polarną – niekoniecznie w tym samym czasie.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *