V miejsce w konkursie „Dylematy singielki” – „Kraina Maliny”

Zimowe noce są długie, czarne. Te przedwiosenne – już krótsze, co prawda, ale i one kończą się powoli. Zwykle deszczowe lub pochmurne, ciemne, ociężałe tworzą warunki optymalne do błogiego wypoczynku. Sen to jedna z niewielu namiastek nieba, jakie nam jeszcze pozostały.

– Wstawaj, szkoda dnia! Wstawaj, szkoda dnia! Wstawaj… – piszczał budzik komórkowy, który kiedy indziej służył za telefon, aparat, mp3 i masę innych gadżetów.

– Pieprz się! – Anka uciszyła małego awanturnika i opadła z powrotem na poduszkę.

Miała jeszcze dziesięć minut snu. Dziesięć minut nadprogramowych. Nie przewidziała ich w planie dnia, jednocześnie nie była w stanie odmówić sobie tej mikroskopijnej przyjemności. Cóż… Najwyżej spóźni się na autobus. Każdemu może się zdarzyć. Od dawna nigdzie się nie spóźniła. Zauważyła u siebie niepokojącą tendencję do nagminnej punktualności. Tak… Trzeba od czasu do czasu spóźnić się dla własnego zdrowia psychicznego.

Po pięciu minutach odezwała się „drzemka”. Zignorowała wyjca. Przewróciła się na drugi bok. Za chwilę powtórka z rozrywki. Tym razem musiała już wstać. Podniosła się z trudem. Zrzuciła z siebie kołdrę. Natychmiast poczuła przenikliwy chłód. Koniec końców, trwała zima,

a kaloryfery próżnowały. Dobrze, że mieszkanie było niewielkie… Salon, kuchnia, łazienka, kawałek przedpokoju na upartego – typowa kawalerka.

Anka ziewnęła przeciągle i zastygła na dwie minuty w pozycji siedząco – leżącej. Jej ciało musiało przyzwyczaić się do chłodu i zaakceptować układ wertykalny.

– Skarbie, zrób śniadanie! – zakrzyknęła.

W kuchni panowała cisza – jak w całej „posiadłości”. Anka uśmiechnęła się krzywo.

No tak… „Skarba” nie było. Nie było go od co najmniej kilku lat. I zapewne jeszcze długo żaden „skarb” nie zakorzeni się tu na dobre. Pod jednym dachem z Anką – zrzędą i kapryśną samotniczką. Z chudą brunetką, lat trzydzieści cztery, może pięć… (od jakiegoś czasu nie obchodziła urodzin). Nie można wykluczyć, że już żaden szanujący się mężczyzna jej nie zechce.

Zerwała się z łóżka, jakby uskrzydlona tą myślą. Łazienka, kuchnia – stała trasa. Przemierzała ją każdego ranka na bosaka, w workowatej koszuli nocnej barwy zgniłej pomarańczy. Zawsze jadła na śniadanie płatki z mlekiem lub mleko z płatkami, chyba że akurat zabrakło. Wówczas raczyła się kanapką z serem żółtym, ewentualnie z serem żółtym i dżemem truskawkowym (tak, tak… ohyda). Szynki nie jadała. Nie miało to nic wspólnego z jakąś wyszukaną ideologią. Nie deklarowała się jako wegetarianka ani zagorzała przeciwniczka krzywdzenia zwierząt. Po prosu nie lubiła. Takie zwyczajne, ludzkie widzi mi się – niczym nieuzasadnione i bezdyskusyjne.

Po śniadaniu i konsultacjach z szafą, Anka nakładała tapetę. Jej twarz, niestety, wymagała znacznej korekty. Rozpoczynała akcję pod hasłem: „fluidy najlepszymi przyjaciółmi kobiety”. Potem coś na oko, na dolną, górną wargę i była gotowa do wyjścia.

Punkt piąta trzydzieści zamykała mieszkanie na klucz. Do przystanku autobusowego miała siedem minut drogi spacerkiem, z górki. Wracała zawsze pod górę. Raz z górki, raz pod górkę – jak w życiu.

Podróż autobusem zwykle nie nastręczała problemów. Była znośna. Wczesnym rankiem nietrudno o miejsce siedzące. Anka przycupnęła możliwie najdalej od reszty pasażerów, jak przystało na oportunistkę z zamiłowaniem do samotności. Co z tego, że oportunistką była raczej umiarkowaną – nie przepadała za swoją pracą, za zrywaniem się z łóżka o świcie podobnie jak statystyczna większość społeczeństwa, a na samotność nigdy nie narzekała…

Przed szóstą rano w autobusach Komunikacji Miejskiej zawsze panował marazm. Nawet najbardziej rozbudzonego i uodpornionego człowieka w końcu ogarniała senność i niemoc.

W powietrzu unosiła się dziwna woń, nieszczególnie zachęcająca, lecz nos z czasem przyzwyczajał się do niej. Mózg akceptował impulsy zapachowe w ciemno, bez dogłębnej analizy.

Anka zdała sobie sprawę z tego, że jeśli zaraz nie wydostanie się na świeże, mroźne powietrze, również uśnie. A to, jak wiadomo, niezbyt bezpieczne. Można obudzić się bez istotnej części dobytku podręcznego.

Z tyłu pojazdu dochodziło ciche pochrapywanie. Ktoś najwyraźniej przegrał potyczkę z Piaskowym Dziadkiem, który, widać, czatuje na gapowiczów także o poranku. Autobus wszedł w zakręt. Anka poddała się bez oporu działaniu siły bezwładności. Lubiła to. Czuła się jak szmaciana lalka – bezbronna, zupełnie zdana na łaskę czynników zewnętrznych. Nie musiała martwić się niczym. Świat był gdzieś obok. O, tam za brudną, porysowaną szybą – za kawałkiem „szkła niczyjego”. Świat nie należał do niej, ani ona – do świata. Nie miała dość siły, by podnieść choćby rękę. Ręka – trochę obszytej materiałem waty. Nie przejmowała się tym. Bez ruchu nie ma kolejnego kroku, bez kolejnego kroku nie ma nowego problemu. Logika pseudo – lalki.

W końcu autobus zahamował. Anka oprzytomniała. Rzuciło nią do przodu. Cisnęła nią siła bezwładności. Dobrze, że niezbyt mocno. Na szczęście, nie rozwaliła sobie nosa o siedzenie naprzeciwko.

Wstała. Chwiejnym krokiem dowlokła się do wyjścia. Nacisnęła przycisk z napisem „DRZWI” i omal nie upadła na chodnik. Czuła się jak po mocno zakrapianej balandze. Aż dziw, że żadnej balangi nie było. Nie miała pamięci do nocnych koszmarów.

Anka odetchnęła głęboko. Haust mroźnego, ostrego powietrza podrażnił płuca. Po chwili z jej ust wydobył się biały, mętny obłoczek. Zerwała się jak na komendę. Do pracy. Praca to zło konieczne. Nie polubiła jej do tej pory, więc zapewne już nigdy nie zapała do niej namiętnością albo chociaż prostą, życzliwą akceptacją. Na razie tliła się w niej jedynie niechęć. Każda skrócona noc (zwłaszcza zimowa) podsycała ją coraz bardziej.

Niebawem Anka stanęła naprzeciw niskiego, przysadzistego budynku przypominającego bunkier. Wszelkiej maści bunkry i schrony przeciwatomowe od jakiegoś czasu są w modzie, a to przez plotki o końcu świata tudzież potencjalnej wojnie nuklearnej. Anka była pewna, że we wnętrzu tego betonowego kloca przeżyłaby wszystko.

Ściany pomalowane były na zielono (wyblakły na starość), drzwi – na czerwono. Nad nimi rozciągał się dumnie napis: „Sklep spożywczy ANTEK”. Antek… jak bohater noweli Prusa, którą kiedyś tam czytała… lata temu… może nawet dziesiątki lat… Antoś, Antoni… Święty Antoni… święty Antoni od… od… od czego on, cholera, był świętym? Przecież każdy święty jest patronem… kogoś, czegoś… górników, lekarzy, stolarzy… muzyki, walki z chrypką… Każdy ma swoją działkę. Święty Antoni na pewno też. Tylko nie mogła sobie przypomnieć…

Cóż, nie była zbyt gorliwą katoliczką. W Boga i wszystkich świętych wierzyła wtedy, gdy byli jej potrzebni. Za niepamiętnych czasów uczęszczała grzecznie na lekcje religii. W jej klasie nie znalazł się ani jeden outsider zdeterminowany na tyle, by wyłamać się w tym względzie.

Zbliżyła się do drzwi. Czerwonych z przeźroczystą szybą – od połowy w górę. „ZAMKNIĘTE” – obwieszczały tłuste, czarne litery na seledynowym kartoniku. Wepchnęła klucz w dziurkę, przekręciła dwa razy. Powtórzyła tę czynność jeszcze dwukrotnie. Wreszcie wszystkie zabezpieczenia „puściły”. „ANTEK” stanął otworem. Dziwna myśl… Anka uśmiechnęła się leniwie.

Wparowała do sklepu. Niby w wielkim pośpiechu. Trzeba zachować pozory. Spojrzała od niechcenia na zegarek. Dwie minuty spóźnienia. Czas to pieniądz. Pieniądz to czas spędzony przyjemnie.

Odwróciła seledynowy kartonik. „OTWARTE”. Kości zostały rzucone. Schab z kością też. W końcu sklep był spożywczy, czyli również mięsny, choć w maleńkiej chłodziarce mieściło się niewiele. Anka przejrzała asortyment. Taka rutynowa kontrola. Potem ubrała roboczy fartuch – biały z czerwonymi oblamówkami. Niezbyt oryginalny.

Najpierw zjawił się facet z dostawą świeżego pieczywa. Zaraz potem w sklepowe progi wstąpił pierwszy klient – staruszek, na oko osiemdziesięcioletni. Wspierał się na rzeźbionej lasce. Teraz już się takich nie robi, chyba że na specjalne zamówienie. Pan Jerzy, bo tak miał na imię, zawsze kupował chleb (jak twierdził, znacznie lepszy od tego z piekarni na rogu) i karton mleka. Mleko zwyczajne. Odtłuszczone, pasteryzowane, uzdatniane, wzbogacane itd. Anka nie znała się na obróbce mleka. Pan Jerzy chyba też nie.

Pożegnała go szerokim uśmiechem. Każdego klienta trzeba szanować. Każdy klient jest na wagę złota zwłaszcza w epoce wszędobylskich mniejszych i większych sklepów samoobsługowych; tanich i wygodnych rozwiązań. W czasach, gdy na każdym kroku natknąć się można na Biedronkę, Tesco, Lidla, ewentualnie Lewiatana, czy Kefirka, sklepiki mikro, zaszyte w betonowej głuszy nie mają racji bytu. Niektóre zipią jeszcze, ciułają grosz do grosza, ale i te ustąpią w końcu miejsca „miłościwie nam panującym” gigantom.

Do południa nie było wzmożonego ruchu. Kilkoro małolatów z sąsiadującej ze sklepikiem szkoły wpadło po colę, chipsy i batony (usunięto automat z niezdrową żywnością – jakoś trzeba sobie radzić). Niewychowane kurduple, pomyślała z niesmakiem Anka po tym, jak jeden z chłopców potraktował ją niecenzuralną wiązanką (nie miała wydać grosza – wiadomo – drobne to w sklepach towar deficytowy).

Koło dwunastej wpadła pani Marta, jak zwykle, uroczo rozkojarzona. Przez kilka minut usiłowała sobie przypomnieć, po co właściwie przyszła. Ale skoro już wstąpiła… Anka cierpliwie wysłuchała opowieści o córce, która pracuje ponad siły w jakiejś znanej firmie

z kapitałem zagranicznym (nie obiło jej się o uszy) i właśnie rozwiodła się z drugim mężem. Potem zaś pani Marta nie omieszkała wspomnieć o swoim biednym, czarnym koteczku, który tak nieszczęśliwie spadł z szafy, że skręcił sobie łapkę. Cóż, starość nie radość…

Cierpliwość popłaca. Pani Marta wyniosła ze sklepu dwie pękate reklamówki – zapasy na kilka tygodni. Kiedy drzwi zamknęły się za nią, Anka odetchnęła z ulgą.

Stali klienci małych, osiedlowych sklepików to osobna kategoria ludzi. Kategoria niezwykle barwna. Pełna wyjątków i odchyłów od tego, co nazywa się normą, choć norma, oczywiście, jest pojęciem względnym. Zależy od czasu, miejsca i osoby.

Przez sklep przewinęło się jeszcze kilkoro klientów. W różnym wieku. Stałych i przypadkowych. Kupowali niewiele – najbardziej podstawowe artykuły. Ewentualnie, spełniali drobne chwilowe zachcianki. Anka stała za ladą. Obsługiwała ich z uśmiechem na twarzy. Szczero – wymuszonym, jak go nazywała. Pół na pół. Taka praca. Ani zbyt ciekawa, ani wciągająca… Zła też nie była. Nie ma co narzekać. W dobie kryzysu (trochę roztrąbionego i skutecznie nagłaśnianego przez media) docenia się każdą płatną posadę.

Anka spojrzała ukradkiem na zegarek. Wskazywał pięć po drugiej. Ulka, jej zmienniczka spóźniała się, jak zwykle. Przez kilka lat nic się pod tym względem nie zmieniła. Anka nie doniosła Szefowej. Wychodziła z założenia, że każdy ma jakieś wady. Poza tym, Ulka była w porządku.

Nagle drzwi otworzyły się powoli. Zaraz potem do sklepu wślizgnęła się drobna osóbka. Zakonnica. Wyglądała na zagubioną. Ze strachem rozejrzała się dookoła, jakby chciała upewnić się, że znalazła się we właściwym miejscu. Anka tymczasem grzebała w pamięci

w poszukiwaniu śladu jakiegoś pobliskiego klasztoru. Nie znalazła.

– Czego sobie… siostra życzy? – zachęciła ją uprzejmie.

– Przyszłam… po bułki i chleb.

– Ile będzie chleba?

– Trzy… trzy bochenki.

– A bułek?

– Dwadzieścia.

– Coś jeszcze?

– Proszę dwie kostki masła i cztery katony mleka.

– I zabierze się siostra z tym wszystkim? – zdziwiła się Anka.

– Chyba tak…

Zakonnica mówiła cicho. Głos miała matowy, trochę zachrypnięty. Wyglądała na dwadzieścia parę lat. Pakując bułki do torby, Anka zastanawiała się, jakaż to życiowa tragedia wepchnęła ją w klasztorne mury. A może to głęboka, prawdziwa wiara? Powołanie? Wola Boska i wola ludzka złączone w pewnej chwili nierozerwalnie?

Anka zapakowała produkty i wydała resztę ze stu złotych – co do grosza (albo raczej dwóch groszy). Spojrzenia kobiet spotkały się. Zakonnica natychmiast spuściła wzrok. Ukryła na moment ładne, niebieskie oczy pod powiekami. Przez chwilę stała przy ladzie sztywna i blada jak posąg. Jej twarz miała nieregularne rysy. Nie można było uznać jej za brzydką,

choć do ideału piękna też sporo jej brakowało (przypuśćmy, że istnieje coś takiego jak ideał piękna). Na policzki i czoło nagle wpełzł rumieniec.

– Coś się stało? Dobrze się siostra czuje?

– Tak… tak, już wszystko w porządku – zakonnica odetchnęła głęboko. – Pójdę już… dziękuję bardzo.

– Ja również. Zapraszam ponownie. Nie jest to duży sklep, ale warto zajrzeć tu od czasu do czasu… Mamy znakomite orzeszki w czekoladzie, na przykład…

– Dziękuję, nie jem czekolady… postanowienie wielkopostne – dodała w odpowiedzi na spojrzenie Anki.

– Przecież Wielki Post zaczyna się dopiero za tydzień… prawda?

– Tak… ja jednak postanowiłam go sobie przedłużyć.

– Nie wygląda mi siostra na wielką grzesznicę – palnęła Anka, zanim zdążyła przysłowiowo ugryźć się w język.

– Nie każdy grzesznik musi wyglądać na grzesznika.

Zakonnica uśmiechnęła się smutno i nacisnęła klamkę. Naraz Anka przypomniała sobie poranną medytacją przed sklepem.

– Przepraszam – odezwała się. – Czy nie wie siostra przypadkiem… czego patronem jest święty Antoni?

– Święty Antoni z Padwy?

– No… chyba tak.

– Jest patronem osób i rzeczy zaginionych – odparła podręcznikowo zakonnica.

– Dziękuję.

– Do widzenia – drzwi zatrzasnęły się raptownie.

– Do zobaczenia – obiło się o sklepowe półki.

Patron osób i rzeczy zaginionych, pomyślała Anka, pasuje… nawet bardzo.

Po chwili do sklepu wbiegła Ulka. Zdyszana, z wypiekami na twarzy. Przeprosiła za spóźnienie i obiecała, że podobna sytuacja już się nie powtórzy. Jutro też przeprosi i obieca. Anka machnęła ręką.

– Nie przejmuj się – rzuciła.

Opatuliła się płaszczem, szalikiem i wyszła. Mróz zelżał.

Kiedy wreszcie stanęła pod drzwiami swojego mieszkania, zdała sobie sprawę z tego, że właściwie nie pamięta, jak się tu znalazła. Wzruszyła tylko ramionami. Czasem zapadała niepostrzeżenie w takie półsny. To nic nowego.

Opadła na kanapę, tak jak stała – w płaszczu, szaliku i kozakach. Dopiero po chwili doprowadziła się do porządku.

Wstawiła wodę na herbatę i włączyła komputer. Rutynowe popołudniowe czynnostki.

Jej życie dzieliło się na trzy części: praca, pisanie bloga, cała reszta. Życie nudne – życie ciekawe. Życie prawdziwe – życie wyssane z palca.

Internet. Klik. Blog. Tak, to był jej świat. Zdecydowanie jej.

Anka rozsiadła się wygodnie i wytężyła swoją wyobraźnię. O czym powinna dziś napisać? O sklepie pod wezwaniem świętego Antoniego, o pani Marcie, tudzież o zakonnicy przecież wstyd wspominać. Dawno nie wybrałam się w żadną podróż, stwierdziła, przeglądając posty z całego miesiąca. Mam kasy jak lodu, uśmiechnęła się, na coś trzeba ją wydać.

Dokąd tym razem? Chiny? Indie? A może zajrzy do Ameryki Południowej? Peru? Brazylia? Nie… Przecież była tam w zeszłym roku. Samba, żar, zabawa… Bosko! Jak mogła zapomnieć? Seszele? Ostatnimi czasy grasują tam rekiny. Chyba nie warto aż tak ryzykować… Australia? Trochę za daleko, przynajmniej na chwilę obecną. A może coś z rodzimej, europejskiej półki? Włochy? Hiszpania? Grecja? Kryzys… Z kryzysem się nie dyskutuje.

W końcu zdecydowała się na Francję. Może niezbyt oryginalnie, ale… czekała tam na nią przyjaciółka, która właśnie rozstała się z mężem – niespecjalnie urodziwym Francuzem, gburem, jakich mało, fatalnym kochankiem… Absolutne zaprzeczenie stereotypu. Anka zastanawiała się od dawna, co takiego przyjaciółka w nim widzi. Przyjaciółka bezimienna, rzecz jasna. Wszak nie wyraziła zgody na publikację wycinka swojej biografii w Internecie – ogólnodostępnym banku danych osobowych i spraw prywatnych.

No trudno… Trzeba było odłożyć planowaną od miesięcy wyprawę do Japonii i wesprzeć biedaczkę. Odciągnąć od cierpkich myśli i wyrwać na kawę do jakiegoś drogiego lokalu w centrum Paryża.

Urządziły sobie wycieczkę krajoznawczą. Przyjaciółka nigdy nie miała na to czasu. Wiadomo, praca, obowiązki rodzinne. Na szczęście, dzieci z tego feralnego związku się nie doczekała.

Anka próbowała przekabacić ją na swoją stronę, to znaczy, roztoczyć przed nią upojną wizję życia w pojedynkę. Bez kłótni, złamanych serc i deficytów budżetowych. Kto wie, być może udało jej się pozyskać towarzyszkę podróży na krańce świata.

Już pochylała się nad klawiaturą z zamiarem przelania całej tej historii na wirtualny papier, kiedy dotarło do niej, że przydałoby się coś jeszcze. Jakaś iskierka, szczypta chili. Może powinna się zakochać? No przecież…

Poznała Jacques’a… Całkiem sympatyczny, w jej wieku, na oko… Wysoki,

ale bez przesady. Krótko ostrzyżony szatyn o niesamowitych zielonych oczach. Artysta. Namalował jej portret – taki zwyczajny – żadną udziwnioną abstrakcję. Anka piła kawę przy stoliku w małej, klimatycznej knajpce. W tle – za oknem – rozciągał się ogród. Cały w śniegu. Nagie, oszronione drzewa zdawały się walczyć ze sobą. Tak… we Francji też zdarzają się czasem piękne, śnieżno – mroźne dni.

Portret podobał jej się nawet. Nie było to, co prawda, dzieło najwyższej klasy, ale zawsze jakaś pamiątka. Zdecydowanie bardziej gustowna niż miniaturowa wieża Eiffela, kubek czy wachlarz. Obraz wisiał w tej chwili nad kredensem (po babci – drogocenny zabytek) – zamiast zegara. Czy nie lepiej patrzeć na jedną zatrzymaną w czasie chwilę niż na tysiące

i miliony mijających sekund?

Romans trwał krótko – ledwie tydzień. Takie urlopowe przygody miłosne zwykle szybko się kończą. Rzadko wykraczają poza ramę kilkunastu dni. Po chwilach faszerowanych słodkim lenistwem i pachnącą beztroską, trzeba było wrócić do rzeczywistości. Zderzenie z nią bywa bolesne. Wdrożenie się na nowo w rutynowy rytm – trudne i nieprzyjemne. Lodowaty prysznic.

Anka musiała wrócić do Polski, przyzwyczaić się do codzienności. Było to nieuniknione.

W końcu nie samymi podróżami człowiek żyje, a jeśli nawet, to pieniądze z nieba nie lecą.

Stukała zawzięcie w klawiaturę, tworząc słowo po słowie, zdanie po zdaniu swoją alternatywną historię, równoległą teraźniejszość. Była główną bohaterką. Spełnioną, bogatą i pewną siebie heroiną, czasem uwodzicielką, czy poszukiwaczką przygód… Z pewnością daleko jej było do sklepikarki – nudziary. Zwyczajną do bólu Annę odkładała na bok.

Nie przyznawała się do niej. Tutaj istniała jako Malina. Nick może i trochę głupi, ale to pierwszy, jaki przyszedł jej na myśl. Zresztą, kogo to obchodzi?

Blog był mało poczytny. Do „Krainy Maliny” zaglądali chyba tylko zabłąkani wędrowcy. Czasem coś po sobie zostawiali (najczęściej komentarz – reklamę albo oklepaną, frustrującą formułkę: „fajny blog, a teraz odwiedź mnie na www. xxx_haha.pl”). Niektórzy stwierdzali zapewne, że nie mają jej nic do przekazania.

Nie zrażała się tym. Paradoksalnie, pisała bloga dla siebie, nie dla innych. Jej przestrzeń, jej słowa, jej władza. Jeśli komuś się nie podoba, może spadać. Poza tym odkryła, że żonglerka własnym życiem, tworzenie go krok po kroku – od absolutnych podstaw po konstrukcje bardziej zaawansowane, sprawia jej radość. Odpręża, daje poczucie wolności i celowości. Gdyby nie blog, już dawno wylądowałaby na fotelu u psychoterapeuty. Kobieta po trzydziestce bez sukcesów i większych problemów na koncie. Irytowała ją jedynie myśl o tym, że jej życie przypomina do złudzenia wykres v(t) w ruchu jednostajnym prostoliniowym.

Blog nadawał istnieniu Anki pewien sens. Był jak rumieniec powlekający chorobliwie bladą twarz.

Zanim wydała komendę „Publikuj”, raz jeszcze zerknęła na swoje dzieło. I oto stało się… Kolejny dzień nie z życia wzięty został otwarty dla szerszego grona zwiedzających, przynajmniej w założeniu. Grono było wąskie, wręcz elitarne. Kilku stałych czytelników. Niedawno Anka zauważyła pod jednym z postów komentarz pochodzący od innej, zupełnie obcej osoby.

Jej nick – Atena – wskazywał na zamiłowanie do mitologii greckiej i kultury starożytnej tudzież na zbyt wygórowane mniemanie o własnej mądrości. Mógł też nie świadczyć o niczym. Atena to dość znana postać… Figura, topos… Nick mógł być dzieckiem ślepego przypadku, momentalnej myśli, błyskawicznego skojarzenia. Jak Malina. Anka nigdy nie przepadała za tym owocem, a jednak nazwała siebie Maliną. Do dziś zastanawia się, dlaczego.

Komentarz nie był reklamą ani płytkim zaproszeniem na stronę www… a to już coś.

Zazdroszczę ci, naprawdę… Niczym się nie przejmujesz. Czerpiesz z życia pełnymi garściami. Wyzyskujesz do cna każdą chwilę. Chętnie zamieniłabym się z tobą.

Wyzyskujesz do cna. Anka powtórzyła kilka razy i roześmiała się głośno. Dobre… Ciekawe, kto to napisał… Nieszczęśliwa mężatka, czy rozgoryczona stara panna? Kura domowa czy businesswoman? A może jakaś smarkula, która sądzi, że matura to największe życiowe wyzwanie, z jakim przyjdzie jej się zmierzyć? W takim razie, ja też jestem smarkulą, pomyślała z rozbawieniem. Ciekawe, czy jeszcze tu wróci ta… Atena.

Anka, jak na przyzwoitą blogerkę przystało, dziękowała za komentarze. Czasem próbowała nawiązać dialog z czytelnikami. Taką nić porozumienia – dość mocną, by nie uległa natychmiastowemu zerwaniu, lecz jednocześnie zbyt wątłą, by mogła przetrzymać wiele. Zachowywała zawsze dystans. Dystans to podstawa w dzisiejszych czasach. Zaufanie wyszło z mody, zresztą, czy to mądrze otwierać się przed osobą, która – choć znajoma – to jednak jest zupełnie obcą?

Odwiedziła kilkoro „zaprzyjaźnionych” blogerów. Zerknęła na facebooka. Nikt nie przyjął zaproszenia. Grono jej znajomych było żałośnie szczupłe. Wysłała wiadomość z prośbą o spotkanie… do Jowity – koleżanki z licealnej ławy. Może tym razem odpisze, pomyślała z nadzieją Anka. Chciała wyrwać się wreszcie z domu i spędzić czas w miłym towarzystwie… choć ludzie się zmieniają. Nawet ci najlepsi. Niestety, często na gorsze.

Jowita też nasiąkła różnymi skłonnościami. Kiedyś – skromna, cicha dziewczyna, nie lubiła się wychylać. Maturę zdała znakomicie. Poszła na prawo – tak chcieli rodzice. Prawnik, wiadomo, zawód przyszłościowy, popłatny (zwłaszcza z aplikacją w kieszeni). Jowita stwardniała, trochę zobojętniała. Głowę, ostatnimi czasy, nosi podniesioną bardzo wysoko. Osiągnęła sukces. Sukces sporo kosztował. W przypadku Jowity – sporo wyrzeczeń i ciężkiej pracy. Być może dawniej było to bardziej oczywiste niż dziś.

W każdym razie, rzadko odpisywała na maile od Anki. Pewnie harowała od świtu do nocy w renomowanej kancelarii, a komputer służył jej tylko do pracy. Jeśli już zdobyła się na jakąś wiadomość¸ najczęściej był to standard. Co u ciebie? Jak leci? Jak tam twoje sprawy sercowe (o zgrozo)? Nadal pracujesz w tym samym sklepie? A że lakoniczne pytania zasługują na takież odpowiedzi, Anka nie bawiła się w opisywanie szczegółów. Zdawkowo streszczała podstawowe jednostki życia, pomijając co ciekawsze wątki.

Wieczór nadszedł szybko. Anka włączyła telewizor i przygotowała kolację. Kolacja tradycyjnie – przed telewizorem. Obejrzała „Fakty”, potem „Wiadomości”. Najpierw u „konkurencji”, następnie u konkurencji „konkurencji”, czyli w telewizji publicznej. Gorącym tematem była katastrofa lotnicza. Potem wspomniano jeszcze o trzęsieniu ziemi gdzieś w Azji,

o przepychankach w polskim Sejmie (ale to nic nowego), o sukcesach naszych skoczków narciarskich – na końcu. Nie ma to jak pozytywny finisz… Nie należy dołować widza na dobranoc.

Potem jakiś przereklamowany serial. Na szczęście, tylko jeden odcinek. Przez dłuższą chwilę skakała z kanału na kanał w nadziei, że uda jej się znaleźć coś ciekawego. Wreszcie natrafiła na film. „Troja” z Bradem Pittem i Orlando Bloomem między innymi. Hollywoodzki monumentalizm i patos na wynos. Z braku laku może być.

Anka uświadomiła sobie, że zwykle spędza wolny czas właśnie w taki sposób – przed telewizorem. Jak statystyczny Polak i statystyczna Polka razem wzięci. Niezbyt ambitnie. Już nieraz myślała o tym, by zabrać się za siebie, zmusić się do wysiłku intelektualnego

albo fizycznego. Nic z tego. Wygodna kanapa i pilot w dłoni to zbyt kusząca perspektywa… na najbliższe lata. Możliwe, że obudzi się po sześćdziesiątce z przysłowiową ręką w nocniku. Jako emerytka ze skromną przyszłością i równie ubogą przeszłością. Być może wtedy dopiero doceni wagę teraźniejszości.

Na razie nie miała wygórowanych wymagań względem świata, a co za tym idzie, również względem siebie. Od czasu do czasu zdarzało jej się marzyć. Wówczas dostrzegała ukryty pod stertą pozorów bezsens swojego życia. Bo czym tak naprawdę ono było? Pobudką przed piątą, drogą do sklepu, ze sklepu, stukaniem w klawiaturę i wieczornym seansem. Jej towarzyszami życia okazywały się osoby, o których wiedziała bardzo niewiele.

Anka nie poddawała się jednak tym wyrzutom (czyżby jej sumienie przypominało sobie o swoim istnieniu?). Postanowiła je ignorować. Trzeba przyznać, że całkiem nieźle jej to wychodziło.

Film wydawał jej się denny. Może dlatego, iż oglądała go już ze trzy razy. Mimo to, nie zamierzała ponownie zmieniać kanału. Nie daj Boże, trafi na coś bardziej ambitnego! Czuła silną awersję do filmów wymagających od widza wkręcenia w rozrywkę intelektu i użycia tegoż od czasu do czasu. Zdecydowanie wolała barwne, pełne spektakularnych efektów specjalnych produkcje przeznaczone dla masowego odbiorcy. Taki pogląd kłócił się z jej poczuciem indywidualizmu, ale przecież trudno o człowieka, który nie godziłby w sobie choć jednej sprzeczności.

Ance ciążyła świadomość. Z każdą chwilą stawała się coraz mniej znośnym balastem.

Ustawiła telewizor na samoczynne wyłączanie. Mądre urządzenie pochodzi jeszcze przez pół godziny i podziękuje za uwagę.

Jego właścicielka zapadła w sen przed upływem tego czasu. W ubraniu, na brzegu kanapy, bez poduszki pod głową, bez przytulnej, ciepłej kołdry. Na szczęście grzali… prowizorycznie i bardzo oszczędnie. Kochana miejska elektrociepłownia.

Ranek nadszedł niepostrzeżenie, jak zawsze. Wyrwana ze snu Anka, przeklinając budzik, powtórzyła serię codziennych, domowych rytuałów. Następnie zamknęła drzwi na klucz i wyruszyła w podróż do „ANTKA” (dziecko szczęścia, raj ziemski i jedyny pewny sposób na wykrzesanie trochę ponad płacę minimalną).

Przez cały tydzień najmniejszy nawet szczegół harmonogramu nie uległ zmianie. Dom – praca, praca – dom. Jak w karuzeli. Takie życiowe wesołe miasteczko. Może raczej cyrk, choć w cyrku, na ogół, dzieje się coś ciekawego. A tutaj? Rutyna wydzierała z rąk co lepsze losy, zostawiając tylko te przegrane.

I tak oto nadszedł dzień piąty… tygodnia. W sklepie nie działo się zbyt wiele. Klienci? Pan Jerzy (po chleb i mleko), dzieciaki ze szkoły (po chipsy i gumę). Kilkoro mieszkańców osiedla, których Anka kojarzyła z twarzy. Paru zupełnie jej nieznanych. Grupka dziewczyn (dietetyczne batony i cola light). Zabłąkany facet – wpadł po dwa piwka (dzisiaj mecz). Pani Marta sklepu nie odwiedziła – pewnie zapasów starczyło na dłużej, niż się spodziewała. Młoda zakonnica też nie pojawiła się już więcej. Może uznała zachowanie Anki za niestosowne, zbyt bezpośrednie.

A może powód był zupełnie inny. Czy to naprawdę aż tak ważne? W przypadku małego osiedlowego sklepiku utrata każdego klienta jest odczuwalna, ale nie znaczy to przecież, że ma ona urastać do rangi tragedii.

Anka skoncentrowała się na bieżących sprawach. Nie chciała się zamartwiać. Mentalnie przygotowała się już na nadejście weekendu. Dwa cudowne dni bez „ANTKA”, Ulki, Szefowej (to ona wzięła na siebie sobotnio – niedzielny „dyżur”) i klientów – Klientów większych i tych pomniejszych (klientów). Dwa dni spędzone zapewne w zaciszu wynajmowanego mieszkania przed telewizorem, z tabliczką mlecznej czekolady. Może doda kilka kresek do swojego alternatywnego życiorysu. Pasuje wybrać się do jakiegoś modnego klubu. Idealna propozycja dla singielki… Koniecznie z przyjaciółmi, bo przecież singielce brakuje u boku tylko tego jedynego mężczyzny (skutek jej świadomego wyboru).

Dotrwała do czternastej. Psychicznie przygotowana do wyjścia, układała towary na półkach. Przesuwała, zamieniała miejscami (dla urozmaicenia), prostowała, wygładzała… Ulka miała wizytę u dentysty czy coś w tym rodzaju. Jedyny wolny termin, jak zapewniała. Zarejestrowała się w przychodni już miesiąc wcześniej. Drobnej sklepikarki nie stać na leczenie prywatne, toteż musi swoje odczekać. Zmienniczka pojawiła się grubo po szesnastej. Anka nie miała ochoty wysłuchiwać przeprosin i wyjaśnień. Bąknęła szybko „pa”, zanim Ulka zdołała złapać ją w sieć pogawędki.

Co prawda, nigdzie się nie spieszyła, jednak wychodziła z założenia, że powinna egzekwować to, co jej się należy.

Zaczęło padać. Naciągnęła na głowę prowizoryczny kaptur. Parasol, naturalnie, kisił się gdzieś w szafie, w dzikich ostępach zakurzonej dżungli. Przecież rano niebo było błękitne, a słońce żwawo przedzierało się przez postrzępione, szare obłoki. Znikąd napłynęły zastępy chmur, niezapowiadane w prognozie pogody. Specyfika klimatu…

Kaptur się przydał, co do tego nie było żadnych wątpliwości. Miał tylko jedną poważną wadę – ograniczał pole widzenia. Może właśnie dlatego Anka zderzyła się z dziewczyną idącą z naprzeciwka. A że się tego kompletnie nie spodziewała, wrzasnęła:

– Cholera jasna! Patrz, jak chodzisz, gówniaro!

„Gówniara”, jak nietrudno się domyślić, wyglądała na znacznie młodszą od „statecznej panny Anny”. Ubrana w płaszczyk raczej z górnej półki (chabrowy) odskoczyła jak oparzona. Na jej twarzy przez moment gościła niecodzienna mieszanka zakłopotania, oburzenia i ogromnego zaskoczenia.

– Ty też… – wychrypiała w odpowiedzi i przechyliła swój czarny parasol, jakby chciała odgrodzić się nim od potencjalnej napastniczki.

Anka zatrzymała się. Przez chwilę stała nieruchomo. Krople deszczu spływały po niej (była pewna, że z wyglądu przypomina osławione siedem nieszczęść). Wyczuła zapach alkoholu.

To rozdrażniło ją jeszcze bardziej. Na końcu języka miała już celne acz mało cenzuralne pouczenie, powstrzymała się jednak w ostatniej chwili… Ludzie zaczęli się na nią gapić, a to niezbyt komfortowe. Nieznajoma dziewczyna doszła zapewne to takiego samego wniosku, bo ruszyła przed siebie z impetem, udając, że nic nie zaszło. Waliła obcasami w bruk. Stanowczo zbyt mocno. Gdzie twoja dziewczęca delikatność?

Anka uśmiechnęła się krzywo. Małolata zataczała się lekko. Na powrót z imprezy chyba jeszcze za wcześnie… Ech, ta dzisiejsza młodzież, cisnęło się na myśl. Ulubione powiedzenie babć tzw. „moherowych” (choć trzeba przyznać, że nieraz te „moherowe” są znacznie milsze

od „bezmoherowych”). Anka wiedziała jednak, iż „ta dzisiejsza młodzież” dzieli się na wiele subkategorii. Zaobserwowała to już jakiś czas temu. Regułą jest jednak, że młodych ludzi przeważnie się gani – chwali – rzadko. Młodzież to zło konieczne. Tak było i będzie. Co z tego, że starszym też kiedyś ze starością nie było po drodze, a „ta dzisiejsza młodzież” za moment już wkroczy w krąg dojrzałości, potem przejrzałości.

Wszystko jest dla ludzi – Anka przestawiła się z kanału „staropanieństwo” na kanał „singielstwo”. A młodzi, którzy mają, w gruncie rzeczy, dość ubogie pojęcie o świecie, pragną wycisnąć z życia jak najwięcej. Póki jeszcze uchodzi im to na sucho. Wiadomo, że potem, skrępowani więzami konwenansów, stopniowo zaczną zastanawiać się nad tym, co wypada, co nie wypada i co ludzie powiedzą. Takie biadolenie starych mentalnie frustratów; choć konwenanse, oczywiście, też nie są ani wieczne, ani ostateczne, ani niezniszczalne. Teraz to już bardziej nitki niż sznury, czy liny. Nitkę łatwiej zerwać i przeoczyć.

Anka wzruszyła ramionami. Co ją obchodzi życie innych ludzi? Dość ma swojego. Wbiła wzrok w szarą przestrzeń. Dziewczyna znikła. Jeszcze tylko stukot obcasów niósł się echem.

Ale echo też posuwało się naprzód, wybrzmiewało ostatkiem sił.

Odwróciła się. Kosmyki włosów przykleiły się jej do twarzy. Część czupryny nie zmieściła się pod kapturem. Taki urok chińskich kurtek. Na inną nie mogła sobie pozwolić. Przynajmniej na razie…

W swoim M1 Anka poczuła wreszcie uskrzydlającą weekendową atmosferę. Zawinęła się w koc. Przez chwilę napawała się odgłosami deszczu. Rytmika swobodna… Zespół parapetowy. Zebrało jej się na refleksje. Snuła plany, których nigdy nie wcieli w życie. Mogłaby, co prawda, ale nie kwapiła się do tego.

Oczyma wyobraźni widziała dyskotekę, dziki tłum napierający na nią z każdej strony. Tańczyła – jak wszyscy. Coraz bardziej głucha. Ściany drżały, podłoga straciła poziom. Powietrze sprężyło się i zgęstniało. Takie małe trzęsienie ziemi… Może wybuch wulkanu – było gorąco i duszno… Dobry temat na kolejny post, pomyślała Anka. Trzeba nakarmić czytelników. Najlepiej jutro z samego… południa. Przecież rankiem dopiero wróci – zmęczona po całonocnej zabawie, oszołomiona i wyluzowana do granic możliwości.

Póki co, ujęła w dłonie „Dziwne losy Jane Eyre”. Wciągające romansidło. Tytuł chodził za nią od dawna. W końcu postanowiła sprawdzić, co takiego się pod nim kryje. Pozwoliła się porwać, utopić i uśpić. Ocknie się za sto stron. Może nieco dalej… nieznośnie zwyczajna.

Ewelina Kępczyk

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *