Sylvia Plath

„Szalenie lubię przyglądać się ludziom znajdującym się w podbramkowych sytuacjach. Wypadek drogowy, bójka uliczna, embrion pływający w słoju pełnym spirytusu. Interesuje mnie wszystko. Stoję i gapię się tak intensywnie, jak gdybym to chciała zapamiętać na całe życie.”
(Plath S., 1995, Szklany kosz, Poznań, s. 18)

Sylvia Plath całe swoje życie podporządkowała pisaniu: „(…) wyrywam kawałek własnego życia, kawałek piękna i bólu, i przerabiam go na kartę maszynopisu (…) żyję po to, żeby przemienić swoje życie, swoje niespokojne emocje, swoje uczucia w druk”.(s. 29)* Dążyła do doskonałości, jednak uznanie zdobyła dopiero po (samobójczej) śmierci. Outsiderka, zakochana w ludziach, a raczej ich emocjach, imperatywach działań. Wielka wrażliwość, może nawet nadwrażliwość, niespełnione marzenia, problemy zawodowe i rodzinne (m.in. nienawiść do matki) wywoływały w niej stany depresyjne, popadała w obłęd (choroba psychiczna), podejmowała próby odebrania sobie życia. Niezrozumiana, niedoceniana poetka wyklęta.

Od najmłodszych lat przejawiała zainteresowanie sztuką, ale także problemami życia codziennego każdego człowieka. Lubiła obserwować zwłaszcza sytuacje ekstremalne, w których można dostrzec prawdziwe emocje, cierpienie. Czerpała z tych doznań przede wszystkim inspirację do pisania.

„Kocham ludzi. Wszystkich. Myślę, że kocham ich, jak filatelistka kocha swoją kolekcję znaczków. Każda historia, każde wydarzenie, każda rozmowa to dla mnie materiał. Moja miłość nie jest bezosobowa, ale też nie jest całkowicie subiektywna. Chciałabym być każdym, kaleką, umierającym, dziwką, a potem wrócić do siebie, żeby napisać o swoich myślach, emocjach jako ta osoba. Ale nie mam wszechwiedzy, Muszę przeżyć własne życie, to jedyne, jakie mi dano.”(s. 17)

Jej ciekawość świata, wnikliwość, zaobserwowane u innych i przeżywane w sobie doznania, uczyniły z niej kobietę na wskroś emocjonalną, ale także kształtowały jej pisarski warsztat. Nawet zwykłą wizytę u dentysty potrafiła opisać w niezwykły sposób. A z doświadczeń seansu spirytystycznego uczyniła poezję:

„To jest chłodny bóg, bóg cieni.
Podpływa ku szybom z głębi ciemności.
W oknie nie narodzeni i zagubieni
Gromadzą się bladawi jak ćmy.
Zawistna fosforescencja lśni na ich skrzydełkach
Karminy, brązy, wszystkie barwy słońca
Mieniące się w słońcu nie pocieszą ich w pełni.
Wyobraźcie sobie ich pożądanie, intensywne jak ciemność,
Pożądanie ciepłoty krwi, która mogłaby przydać im rumieńców lub odrodzić.
Szklane usta ssą ciepło ciała z mego wskazującego palca.
A dawny bóg tylko cedzi słowa.

Dawny bóg pisze też doskonałą poezję
W przytłumionej tonacji, rozsnutą na pustkowiu,
Wierny kronikarz każdego podłego występku.
Starość i stulecia pisanej prozy rozwinęły w nim
Trąbę powietrzną gadulstwa, poskromiły jego bujny temperament,
Gdy słowa jak szarańcze bębniły o ciemniejące powietrze,
Pozostawiając grzechoczące kolby kukurydzy, wymłócone do cna.
Niebiosa niegdyś przepojone błękitną, boską wzniosłością
Wchłaniają pył, by połączyć się z błotem.”
(„Ouija” – fragm..)**

Sylvia Plath od początku miała świadomość swojej drogi pisarskiej. Dzięki pisaniu pragnęła wyrażać siebie. Najbardziej lubiła tworzyć podczas deszczu, w swoim pamiętniku wielokrotnie notuje to zjawisko atmosferyczne, nadając mu bardzo ważną, szczególną rangę. Deszcz jest inspiracją, ale także pewną możliwością, pomocą.

Twórczość Plath często powstawała w wielkich bólach. Nieustanne walki z samą sobą o doskonalenie warsztatu, o systematyczność, o dyscyplinę, w której poetka upatrywała drogę do sukcesu. Wielokrotnie odczuwała gorycz, gdy wydawcy odrzucali jej teksty. Jej twórcze problemy przenosiły się na życie intymne i odwrotnie. Właśnie w pisaniu widziała metodę na uporządkowanie swojego życia oraz na odnalezienie jego sensu.

„Atmosfera emanowała męskością, a ja w takim klimacie czuję się najlepiej” (s.21)

Plath uwielbiała mężczyzn, co mogło brać się z jej pragnienia bycia kochaną, rozumianą i docenianą. Wyznacznikiem miłości było dla niej wzajemne zrozumienie partnerów, rozmowy i słuchanie drugiej osoby, nie zwracała uwagi na wygląd czy stan posiadania. Najpierw związek dusz, potem ciał. „Zanim oddam swoje ciało, muszę oddać myśli, rozum, marzenie.”(s. 27) To uwielbienie mogło również mieć źródło w potrzebie ufania komuś, dzielenia z kimś myśli, poglądów, które poetka silnie odczuwała i wielokrotnie formułowała na kartach dziennika.

Podkreślała także różnice między kobietami a mężczyznami. Bierne, mogące wyrażać siebie jedynie wewnątrz kobiety przeciwstawiała silnym, aktywnym, mającym ogromną władzę w każdej dziedzinie życia mężczyznom. Najbardziej chyba bolał ją szacunek i podziw, jakim obdarzano mężczyzn, osiągających sukcesy zawodowe oraz możliwości osobistego rozwoju i obojętność, ignorancja lub nawet deprymowanie kobiet (od których społeczeństwo nadal oczekiwało roli jedynie matki i żony), próbujących swych sił na tym polu. „Mój największy kłopot, mający źródło w prymitywnym egoizmie, to zazdrość. Zazdroszczę mężczyznom (…). Jest to zazdrość zrodzona z pragnienia bycia aktywną i czynną osobą, nie pasywną i słuchającą, co się do niej mówi. Zazdroszczę mężczyźnie fizycznej wolności prowadzenia podwójnego życia – jego kariery, jego życia seksualnego, rodzinnego.”(s. 97) Jest w tym wyznaniu również ocena ówczesnej obyczajowości, której niektóre przejawy pozostały aktualne do dziś, np., w stosunku do mężczyzny, mającego wiele partnerek seksualnych, a do kobiety, prowadzącej bogate życie erotyczne. Ocena tych dwóch postaw  nadal pozostaje niesprawiedliwa i krzywdząca dla płci pięknej, co potwierdzają liczne określenia takich niewiast.

Plath znała i podziwiała wielu mężczyzn. Kochała kilku. Największą miłością jej życia był niewątpliwie Ted Hughes. Miłość Sylvii była uczuciem totalnym. Kochała całą sobą, zawsze. Na punkcie angielskiego poety miała wręcz obsesję. Zadedykowała mu wiersz „Pościg”, będący jednym z najbardziej zmysłowych manifestów pożądania. Marzenia Plath spełniały się niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, bowiem w tym samym roku (1956), zaledwie po czteromiesięcznej (początkowo niezbyt intensywnej) znajomości para poetów wstąpiła w związek małżeński. Ted był tym od zawsze wyczekiwanym, odpowiadającym marzeniom i wyobrażeniom o szczęściu partnerem. „Czuję, i jest to niesamowite, że osiągnęłam coś niemożliwego, coś cudownego – jesteśmy z Tedem jednością, duchem i ciałem, jak mówią słowa idiotycznej piosenki – naszym powołaniem jest pisanie, naszą miłością jesteśmy my sami – a świat stoi przed nami otworem.”

Po ślubie zdobyła posadę w Smith College i prowadziła zajęcia z literatury. Małżeństwo z cenionym poetą, doborowe towarzystwo (głównie z literacko-kulturowych kręgów), imprezy czy nawet proszone obiady – to wszystko zaowocowało nowymi znajomościami, fascynacjami oraz inspiracjami. Szczególnie wrażenie zrobił na niej rzeźbiarz i grafik, Leonard Baskin, któremu poświęciła wiersz „Rzeźbiarz”:

„Do jego domu bezcieleśni
Przychodzą, by wciąż wymieniać
Wizję i mądrość na ciała
Namacalne i ciężkie jak jego.

Ręce w geście bardziej kapłańskim
Niż ręce kapłana nie wywołują
Próżnych obrazów z powietrza i światła
Lecz stacje z brązu, drzewa i kamienia.

Uparcie w gruboziarnistym drzewie
Łysy anioł ciosa i kształtuje
Nikłe światło, z założonymi rękoma
Patrząc, jak jego świat zaćmiewa

Bezduszne światy wiatrów i chmur.
Zmarli wykuci z brązu panują na posadzie,
Odporni o czerwonych ciałach wciąż
Pomniejszają nas. Nasze ciała migoczą

Przed zgaśnięciem w tych oczach,
Które, gdyby nie on, byłoby pozbawione
Tego miejsca, czasu i swoich ciał.
Rywalizujące duchy walczą z sobą

Próbując wejść; wchodzą koszmary,
Aż jego dłuto je obdarzy
Życiem pełniejszym niż nasze
I spokojem trwalszym od śmierci.”

Utwór ten, poza oczywistym peanem na cześć artysty, jest również skarbnicą odkrywającą wartości, wrażliwość i poglądy Plath.

Stoczyła mnóstwo bitew z własnym umysłem. Niemoc twórcza to stan, który doskwierał jej najboleśniej. Bała się śmierci własnej wyobraźni. Podczas któregoś z kolei przestoju twórczego pomyślała, że powinna mieć dziecko, by dawało jej materiał do pisania. To  życzenie mogło spełnić się już w 1957, kiedy  Plath zdała sobie sprawę, że jest w ciąży. Poczuła się jak w najgorszym koszmarze, o dziecku noszonym pod sercem mówiła „intruz”, nie obudził się w niej instynkt macierzyński. Pojawiła się za to nienawiść do nienarodzonego. Poetka bała się, że dziecko nie tyle przewróci ich szczęśliwy świat do góry nogami, co całkowicie je zniszczy. Nie będzie pracy, życia towarzyskiego, małżonkowie przestaną tworzyć i na pewno się znienawidzą. I znów Sylvia przeżywała wszystko ze zdwojoną siłą, podsycając swe emocje wyobraźnią. Te obawy okazały się jednak przedwczesne. Kilka miesięcy później u Plath zaczęto podejrzewać bezpłodność. Dopiero ta wiadomość diametralnie zmieniła jej stosunek do dzieci i macierzyństwa. Zapragnęła mieć pełen ciepła dom, kochającego męża przy boku i gromadkę radosnych urwisów. Matką została w 1960r., ciesząc się córką Friedą, w 1962 urodził się Nicholas.

„Miłość nakręciła się jak gruby złoty zegarek.
Położna dała klapsa w podeszwy i twój nagi krzyk
Zajął należne miejsce wśród żywiołów.

Echa naszych głosów wyolbrzymiają twe przyjście. Nowy posągu,
W pełnym przeciągów muzeum, twoja nagość
Ocienia nasze bezpieczeństwo. Stoimy w krąg niemi jak ściany.

Nie jestem bardziej twą matką
Niż chmura destylująca zwierciadło, by odbiło jej wolne
Wymazywanie ręką wiatru.

Całą noc twój lekki oddech ćmy
Trzepotał wśród różowych płaskich róż. Budzę się nasłuchując:
Dalekie morze faluje w mym uchu.

Na twój krzyk wyskakuje z łóżka, ciężka jak krowa i okryta kwiatami
W wiktoriańskiej koszuli nocnej.
Twoje usta otwierają się czyste jak u kota. Kwadrat okna

Bieleje i wchłania otępiałe gwiazdy. Teraz próbujesz
Wymówić parę dźwięków;
Czyste samogłoski wzlatują jak baloniki.”
(Pieśń poranna)

Z poezji Sylvii Plath wyłania się matka kochająca, opiekuńcza, ale potrafiąca zachować dystans wobec własnego dziecka. Nie traktuje dzieci jak bóstwa, ale niewątpliwie kocha je z całych sił. Rodzinna sielanka nie trwa zbyt długo. Związek pary poetów niemal od początku był burzliwy, pełen napięć, zdrad, zazdrości i upokorzeń. W październiku 1962r. małżonkowie zdecydowali się na separację. W wierszu „Do syna bez ojca”, Plath dała upust swojemu rozgoryczeniu:

„Wkrótce uświadomisz sobie czyjąś nieobecność
Rozrastającą się obok ciebie jak drzewo,
Drzewo śmierci, bezbarwny australijski eukaliptus-
Ogołocony, porażony piorunem – istne złudzenie,
A niebo jak świński zad, całkowicie obojętne.

Lecz zawsze jesteś niemy.
A ja kocham twoją głupotę,
Jej ślepe zwierciadło. Spoglądam w nie
I odnajduję własną twarz, myślisz, że to zabawne.
To dobrze

Że chwytasz mnie za nos jak za przęsło drabiny.
Kiedyś możesz dotknąć czegoś niewłaściwego:
Małych czaszek, spłaszczonych sinych wzgórz, straszliwego milczenia.
Do tego czasu twe uśmiechy są jak odnalezione pieniądze.”

Plath kochała życie, pragnęła czerpać z niego pełnymi garściami. „Chcę przeżyć i odczuć wszystkie możliwe w moim życiu odcienie, tony i odmiany fizycznego i duchowego doświadczenia”.(s. 49) To właśnie życie oraz ludzie inspirowali ją najbardziej. Wielokrotnie w swym dzienniku pisze o śmierci i o odejściu, jednocześnie podkreślając swoje silne pragnienie pozostania na ziemi:

„Jestem teraźniejszą, ale wiem, że też przeminę (…). A ja nie chcę umierać.” (s. 17) – takie słowa pisała już jako osiemnastolatka.

Jednakże zdarzało się, że jej pragnienie życia i przeżywania przegrywało z chęcią odejścia. Sierpień 1953 roku był okresem wzmożonego cierpienia poetki, które próbowała zakończyć łykając tabletki nasenne. „Byłam martwa, ale zmartwychwstałam, a nawet napawałam się samym uczuciem bycia niedoszłą samobójczynią, zajścia tak daleko, powstania z grobu  blizną i tym szpecącym znamieniem na policzku, które (…) staje się coraz bardziej widoczne”. (s. 191)

11 lutego 1963 postanowiła odejść. I odeszła… 27 października skończyłaby osiemdziesiąt lat.

Pozostawiła po sobie świetną prozę i przede wszystkim niezwykłą poezję, w tym ostatni, przejmujący wiersz pt. „Krawędź”:

„Kobieta osiągnęła doskonałość.
Jej martwe

Ciało ma uśmiech dokonania,
Złuda greckiego determinizmu

Płynie w zwojach jej togi,
Jej bose

Stopy zdają się mówić:
Doszłyśmy dotąd, to już kres

Zmarłe dzieci skręcone jak białe węże,
Każde przy małym

Dzbanie mleka już próżnym
Ona zwija je

Z powrotem w swe ciało jak
Róża swe płatki, gdy ogród

Tężeje i zapachy uchodzą
Z głębokich świeżych krtani kwiatu nocy.

Księżyc nie musi się smucić
Patrząc z kościelnego kaptura

On przywykł do tych spraw.
Jego żałobna szata powiewa.”

Kinga Młynarska

*Wszystkie cytaty są fragmentami dziennika S. Plath i pochodzą z wydania: Plath S., 2000, Dzienniki 1950-1962, Warszawa. W nawiasach podano numer strony.
** Wszystkie wiersze pochodzą z wydania: Plath S. 2000, Liryki najpiękniejsze, Toruń.

About the author
Kinga Młynarska
Mama dwójki urwisów na pełny etat, absolwentka filologii polskiej z pasją, miłośniczka szeroko pojętej kultury i sztuki. Stawia na rozwój. Zwykle uśmiechnięta. Uczy się życia...

komentarz

  1. Wspaniała recenzja, potrafisz Kingo wyłuskać tak wiele. Masz wielki dar bacznej obserwatorki, która swoimi słowami wzbudza we mnie wielkie emocje. Uwielbiam Cię czytać! 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *