W FORMALINIE POCZĄTKU

IMG_20150614_110309„Tylko upór pozwala przedrzeć się przez ohydną mgławicę początku”

Ryszard Kapuściński

Na skrzyżowaniu dwóch różnych dróg i dwóch światoteorii przyskrzyniłam siebie już na 10 rok na południu skandynawskich pól rzepakowych Skåne. Właśnie spadł deszcz. Wieś śpiąca jest. Gdy z nieba pada gęsto, myślę czasem o wszystkim tym, co pozostawiłam w łonie Polski szmat lat temu. Więzi mimo upływu czasu i rosnącego dystansu wzmacniają swoje rysy i niewygolone od tęsknot myśli. Teraz patrzę przez judasza. Za drzwiami stoi Nikt. Trzeba góry unieść w pojedynkę i na przekór nowej fali iść, podejmując kolejne wyzwania. Niby tak samo tu jak Tam, jednak tu jestem „ten Obcy”. Cały konieczny proces integracji budowany jest bardzo powoli i tym bardziej ostrożnie.  Pooswajałam już sobie tabun ludzi i parę miejsc, które biją serdecznie między innymi dla mnie. A świat to taki mały wędrowny obóz. Stale trzeba sobie gniazda ugniatać i nigdy nie wiadomo, gdzie owo osiądzie. I choć Człowiek maniery ma przystosowawcze na potęgę niewyobrażalną, to jednak miejsce pochodzenia jest stemplem gwarancji spokoju i warunkiem koniecznym do pełnej bytności, myślę sobie.

A kiedy pytają, dlaczego jestem od 3 lat zupełnie sama, pozbawiona polskich elementów, tu, w tej skandynawskiej rzeczywistości, gdzie „żyje się tylko dla wiosny”, odpowiadam, że potrzebne mi było wstawać do pracy o 5 rano dnia następnego. Czyli znów sprawdza się teoria, że robota jest dobra na wszystko. Przypadkowo stało się tak, że praca z młodzieżą autystyczną życie mi uratowała. Nie podejrzewałam siebie o takie pokłady sił, o cały system mechanizmów obronnych i taką sztukę/umiejętność dopasowania się do nowego społeczeństwa. Ale zdarzyło się. Tobołek emigracyjny jest przyciężki. Można balast zrzucać, jednak odbywa się to stopniowo i nie zawsze po płaskim asfalcie codziennych równań. Ten emigracyjny krok tutaj był ogromnym wyzwaniem. Początek zapełniał KRZYK niewygody i niedopasowania. Chciało się wyć stąd pod nieboskłon. Czasem. Niby dlaczego? Świat zaczął się tu jakby od nowa. Każdy krok był raczkowaniem. Nie znając początkowo języka szwedzkiego, każdy nowy, kolejny dzień odbierałam jak drobne, powolne przedzieranie się przez „ohydną mgławicę początku”. Było dziko, dziwnie, nieswojo, melancholijnie, stopniowo, nijak, obco, bezgranicznie, pusto, zależnie, nieoczekiwanie, bez przygotowania, płasko, skromnie, smutno, w nucie dezorientacji itp.

I tak jakoś rok za rokiem, a każdy z nich nanosił zmiany w życiu, odbijające się piętnem bardziej i bardziej jeszcze, jestem tu. Od początku jakby za rękę prowadzona dziwnym doświadczeniem, że „biada ci cokolwiek do serca przyciskać bardziej!” i „płyń z prądem i nigdy nie obracaj się za siebie, jeśli chcesz mieć szansę przetrwania”.

Pierwsze napotkane na drodze i pełne serdeczności osoby po jakimś czasie z życia znikały. To odszedł ktoś na zawsze, to zmieniano pracę. Podobnież było z miejscem zamieszkania. Dryfowałam przez ostatnie lata od lokalu do lokalu, by w końcu we wsi spokojnej, wsi wesołej osiąść na dwóch stopach. I nim zrozumiałam, że jestem tu zupełnie sama, na szczęście nie było za późno. Bo co, jeślibym utonęła w zależności względem innych… Pomyślmy chwilę. Po zniknięciu z osobistego horyzontu ważnych mi person najpierw upadałam głośno, potem cicho i coraz ciszej a pewnego dnia zorientowałam się, że takie jest prawo życia. Że trzeba wbrew wszystkiemu, wbrew chceniu i niechceniu, być silnym. Starczyłby jeden taki dzień, jedna chwila, gdzie załamując ręce i poddając się, wydalibyśmy na siebie wyrok: PRZEGRANY. Trudno wytłumaczyć mi kolejną myśl, a mianowicie to, że istnieje takie coś, co można by nazwać siłą wyższą. W sytuacjach, gdy spada się na pysk albo na tzw. cztery łapy i kiedy nie widać dalszego końca z punktu aktualnego upadku, następnego dnia niebo się rozjaśnia bez powodu i człowiek tak po prostu idzie dalej… Nie myślę tu teraz o wierze, jednak o czymś, co opisać jest mi trudniej, a czego doświadczałam często. To siła nadprzyrodzona, czyjaś dłoń na plecach, która, jak starego klepiąc kumpla, sprawia, że człowiek wstaje z nową dawką sił i stawia kolejny krok naprzód. Tu dobrze byłoby nadmienić, iż Szwecja pokryta jest niemą filozofią, zawartą w pewnym zwrocie, który słyszy się z ust do ust: „Ta det lugnt, det löser sig”, czyli: ”Spokojnie, to się rozwiąże (wyjaśni)”. Niby takie sobie zdanie. Siła i trafność tego sformułowania w walce z rzeczywistością jest ogromna. Wszak pomyśl tylko, gdyby cokolwiek, co planujesz teraz, w niwecz się obracało, to jeśli założysz kaftan spokoju i przyjmiesz wiarę, że jakkolwiek to będzie, samo się ułoży, świat twój byłby o ile stabilniejszy.

I jest jedno jeszcze, o czym myślę nagminnie. Szwecja, poklepująca między wierszami lub całkiem bezpośrednio tekstem „ta det som det kommer”, napawa moją życiową filozofię łagodnością. „Przyjmij to, co nadejdzie” brzmi z pozoru skomplikowanie, jednak uczy pokory i narzuca balans w oscylowaniu pomiędzy rzeczywistością, która jest, a tą, którą kreuje jednostka. Wszak na cóż nam krocie planów, kurczowe trzymanie się ram… Życie jest loterią, jest nieprzewidywalnością i dobrze być otwartym na zmiany, dobrze umieć się w życie wsłuchać. Elastyczność poglądów i oczekiwań pomaga.

„Wszystko ma swój czas” („allt har sin tid”)…

Ewelina Biedrowska

About the author
Ewelina Biedrowska
36 lat. absolwentka pedagogiki Uniwersytetu im.Adama Mickiewicza w Poznaniu. improwizatorka i egzystencjalistka. Pracowała w Malmö z młodzieżą z autyzmem, obecnie pracuje jako pedagog socjalny z dziećmi i młodzieżą samotnie przybyłymi do Szwecji. Poetka.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *