Wstęp do działu teatralnego

Dlaczego warto chodzić do teatru? Pytanie jak każde inne, bo w podobny sposób możemy indagować kwestię literatury, filmu czy niezrozumiałych wystaw sztuki współczesnej. No właśnie po co czytać te książki? Oprócz oczywistych wzbogacających ducha korzyści to prosta przepustka do świata ludzi  kulturalnych, którzy z racji jako takiej powszechności czytelnictwa nie popadają w nadmierny samozachwyt, a z drugiej strony nie stoczą się nigdy w rynsztok ignorancji.

Czytanie książek to spokojny kulturowy dryf. Znać Martina nie tylko z produkcji HBO to możność szerszej wypowiedzi i innego rodzaju postrzegania. To możność porozumienia. A wiedzieć kim jest Homer, Miłosz, Sapkowski, Masłowska to już szkolny obowiązek. Z filmem podobna sprawa – ten, kto „nie obczaja” Tarantino jest totalnie nie na czasie. A nie widzieć choć jednego „Smarzola” no to już wstyd. Sztukę współczesną można zobaczyć w internecie w kilka sekund. Piramida zwierząt –  klik, klik – Kozyra; naziści – Uklański, obóz koncentracyjny z klocków Lego – wiadomo, Libera, wieczne skandale łatwiej zapamiętać. A teatr? Co oferuje teatr, który w przeciwieństwie do literatury i filmu jest totalną niszą, kulturową pipidówką, mniej dostępną niż inne sztuki wizualne?

Z teatrem jest problem. A nawet kilka. Po pierwsze nie jesteśmy z nim oswojeni. W większości szkół do sztuk scenicznych nas nie zachęcali. Może i to lepiej, już gdyby próbowali, mielibyśmy o jedną lub parę traum więcej. Teatr to – dla niepraktykujących – przestrzeń bardziej wyobrażeniowa niż rzeczywista. Dzieją się tam rzeczy nieodgadnione, poniekąd mistyczne. Naprzeciwko nas – ciemna scena i ludzie wykonujący dziwne ruchy, mówiący trochę nienaturalnie i głośno o filozofii, życiu, zbrodni. Błędny skrót myślowy nakreśla energię teatru jako niezrozumiałą sztukę nowoczesną, często obsceniczną, pełną golasów, nagłych gestów i afektacji.

Teatr to według niektórych miejsce niebezpieczne – w pierwszym rzędzie lepiej nie siadać, bo aktorzy skłonni są nawiązywać kontakt. U Tarantino się zarzynają, ale z ekranu w końcu nie wyskoczą. Bezpieczny dystans między aktorem a odbiorcą sztuki jest sukcesywnie skracany. Na „Nietoperzu” w Teatrze Rozmaitości obsługa spektaklu rozdawała widzom tabletki. Brali je wszyscy jak jeden mąż. Do buzi, do kieszeni, pod krzesło z mniejszym bądź większym zakłopotaniem, ale nie bolało. Na „Krumie” Jacek Poniedziałek częstował szarlotką. Konsumowało ją kilkunastu widzów, robiąc wcale zadowolone miny.

Wreszcie teatr to właśnie publika. Idąc na spektakl automatycznie włączamy się w ten wspólny całej widowni epizod. Jesteśmy częścią owego towarzystwa, które interesuje się tą sztuką wysublimowaną to znaczy właśnie teatrem. Czy chcemy, czy nie, zaliczamy się do wąskiej elity. Może to być deprymujące, ale również stanowić pewien rodzaj społecznej nobilitacji. W teatrze jesteśmy duchem i ciałem. Ukryć się nie można.

Musimy sobie uświadomić, że wszystko, co dzieje się w teatrze, nie zaistniałoby bez nas, to znaczy bez widza. To jedyny rodzaj sztuki, który od wieki wieków w pełni dzieli czas i przestrzeń z odbiorcą. To jedyna okoliczność, kiedy zainscenizowana rzeczywistość zabiera nas ze sobą, a nasze „ja” linearnie podąża za losem fikcyjnych bohaterów. To, co dzieje się na scenie i to, co dzieje się w środku każdego z obserwatorów zamyka się w jednej, niepowtarzalnej historii. Na żywo obcujemy ze zmieniającą się materią dzieła, która jest nam o tyle bliska, że sama jest człowiekiem. Obserwacja ta niesie za sobą namiastkę przyjemności i antropologicznej dociekliwości, ale jest także oceną gry aktorskiej. Kto widział na filmie Romę Gąsiorowską, w teatrze może namacalnie kontestować jej wdzięczną nonszalancję. Ekspresja aktora odgrywającego rolę bywa główną siłą napędzającą spektakl, jak na przykład w „Kalino malino czerwona jagodo” Igora Gorzkowskiego.

Eksploracja teatru dotyczy nie tylko tego, co dzieje się na samej scenie. Trochę magii, historii i treści tkwi także w samym budynku. Już nad samym wejściem do poznańskiego Teatru Polskiego, który powstał dzięki składce mieszkańców, widnieje napis „Naród sobie”. Ta krótka dewiza jest wyrazem lokalnej solidarności i budowania wspólnej tożsamości kulturowej – swoistym pomnikiem społecznego zaangażowania. Z kolei industrialne wnętrze stołecznego Teatru Nowego współgra z dominującą tam postmodernistyczną sztuką Krzysztofa Warlikowskiego.

Teatr może być też stylem życia. Studio Teatralne Koło mające swoją siedzibę w jednym z pofabrycznych budynków na warszawskiej Pradze, dzielnicy, w której świeże ziarno kultury kiełkuje ze zdwojoną siłą, jest miejscem, gdzie nie tylko można zobaczyć dobry spektakl, ale także wypada się pokazać. Obok wystawianych tu inscenizacji teatralnych w poprzemysłowej scenerii odbywają się huczne bankiety, koncerty, imprezy oraz warsztaty organizowane przez ludzi Koła i animowane przez tamtejszych aktorów.

Czytanie teatru to także recepcja dzieła pisanego, samego dramatu. Zdarzają się teksty, które są genialne same w sobie jak na przykład te Tennessee Williamsa i z powodzeniem funkcjonują poza sceną. Ale dramat wystawiony żyje jeszcze mocniej. Jest energią, którą dzielimy bezpośrednio. Wspólne przeżywanie przedstawienia zamyka się zarówno w krótkich, godzinnych-dwugodzinnych formach jak i w swoistych maratonach. „Miasto snu” Krystiana Lupy trwało pół nocy. To już długodystansowe smakowanie na wysokim poziomie, trochę na miarę starożytnych widowisk.

Nie jest moim celem szkicowe nakreślanie polskiej panoramy scenicznej. Chcę tylko zasygnalizować, że ów nieznany teatr nie jest tym, co mogłoby sugerować zbiorowe wyobrażenie. Sztuka sceniczna nie zawsze była niszową, a nawet wręcz przeciwnie. Obecnie na naszej krajowej mapie kulturalnej jest plamą bielszą niż książka i wciąż pozostaje z tyłu za filmem, muzyką czy multimediami w ogóle. Ale nie wymiera. Według statystyk publika teatru sukcesywnie rośnie. Czyżby miała to być mała zapowiedź renesansu? Jeśli tak, to dokładamy cegiełkę.

W niniejszym dziale przyjrzymy się współczesnym inscenizacjom. Znajdzie się miejsce zarówno na premiery, jak i wciąż odgrywane sztuki lat ubiegłych. Doradzimy jak kulturalnie spędzić czas na widowni stołecznego teatru i nie tylko. Będziemy grzeszyć zapisem czystego wrażenia, ale bez zbędnych profanacji. Zapraszam.

Ewa Jezierska

About the author
Ewa Jezierska
studentka kulturoznawstwa. Pasjonatka polskiej fantasy. Aktualnie mieszka w Warszawie, blisko nadwiślańskiej plaży, gdzie spędza swój czas wolny. Współpracuje z Księgarnią Warszawa oraz kolektywem fotograficznym Gęsia Skórka. Okazjonalna graczka Warcrafta i miłośniczka scrabbli.

komentarz

  1. Pani Ewo!
    Gratuluję świetnych teatralnych przemyśleń.
    Czytanie powyższego tekstu to jak rurka z kremem. Otoczka twarda a w środku same słodkości. Trafia Pani w najczulsze miejsce teatralnych bolączek bo teatr nawet najlepszy nie przeżyje bez widza. Aktorzy robią co mogą a nie wiele mogą bo przecież to nie ich zadnie jest dotrzeć do świadomości widza – tego młodego bo starego już się nie wychowa to stracone pokolenie. Wspominam z rozrzewnieniem moje comiesięczne wizyty w teatrze organizowane przez szkołę a później przez zakład pracy. Nie wspominając o czwartkowych spektaklach w TV. Pozdrawiam
    Endru Atros

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *