SZUFLADA poleca:
Cała jestem w stokrotkach
Delikatnie stąpam, by nie zdeptać niewinnie
wzrastających uczuć, pomiędzy nadzieją na nic.
Niewidoczna, wybielę nagłe zarumienienia,
bo damie nie przystoi wyraźnie eksponować
zachcianek. Wewnętrzne gonitwy zabrałam
na spacer z przyrodą, by spotkać siebie.
Kiedy nadejdę z pewnością już nic nie rozwieje
prawdziwego życia pomiędzy splotami myśli.
Jestem, jak one, zbyt drobna do zauważenia,
że pomiędzy płatkami jest złoty środek
na wszystko co nierealne, aż do przeminięcia.
W zgodzie z kochaniem tulę czasowy rozkwit.
(z cyklu: Zdarzyłam się)
Powolne odliczanie
Ile jeszcze schodów, pięter, zawiłości?
Ile najtrudniejszych, za wysokich progów?
Nie powiesz mi przecież, nie piśniesz o świcie,
więc sama, co rano, składam się ze złogów.
Przesuwam wskazówki rzęsami zmokłymi,
bo skraplam poranki każdego wieczora.
A potem znów cieniem snuję się po ścianie,
jakbym koszmar była albo nocna zmora.
Ile jeszcze wietrznych, rozwichrzonych pędów?
Ile podeptanych niecodziennych kroków?
Nie dasz mi nadziei, nie dasz odpowiedzi,
więc spójrz, całym ciałem, trzęsę się po zmroku.
Popatrz jak podpieram opadłe nadzieje,
bo może nie całkiem zamarłe obudzę.
A ty mnie wyłowisz, bo w tłumie wyrzeczeń,
jakbym bledsza była, znów życiem się łudzę?
(z cyklu: W poczekalni)
Wyspa Wielkiego Zagubienia
Na Wyludnionej Melancholii jest kąt
bezmyślnego odgrodzenia od życia.
W samotności i szemraniu słownym
tuż koło brzegu kurczowej łapanki,
by nie odpływać w marzenia, rosną
powoje – pnącza nastroi do świetlanych
złudzeń, że w zaplątaniu będą żywsze.
A obok przerośniętej przydróżki
pełgają barwy łąkowego zachwytu
nad misterną lekkością w przechyle
mgielnej skrytości i przeistoczenia
w fazę REM – najsilniejszego czasu
bez powrotu i czucia. Pomiędzy
przebłyskami jarzą się refleksje –
zamysły pobladłego oblicza nostalgii.
(z cyklu: Podróże w świat wynurzeń)
Wczorajsze porządki
Rozbierając na części wewnętrzne, spasowane
jak LEGO, ułożę na nowo według schematu,
bez własnej konwencji.
Jak przykładna instrukcja zobojętnieję,
by nie ponieść wyobraźni i nie stworzyć na nowo
tego szaleństwa.
W twierdzeniu, że zaprzepaszczona, ze skutkiem
niekoniecznie odwracalnym, toczę wojnę i…
wpadam w popłoch.
Tkwiąc po uszy zatapiam w spływającej beznadziei,
momenty zbyt gorliwej naiwności i bolesną prawdę,
że już nic i nic.
(z cyklu: Naprzemiennie)
(tu mała podpowiedź: ostatnie wersy w zwrotkach czytane razem są znaczące jako podsumowanie przekazu wiersza)
Tylko
Ptaki nawołują wzajemnością, czują zew
łączenia uskrzydleń, mają gołębie serca
i moje pełne strachu, że kiedyś zgubię pióro.
Czy wtedy już nic nie będzie pisane?
Wczorajsze burze pachną deszczową porą
i z lekkim gradobiciem przyklejam nos do szyby.
Ziemia pochłania wszystko, nawet blask,
a ja pragnę… kolejnej nocy w milczeniu powiek.
(z cyklu: Naprzemiennie)
Przyziemne słoneczka
Nie gasną, ale chylą się ku ziemi oddalając
twarze, by w skrytości dotrwać kolejnego dnia.
W kamiennych postanowieniach wiją osobne
kroki w różnych kierunkach. Mają tęsknoty
zupełnie zielone i nieokrzesane jak wiosna.
A ja w tym wszystkim dojrzewam do starości.
Komu potrzebne ślady tej, które zbyt ciężkie
od nadmiaru lat, mogłyby stać się udręką?
Bez odpowiedzi mogę istnieć, ale nie tak samo,
bo w tęsknocie za łąką pełną wyobrażeń.
Czyż nie dla miłości czas wiosennej chwili?
Czyż nie w kochaniu rodzą się i umierają słowa?
(z cyklu: Zdarzyłam się)