Surowica

Jako mały chłopiec Iwan Pietruczuk nie przypominał nikogo i niczego. On po prostu był, zawieszony gdzieś między wczoraj a dzisiaj, teraz a kiedy indziej, dobrze a źle, między szczęściem a nieszczęśliwością. Chociaż zachowywał się na co dzień normalnie, miał kolegów, z którymi grał w piłkę, w nocy w samotności czytał z zapartym tchem pod kołdrą powieści przygodowe i podkradał kucharce z garnka słodką śmietankę do sosów, to wciąż pozostawał pustą, niezdolną do protestu przeciwko nie swoim wartościom skorupką. Początkowo bierny i wciąż jeszcze Piotr, a nie Iwan, nie opierał się planom ojca, był apatyczny i niezdolny do walki o swoje życie, pusty w środku i taki nieludzki.

Był w jej rodzinie od zawsze, snujący się jak widmo, pojawiający letnimi wieczorami lub jesiennymi popołudniami, małomówny i niechętny, wiecznie sceptyczny i niewdzięczny, lecz wciąż druh i przyjaciel, choćby tylko z przyzwyczajenia. Jako mała dziewczynka bardzo go nie lubiła i zawsze wyczekiwała, aż odjedzie — bił od niego już za młodu smród wódki, zgorzknienia i niechęci względem innych. W wieku lat sześciu, a więc gdy mgła nieświadomości zaczęła się przerzedzać, wspominała go jako smukłego mężczyznę o spojrzeniu niezwykle bystrym, świdrującym i groźnym. Nie zaczepiał jej nigdy, nie głaskał po głowie, nie zachwycał się jej urodą, nie prosił o wierszyki — siadał tylko przy drewnianym blacie stołu i pił łapczywie, i jadł z jeszcze większym apetytem, jakby nigdy nie miał już skosztować żadnego jedzenia ani napoju. Bywało, że zachęcona jego co lepszym humorem podchodziła i obserwowała na tyle, na ile mogła to robić, nie bojąc się jednocześnie zbyt bliskiego kontaktu.

Iwan w tym wszystkim był najpierw tłem, a potem węzłem scalającym ich życie w swego rodzaju udawaną jedność. Prawdą też było, że gdzie się młody Pietruczuk pojawił, tam czuć było coś dziwnego, niepokojącego i niechcianego. Widmo, które wnikało w ich dusze i przesycało umysły, kłujące uczucie nadchodzącej niewiadomej, nieprzyjemne wrażenie, że wszystko to wokół nas jest pozbawione sensu i celu, że życie nasze to tylko zbiór pustych, nic nie znaczących przykrości i radosnych uniesień.

[…]
(Rozdział II)

Wiosna 1933
Gdzieś tam pomiędzy sprawami życia codziennego, gdzieś przed wonią poranku a po dźwiękach wieczoru panują nasze senne marzenia. Są cudowne i doskonałe w swojej bajkowości, w  swoim przerażającym realizmie, w zaskakujących smakach i zapachach. To miejsce, którego jesteśmy władcami, lecz nie mamy nad nim żadnej kontroli, miejsce, gdzie ziszczają się nasze obawy i ukazują najgłębsze pragnienia; raj dla wolno płynących myśli, piekło dla tych, którzy zamykają uszy na głosy sumienia. Dla jednych wybawienie, jedyna ucieczka od codziennych westchnięć i byle jakich chwil, dla innych absolutna konieczność, która musi nastać, motywowana brudną fizjologią.
Emilia lubiła swoje sny. Nie były w żaden sposób wydumane, bajkowe, fantastyczne; ot, zabawne lub nieco straszne historyjki, absurdalne, pozbawione sensu, a czasami zaskakująco trafne.

Lubiła otwierać oczy i wspominać, jak bardzo pewna była jeszcze chwilę temu, że jej rzeczywistość to to stworzone, wymyślone teraz, które na chwilę obecną jest więcej niż śmieszne.

Promienie słoneczne wpadające przez okna ustawione na wschód i południe nadawały jej pokojowi przyjemnej, senno-słonecznej poświaty. Gdy była mała, uparła się na białe, staroświeckie meble z błękitnymi akcentami i matka przed sześcioma laty pozwoliła dziewczynce umeblować pokój według własnego wyobrażenia. Ściany przykryła błękitną, kwiecistą tapetą z białymi listwami przy podłodze i suficie, a na środku pokoju rozłożyła sięgający od jej łóżka aż do stołka toaletki miękki dywan w białym kolorze. Krzyś śmiał się z tego pastelowego bełkotu, ale Emilka była zachwycona i mogła stamtąd nigdy nie wychodzić.

Podnosiła się z łóżka, chociaż kochała godzinami wylegiwać się w ciepłej, świeżej pościeli. Dźwięk świata, który wstał, nie czekając na nią, wprawiał dziewczynę w zachwyt. Najpiękniejszy był zapach ciepłych promieni słonecznych — o ile taki zapach istnieje, ale chyba tak, skoro potrafiła wyczuć je węchem. I to wszystko, z tym swoim tobołkiem rozkoszy odpoczynku, ciepłego materaca, miękkiej poduszki, to wszystko porzucić musiała każdego ranka na rzecz życia, które wcale jej przecież do niczego nie było potrzebne.

Siadała na krzesełku toaletki i spoglądała w odbicie. Zawsze to samo, choć codziennie coraz bardziej inne — buzia pociągła, oczy okrągłe, asymetryczne usta oraz długie, ciemnozłote włosy. Sama już nie wiedziała, jaki one kolor ostatecznie przybiorą — raz to ciemniały, raz jaśniały, by znów przyciemnić się i być już prawie brązowe, jakby się nie mogły zdecydować, jakie właściwie są. Lubiła je czesać, pielęgnować, głaskać, roztrzepywać chudymi palcami, lubiła pleść warkocze — od francuskich poprzez angielskie, na kłosach kończąc, a to wszystko po to, by je za chwilę rozplątać ze zniecierpliwieniem. Buzię miała czerwoną od pierwszego wiosennego słońca, oczy jeszcze podpuchnięte i przymknięte od snu, nos — jak zwykle — jakby taki kartofelek. „Ale przecież nie można mieć wszystkiego!”, myślała, gładząc te swoje ukochane, zmienne po kobiecemu włosy. Cerę miała ładną — ale mogło być lepiej… Kolor oczu przyjemny — chociaż taki trochę nieokreślony, niby błękitny, a niby nie wiadomo jaki… Ot, normalna była, nie wysoka i nie niska, raczej szczuplutka, ale gdzieniegdzie nieco okrąglejsza. Lubiła siebie i to, że żaden defekt urody nie przeszkadzał jej samej tak bardzo, jak matce.
— Dziecko, zacznij ty wreszcie dbać o siebie — lamentowała pogodnie, jak to miała w zwyczaju — bo starą panną zostaniesz, kwiatuszku! A stare panny to nie w tej rodzinie, chociaż od strony ojca podobno jaka była…
Mówiła to zazwyczaj ze śmiechem, a Emilka nie odpowiadała, bo matka i tak nie chciała słuchać, że „jej się inaczej podoba i komu jeśli ma się spodobać, to się spodoba, a jak nie, to nie”.

Właściwie nie wiedziała, jak umarł jej ojciec, tak samo jak nie miała pojęcia, jak zmarła Jadwisia. „Z choroby”, mówiła matka, a Krzysztof wytłumaczył, że Jadwisia była zmęczona już ciągłym chorowaniem, a ojciec „coś tam na serce narzekał, a potem się pochorował, gorączki dostał i więcej się nie obudził”. Niezbyt dobrze pamiętała swojego ojca, a jak już go wspominała, to raczej źle. Nie interesował się i nie dbał o nią, nie rozmawiał prawie wcale, właściwie chyba jej nie kochał, jeśli w ogóle możliwe jest, by ojciec swojego dziecka nie kochał.

Myła się dokładnie, szorując gąbką każdą przestrzeń swojego ciała, łącznie z wewnętrzną stroną szorstkich kolan oraz skórą między kościstymi palcami u stóp. Nie prosiła nigdy Anielki do tej czynności, wolała zrobić to wszystko bez niczyjej pomocy. Emilka sama nie chciałaby nigdy nikogo myć, więc też służby do tego nie zmuszała. Miała już czternaście lat, mogła sobie poradzić.

Gdy była już czysta, świeża i pachnąca, osuszała długie włosy ręcznikiem, a potem wracała do pokoju, by się ubrać. Wtedy zwykle pojawiała się Anielka, która poprawiała kołnierzyki, układała koszule tak, by odstające łopatki nie były bardzo widoczne, doradzała, zagadywała wesoło. Była miłą kobietą około lat sześćdziesięciu, prostą i pogodną. Emilia bardzo ją lubiła i zawsze robiła jak najwięcej, by nie utrudniać jej i tak już nieco pożałowania godnej pracy. Dziewczyna nie wyobrażała sobie życia, w którym musiałaby być na każde zawołanie innych, bez szansy na rozwijanie siebie, spełnianie marzeń, zaspokajanie potrzeb.

Taka właśnie schodziła na dół, tak wyglądał jej zwyczajny dzień. Taki zapowiadał się i dziś. Zjadła szybko śniadanie i wyszła na dwór, rozkoszując się świeżym, wiosennym powietrzem. Zajrzała do ogrodu, przeszła przez zazieleniony, pachnący słodko sad i skierowała swoje kroki na podwórko. Przechodząc obok stajni, usłyszała czyjś głos.
— No, masz, ślicznoto, stary zadzie!

Głos należał do mężczyzny, był niski i pełen jakiegoś dziwnego, pieszczotliwego tonu. Poznała go, lecz nie mogła uwierzyć. Weszła do środka i ujrzała na własne oczy: stał odwrócony tyłem, lecz to z pewnością on, w swoich wysokich, skórzanych butach, spodniach od munduru, koszuli luźno wypuszczonej i pomiętej na dole; widziała jego ciemne włosy, smukłą sylwetkę… Obok leżał płaszcz z munduru kawalerzysty, pas, a na nim pochwa na szablę i pistolet, wszystko rzucone byle jak na siano. Wpatrywał się, jak mogła sądzić, w srokatą klacz Sonię, gładząc ją po olbrzymiej szczęce i drapiąc za uszami. Gdy usłyszał kroki, odwrócił głowę, zmierzył ją lekceważącym wzrokiem i ponownie pokazał jej plecy.
— Dzień dobry, panienko — rzekł Iwan, sięgając do lnianej, pękatej torby, która leżała u jego nóg, tuż przy zamkniętej furtce boksu, i wyciągając z niej kromkę suchego chleba.
— Co pan tu robi? Nie wiedziałam, że pan jest u nas.
— Przyjechałem w nocy. — Jego ton całkowicie się zmienił: nie był już pieszczotliwy ani nawet uprzejmy. Nie zdziwiło to ją wcale a wcale, mówił tak zawsze i do wszystkich, nawet do jej matki, którą sobie ukochał.
— Nie słyszałam. Nikt mi też nie powiedział, zaskoczyła mnie pana obecność.
— Cóż, nikt mojego przyjazdu nie ogłasza jako wesołej nowiny — zakpił, a po głosie jego poznała, że się uśmiecha. Podeszła bliżej, otulając się ramionami. Nie lubiła koni, ponieważ były śmierdzące, duże, niebezpieczne i miały wiecznie głupawe, znudzone spojrzenie.
— Głupoty pan opowiada — odrzekła uprzejmie Emilka.
Roześmiał się.
— Musisz, panienko, potrenować opowiadanie takich drobnych, uprzejmych kłamstewek — poradził wesoło — bo jesteś w tym absolutnie nieprzekonująca.
— Więc lubi pan słuchać nieprzyjemności na swój temat?
Wzruszył ramionami, podając klaczce suchara.
— Ludzie i tak z zasady nie mają do powiedzenia nic godnego uwagi, bez względu na to, czy jest to miłe, czy niekoniecznie. — Odwrócił się ponownie, tym razem całym ciałem, i przyjrzał się jej badawczo od stóp do głów. — Co taka skulona, panienko?
— Nie przepadam za końmi — wyznała.
— O, nieładnie. — Pokręcił głową.
— Pan musi je lubić — zauważyła — a ja nie.
— Głupoty. To nie dlatego je kocham, bo jestem w kawalerii — wręcz odwrotnie!

Wybrałem ten zawód głównie ze względu na konie. Właściwie, to lepiej się dogaduję ze zwierzętami niż z kimkolwiek na świecie.
— Och, doprawdy — wymamrotała. Karmił klacz w milczeniu, w jakimś takim swoim zaskakująco dobrym humorze, weselszy niż zwykle, zadowolony, zainteresowany, tak zupełnie różny od tego Iwana, którego zwykła widzieć. Obserwowała każdy jego ruch, każde mrugnięcie okiem, każdy oddech, nie mogąc jakby uwierzyć, że to ten sam Iwan Pietruczuk, który zwykle łypie na wszystkich spode łba, ignoruje pytania, nic nigdy nie mówi, leży jedynie, je, pije wódkę, mruczy coś pod nosem i ot, tyle z jego towarzystwa.
— Cóż, panienko, są dwa rodzaje zwierząt, których ja nienawidzę: ludzie i kaczki — rzekł po chwili.
— Kaczki? A to dlaczego?
— Widzisz? Nikt nie pyta o ludzi.
Patrzył na nią tym swoim kpiącym, lekceważącym wzrokiem, głaszcząc konia po pysku i co chwila podając mu suchy chleb. Nachmurzyła się.
— Stary żart i podła manipulacja! — oświadczyła, zakładając ręce na piersi. Iwan roześmiał się i przeniósł wzrok na srokatą klacz, a jego rysy złagodniały.
— Owszem, nie przeczę — rzekł, wodząc palcem po białej plamce pomiędzy nozdrzami.
— Więc — dlaczego kaczki? Co panu zrobiły złego? — zapytała, nie dając się jego podłym grom.
Uśmiechnął się i spuścił wzrok na bielutką pierś konia, na którym uwydatniały się wszystkie żyłki, ścięgna, kostki. Dotknął ich, podczas gdy klaczka z zainteresowaniem zaczęła skubać brzeg lnianej siatki, którą zawiesił na łokciu.
— To jest historia kompletnie nieinteresująca, a już z pewnością nieodpowiednia na takie rozmowy.
— Och — mruknęła.
Sięgnął po kolejną wysuszoną kromkę chleba i na złączonej dłoni podął ja koniowi. Ten zebrał ją swoimi długimi, rozciągliwymi wargami i schrupał, mrużąc oczy o długich rzęsach.
— No, nie zapytasz, panienko?
— Nie, podobno jest nieinteresująca.
Pokręcił głową, nie mogąc powstrzymać uśmiechu. Klacz prychnęła, domagając się więcej twardego, suchego chleba.
— A ludzie? — drążyła.
— Jesteśmy obłudni, głupi, brutalni, zadufani w sobie. Wszystkie najgorsze cechy przypisane są nam — pozornie najrozumniejszym istotom tej ziemi.
— Przypominam, że mówiąc „ludzie”, mówi też pan o sobie.
— Zgadza się, panienko — odrzekł, roześmiawszy się. Spojrzał na nią ponownie, tym razem jedynie badawczo i przenikliwie. — I o tobie też.
Zignorowała tę uwagę.

Gdy wracali z pustą torbą, Emilia pomyślała, że nie taki ten ich diabeł straszny, jak go sobie malowali. Iwan, co prawda, już raczej nic nie mówił, ale nie przeszkadzało jej to. Uznała, że może zachowanie jego, zwykle nieprzyjemne i odpychające, to jedynie maska, sposób na ukrycie czegoś bardzo cennego, co jeszcze w nim pozostało: resztki człowieczeństwa, którego wszyscy mu odmawiają. A być może raniło innych, że mówił to, co i myślał, nawet najgorszą prawdę, a w tym — najdotkliwszą. Pomyślała, że sama nieco urażona się poczuła jego uwagami, ale niespecjalnie się tym przejęła.

Żwir skrzypiał pod ich butami, z pola dochodziły echem niezrozumiałe, wykrzyczane rozmowy, w oddali muczała krowa, konie prychały w stajni, wszystko wydawało jej się tak doskonale sielankowe. Pomyślała, że nie wymieniłaby tak rozkosznego życia na wsi nawet na największe paryskie salony.
— Nie jest pan jednak taki gburowaty, jak myślałam — rzekła, nie mogąc się powstrzymać.
— Jeśli chcę, potrafię być całkiem uprzejmy. Chociaż to zapewne trudne do uwierzenia.
— Tak, muszę przyznać, że tak — roześmiała się.
— Kobietom też się potrafię przypodobać, a one łapią się w moje sidła prawie za każdym razem. Jesteście bardzo głupie i naiwne, zbyt szybko zapominacie o tym, co było i jak było. To jest dla was zawsze zgubne — a potem szlochacie, że was który źle potraktował. Same sobie winne!
Zamrugała. Poczuła się jakby złapana na gorącym uczynku, zdemaskowana, skompromitowana. Nie dała tego jednak po sobie poznać, resztę spaceru milcząc, ignorując jego głupawe, kpiące spojrzenia, w końcu bez słowa skręcając w swoją stronę i zamykając się w pokoju pełnym skarbów.
— Co za diabeł! — powiedziała ze złością, zrzucając na ziemię pantofelki i padając na pościelone łóżko.

Kilkadziesiąt minut później do jej pokoju zawitał Krzysztof. Był wzburzony, włosy miał w nieładzie, w oczach — złość i gniew, koszulkę krzywo zapiętą, a na dodatek usta wykrzywiał w podłym grymasie.
— Mila! Zgadnij, kto przyjechał w nocy!

Emilia założyła zakładkę książki i obdarzyła łaskawie brata spojrzeniem. Między nimi było pięć lat różnicy, zbyt wiele, by się rozumieć, lecz zbyt mało, by sobie wzajemnie życia nie uprzykrzać. Krzysztof, chłopiec-cherubinek o włosach złocistych jak zboże, kręconych i niesfornych, oczach niebieskich i pozornej, niewinnej aparycji od małego uwielbiał bałaganić i broić z byle powodu, aby tylko znaleźć się w centrum zainteresowania — a było to trudne, najpierw ze względu na choroby Jadwisi, a potem jeszcze narodziny trzeciego dziecka, Emilii. Kochał krzyki, piski, harmider i chaos. Ojciec nawet w swojej największej złości doprowadzić Krzysztofa do porządku nie umiał i nie pomagało nic: zakazy, nakazy, szlabany, razy pasem, kary, a nawet głodówki. Jedyną osobą, w towarzystwie której Krzysztof poważniał, był Iwan — różnicy między nimi było dziesięć lat na korzyść Pietruczuka. Nie musiał on ani głosu, ani ręki podnosić, ani szantażować, ani kar zadawać, ani wyzwiskami rzucać. Odmienił się chłopiec jednak po śmierci Jadwisi, wydarzeniu, które najwyraźniej zmusiło nicponia do chwili zadumy nad sobą. Wciąż jednak miewał te wesołe diabliki w oczach, chęć nabrojenia, ochotę do bitki, butność, zapał do robienia hałasu i chodzenia własnymi ścieżkami.
— Pan Iwan — odrzekła spokojnie.
— Jak możesz mówić o tym tak absolutnie bez emocji! — zdenerwował się. Zaczął chodzić w kółko, bawiąc się palcami i strzelając stawami.
— Ano mogę — mruknęła i wróciła do lektury.
— Mila! Coś musimy zrobić!
— Ale co?
Krzysztof zatrzymał się.
— Mila, spójrz na mnie. — Wykonała jego prośbę. — Mila, to ty nic nie wiesz?
— A co mam wiedzieć?
Podrapał się za uchem i zmieszawszy się, usiadł na łóżku u jej nóg. Przez chwilę patrzył na siostrę badawczo, prawie tak samo wnikliwie, jak jeszcze godzinę wcześniej Pietruczuk, po czym, oblizując nerwowo wargi, oświadczył:
— Pan Iwan ukradł nasz dworek.
— O czym ty mówisz, głupolu, guziki sobie popraw.
Machnął ręką, po czym przysunął się bliżej i nachylił.
— Ano o tym — zaczął — że ja już wiem, co to za „trudności prawne” w związku z przepisaniem dworku na mnie. — Zrobił poważną minę. — Mila, ten człowiek nas okradł!
— Do rzeczy — poleciła, odkładając historię pana Darcy’ego i Elżbiety na później. Krzysztof westchnął głęboko z miną poważną, zaniepokojoną, a jednocześnie trochę zdziwioną i przestraszoną.
— No, tak jak mówię — podsłuchałem ze dwa tygodnie temu. Myślałem, że ci mówiłem. Matka się żaliła Anieli — wiesz, ona jej zawsze wszystko mówi. I podsłuchałem. Nie wiedziały, że jestem w mieście, bom się wrócił do domu po pieniądze. I usłyszałem.
— Braciszku, pomyśl, jak można ukraść komuś dworek? Poza tym… wcale nie ukradł, wciąż w nim mieszkamy, prawda?
— Ale ty jesteś głupia! Kraść można na różne sposoby!
— Sam jesteś…! — urwała. — Ale mów!
— Matka mówiła… „Anielko kochana, jak ja to Krzysiowi powiem, że on ani grosza z ziemi naszej nie dostanie, że po śmierci mojej wszystko na Iwanka pójdzie?” Tak mówiła.
— Ale jak to?!
— Właśnie tak! Z tego, co zrozumiałem, to on zmusił ojca jeszcze za życia, by ten dworek jemu przepisał!
— Bzdury gadasz — skwitowała go Emilia, chociaż zaczęła się wahać. — Poza tym, to nie kradzież, to szantaż w takim wypadku.
— Aj, a co za różnica! Tak czy siak ojca zaszantażował, a mnie okradł!
Dziewczyna spoglądała na brata sceptycznie. Był rozgorączkowany, pełen dziwnej aury, której w nim nie lubiła, ale która ją jednocześnie bawiła. Oddychał ciężej niż zwykle, oczy wytrzeszczył i czekał jej reakcji, jej równie rozgorączkowanej ochoty do działania, lecz nie doczekał się.
— Nie uwierzę, dopóki nie usłyszę od źródła — oświadczyła, biorąc Dumę i uprzedzenie do ręki.

— Znowu czytasz bzdury — zdenerwował się Krzysztof — a nam się świat na głowę wali! Nie rozumiesz, że jeśli po śmierci matki wszystko idzie na tego… tego… no, to my bez dachu nad głową zostaniemy?
— Nie uwierzę, dopóki…
— Aj, z tobą taka rozmowa! — rozgniewał się. — Nam matka zemrzeć w każdej chwili może, a ty sobie będziesz romanse czytać!
— Co też ty opowiadasz?! Mama jest w świetnym stanie! To, że ostatnio czuje się gorzej… o niczym nie świadczy. Ja też mam wiosenne przesilenie.
— Gadasz jak ona o Jadwisi i ojcu — podsumował. Wyszedł prędko z jej pokoju i trzasnął drzwiami, ze swoimi pomylonymi guzikami, rozczochranymi włosami i gniewem w oczach.

Magdalena Harańczuk

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *