Still life

Ma dokładnie pięć lat i miesiąc, kiedy ojciec pierwszy raz uderza matkę na jej oczach. Jest letnie popołudnie, słońce przedziera się przez firanki i Róża beztrosko majta nogami, siedząc na za wysokim dla niej krześle. Na stole stoi niedojedzony obiad, a rozrzucone na jej talerzu brokuły tworzą jakiś dziwny, skomplikowany wzór. Patrzy na kłótnię rodziców, grzywka opada jej na oczy i irytuje.  Złociste włosy w połączeniu z jasną cerą sprawiają, że wygląda trochę jak porcelanowa laleczka ze sklepowej wystawy. Ojciec lubi ją tak nazywać, a ona słucha go z dumą. Po cichu chce, żeby ją kochał i uwielbiał.

Znowu się sprzeczają, myśli, gryząc kciuk swoimi mlecznymi ząbkami. Zaraz usłyszę, że powinnam iść do swojego pokoju, bo to sprawy dorosłych. Ale dziecięca ciekawość nie ma granic i Róża w duchu błaga o jeszcze chwilę i kolejną. Chciałaby zrozumieć, czemu ojciec się gniewa. Marszczy wtedy śmiesznie czoło, a matka wbija paznokcie w przedramię i stara się nie oddychać.

I nagle głuchy odgłos wprowadza bałagan do utartego scenariusza. Mama krzyczy cicho, trzymając się za policzek, a po jej twarzy ciekną łzy. Róża zeskakuje ze swojego punktu obserwacyjnego, potyka się o własne nogi, ale biegnie w jej kierunku. Matka wtula się w nią, jej piękne, czarne włosy przesłaniają na chwilę resztę świata. Mama cała jest piękna, kołacze się w jej głowie, więc czemu tatuś zrobił jej krzywdę?
– Idź do pokoju – słyszy cichy głos, dalsze słowa zagłusza bicie serca. Patrzy na mamę, na czerwony ślad na jej policzku, wykrzywia usta w podkówkę, ale ucieka.
Dziecięce stópki tupią o drewnianą podłogę, z pokoju dobiegają kolejne krzyki.  Nie chce ich słyszeć, więc trzaska drzwiami i wślizguje się pod kołdrę w zielone smoki. Jednak nawet miękka poduszka, którą trzyma na głowie, nie może jej pomóc. Mama łka coraz głośniej i Róża z otępieniem patrzy na uśmiechniętego stwora na pościeli. Smok w jej oczach staje się nagle bardzo groźny i rzuca jej ostrzegawcze spojrzenie, jakby zaraz miał zacząć ziać ogniem. Stara się znaleźć odrobinę pocieszenia i przytula do swojej ukochanej lalki. Lalka jest naprawdę cudowna i w dodatku jedyna, jaką Róża posiada, ma długie nogi i słodką twarz, tyle że to nie wystarcza. Trzęsą jej się ręce. Wie, że powinna ukarać lalkę, więc naśladuje ojca i rzuca nią o ścianę. Potem chwyta jej długie, ciemne włosy, prawie tak ciemne jak mamy. Przez chwilę je podziwia, a później szarpie, dopóki głowa nie odczepi się od reszty plastikowego, lalczynie idealnego ciała.

Nie chce już spać pod kołdrą ze smokami. Płacze tak długo, aż matka kręci głową, ale ustępuje.

Ze swojego pierwszego dnia w szkole nie pamięta za wiele. Przede wszystkim zaciśnięty aż do bólu żołądek i szepty na korytarzach, pachnących farbą i pastą do podłóg. W nowej klasie siedzą już w ławkach inne dziewczynki, wszystkie szarpią z podekscytowaniem mankiety śnieżnobiałych koszul i obciągają granatowe spódniczki. Wyglądają niemalże identycznie, jakby dopiero zeszły z taśmy fabrycznej. Czarne lakierki lśnią ze spokojem i pewnością siebie. Żadna nie ma związanych włosów i Róża cieszy się, że nie pozwoliła sobie zrobić warkoczy. Na podwórku podczas gry w klasy Aśka i Basia z sąsiedniej klatki zawsze śmiały się z jej czerwonych kokardek, które przeszkadzały w wiszeniu na trzepaku. Tego dnia nikt się z niej nie śmieje, a ona oddycha z ulgą. Nie wyróżnia się z tłumu.

Kolejne dni niosą pospieszne rozmowy podczas przerw i długie zwierzenia po lekcjach o ulubionych zabawach, rodzeństwie czy znajomych. Okazuje się, że wysoka dziewczynka w okularach zna Aśkę z przedszkola. Kilka dni później porównują we dwójkę swoich rodziców i Róża po raz pierwszy zauważa, że nie wszędzie wieczory są wypełnione pełną wyrzutów ciszą. Od Kasi, która pisze najładniej z całej klasy, dowiaduje się, co to rozwód. Następnego dnia pyta mamy, czemu ona i ojciec jeszcze go nie wzięli, skoro się tak nie lubią.

– Przysięgałam – odpowiada matka. Siedzi na kanapie i nerwowo splata palce. Wygląda, jakby zastanawiała się, czy postępuje słusznie, ale unosi głowę ze zdecydowaniem. – Obiecywałam, że go nigdy nie opuszczę i dotrzymam słowa. Nie pytaj o to nigdy więcej – dodaje po chwili ostro.
Róża uczy się, że są sprawy, o których w jej domu się nie rozmawia.

Kiedy ma niecałe dwanaście lat, a jej ulubioną zabawką jest stara skakanka, przyjeżdża do nich wdowa po kuzynie ojca. Przywozi ze sobą kilka pudełek klocków, którymi Róża bawi się całymi dniami i zapach egzotycznych perfum. Mama wzdycha, ale nie protestuje. Na ramieniu ma siną pręgę.
– Jej mąż umarł niedawno – tłumaczy z roztargnieniem. – Dzieci są już dorosłe, a ona postanowiła odwiedzić kraj, w którym się urodził.
Na kuchence gotuje się obiad, ojciec jeszcze nie wrócił z pracy, więc okno wychodzące na osiedlowy parking jest uchylone. Mama składa się z ciepła, okruszków w fałdach ubrania i oczekiwania. Róża kocha się do niej przytulać, bo otaczające ją ramiona ogradzają od reszty świata i chronią. Może wtedy oddychać bezpiecznie.
Wdowa upina farbowane na rudo włosy w kok i nosi mnóstwo biżuterii. Zanim wejdzie do pokoju, słychać jej ciche pobrzękiwanie. Niektóre pierścionki mają oczko z dumnym rubinem, inne ze śmiejącym się wesoło szmaragdem. Ale nie ma wśród nich żadnej perły i Różę to dziwi. Jedyne kolczyki zakładane przez jej matkę są ozdobione mlecznobiałymi perłami.
Czasami wdowa pozwala się bawić swoimi ozdobami i uśmiecha się lekko, patrząc na drobne palce, przebierające w stosach złota i srebra. Ten uśmiech gaśnie, kiedy widzi wieczorne kłótnie jej rodziców. Rozmawiają ze sobą ściszonymi głosami, ale kobieta ma dobry słuch. Przytula do siebie Różę, głaszcząc ją po włosach. Na dnie jej błękitnych oczu czai się troska. Rozumie doskonale wszystko.
Róża to wie i bardzo lubi wdowę, choć ta nie zna ani słowa po polsku.

W czasie świąt odwiedzają babcię. Mieszka w innym mieście, więc Róża rzadko ją widzi, a w rozmowach z koleżankami nigdy o niej nie wspomina. Dom babci pachnie świeżym ciastem i lekami, a od tych zapachów kręci jej się w nosie. Dziadek umarł pół roku temu i od tamtej pory babcia bardzo się postarzała. Jej skóra jest cienka, żółtawa, a pod nią rysuje się drobna siateczka niebieskich żyłek i wydaje się, że nawet delikatny dotyk może ją skrzywdzić. Często drżą jej palce i zdarza się, że coś upuści.

W przedpokoju wisi czarno-białe zdjęcie, na którym drobna dziewczyna siedzi na krześle, uśmiechając się do obiektywu. W jej ciemnych oczach błyszczą figlarne ogniki, a od jasnej twarzy bije blask. Kilka lat temu Róża spytała mamy, kim jest ta piękna, czarnowłosa kobieta. Nawet dziś nie poznaje w niej swojej babci.

Dni mijają powoli, mdłe i wypełnione nudą. Jest zimno i wieczorem Róża otula się trzema kocami. Od rana babcia stoi przy kuchence, pilnując niekończącej się liczby parujących garnków. Mruczy z niezadowoleniem, kiedy córka do niej podchodzi. Nie pozwala sobie pomóc, jakby ta była dla niej kimś obcym. Czasem siada przed telewizorem i całymi godzinami ogląda seriale. Róża nie zna ich nazw, a wszystkie wydają się takie same. Zaszywa się w swoim pokoju z książką i udaje, że jej nie ma. Nauczyła się tego dawno temu. Wystarczy położyć się na brzuchu na łóżku, otulić kołdrą i zacząć czytać. Nie słyszy krzyków ani niepokojącej ciszy, bo jest w innym świecie. Nauczyciele chwalą ją za wiedzę, dzięki której bryluje na lekcjach, a przerwy spędza samotnie. Rówieśnicy narzekają, że zadziera nosa, ale Róża wzrusza ramionami. Nie zależy jej na akceptacji.

Wydaje jej się, że wszyscy oddychają z ulgą, kiedy święta się kończą i mogą wrócić do domu, do bezpiecznej rutyny.

Ma piętnaście lat z hakiem, kiedy pierwszy raz idzie do dermatologa. Nie chce tego, ale matka nalega i choć w jej czarnych włosach widać siwe nitki, nie daje się przekonać do odwołania wizyty. Róża zaciska z całych sił usta i krzyżuje ręce na piersi. Nie odzywa się do matki ani słowem, kiedy siedzą w dusznej poczekalni, czekając na swoją kolej. Plastikowe krzesełka są niewygodne, a pomieszczenie wypełniają odgłosy kaszlu i z każdą minutą matka coraz bardziej kuli się w sobie, jakby chciała się wycofać. Róża tylko na to czeka, ale drzwi gabinetu otwierają się za szybko.

– Trądzik z wydrapania – osądza lekarz. Mama nie odrywa od niego wzroku i mechanicznie kiwa głową. – Mogę przepisać leki, ale nie pomogą za wiele, jeśli sama zainteresowana nie przestanie… – zawiesza głos, jakby chciał dodać swoim słowom dramatyzmu. Róża patrzy na niego spode łba.

Matka ze zmęczonym uśmiechem zabiera receptę i w drodze do domu wstępują do apteki. Kupują obrzydliwe, tłuste maści i jeszcze jakieś tabletki. Wszystko to pachnie nieprzyjemnie i nie zostanie użyte ani razu. Leki będą miesiącami leżały ukryte na dnie szuflady.

Stany twarzy Róży się nie poprawia. Nie potrafi wytłumaczyć, dlaczego to robi, wie tylko, że czuje ulgę, kiedy kaleczy swoje policzki i czoło. Szczególnie chętnie niszczy swoją skórę po kolejnej kłótni rodziców czy kiepskim dniu w szkole. Wie, że nigdy nie będzie tak piękna jak matka, nie ma jej ciemnych włosów ani wysokiego czoła. I własnoręcznie pozbawia samą siebie resztek ładnego wyglądu.
– Może chcesz, żeby umówić cię do psychologa? – pyta matka. Na dnie jej głosu czai się obawa.
– Nie – ucina dziecko. Kobieta uśmiecha się z ulgą i przez chwilę wygląda pięknie. Z jej twarzy znika strach.
Z twarzy Róży niedługo znikną strupy i czerwone ślady, za to zaczną pojawiać się na ramionach i dekolcie. Zauważy je ojciec i urządzi awanturę, która skończy się dwutygodniowym szlabanem i płaczem w poduszkę.
Wizyty u dermatologa będą się powtarzać, dopóki Róża nie zacznie uważać. Już nie będzie sobie robiła krzywdy, która byłaby widoczna na zewnątrz.

Patrzy na swoje odbicie w lustrze, na znaną i obcą jednoczenie twarz. Przez uchylone okno sączy się ciężkie powietrze. Krzywi usta z pogardą, a osoba – już nie dziewczyna, jeszcze nie kobieta – po drugiej stronie tafli szkła odpowiada jej tak samo nieprzyjemnym grymasem. Kosmetyki cicho wysypują się z reklamówki na białe kafelki. Róża maluje nimi na swojej twarzy inną. Zielony cień na powieki, czarny tusz, odrobina różu na policzki, nie za wiele. Pociągnięcie jasnych ust pomadką kończy dzieło. Z lustra patrzy na nią teraz kobieta.

Po cichu, uważając na skrzypiącą podłogę w przedpokoju, wychodzi z domu. Łapie autobus, a w autobusie kilka przelotnych, choć pełnych uznania spojrzeń. Ktoś nawet puszcza do niej oczko. Uśmiecha się, mruży wyzywająco oczy i wysiada na następnym przystanku. Bramkarz bez protestu wpuszcza ją do klubu. Kamuflaż spełnił swoją rolę. Wewnątrz Róża pozwala sobie kupować drinki, od których szumi jej w głowie, a potem wije się na parkiecie w rytm za głośnej muzyki. Zapomina o tym, że musi wrócić do domu, zapomina o kołdrze w smoki, jest tylko dudnienie głośników. I inne ciało, dorosłe, kusząco ocierające się o jej własne. Potem usta smakują jej szminkę w kolorze dojrzałych malin i Róża po raz pierwszy czuje się wolna.

Nad ranem drżącymi rękami szuka kluczy w torebce i otwiera nimi drzwi domu. Skrada się do łazienki, żeby zmyć z twarzy maskę. Później robi rodzicom śniadanie i ubiera zaprasowane w kant spodnie. Znowu jest grzeczną dziewczynką.

Kiedy ma dziewiętnaście lat, odbiera świadectwo ukończenia szkoły średniej. Na ceremonii są jej rówieśnicy, w obowiązkowym granacie i bieli. Ich twarze wyrażają znudzenie, kolory zdążyły już spowszednieć w ciągu szkolnych lat. Podnieceni są tak naprawdę tylko rodzice. Część z nich biega z aparatami, część dzwoni do znajomych, żeby pochwalić się osiągnięciami swoich pociech.
Róża od niechcenia patrzy na swoje świadectwo. Wie, jakie ma na nim stopnie i wie też, że wczoraj ojciec uznał je za karygodnie niskie. Ale to było wczoraj, myśli. Słaby ognik gniewu tli się w jej sercu. Dzisiaj zwyczajnie nie przyszedł. Córka przecież nigdy nie była na tyle ważna, żeby cieszyć się z jej osiągnięć. A może znowu nie udało jej się pokonać ustawionej przez ojca poprzeczki?
Płomień pali się w niej coraz jaśniej podczas powrotu do domu, karmi się jej złością. Już nigdy, obiecuje sobie, przenigdy nie dam żadnemu mężczyźnie sobą rządzić.

Przełyka ślinę, która pali ją w gardle. Nie będzie mogła cofnąć tych pomyślanych po cichu słów. To byłoby przyznaniem się do porażki. Dlatego wraca do domu i nie wita się z ojcem, który siedzi z lampką wina przed telewizorem. Zagląda do sypialni rodziców, gdzie matka leży otulona kołdrą. Róża wie, że nie ma siły wstać i krew się w niej gotuje. Przytula matkę, gładzi czule jej kościste plecy oraz całkiem już siwe włosy, potem całuje ją w czoło.

– Dałam ci imię kwiatu – mówi mama, cicho i z wysiłkiem. – Żebyś była piękna jak on i potrafiła się bronić. Lekarz mówił, że nie będę mogła mieć innych dzieci.

Ojciec chciał syna, a ja… ja marzyłam o córce, która będzie jak kwiat.
Róża kiwa głową i połyka łzy. Wie, że matka długo czekała na dzień, w którym będzie mogła jej to powiedzieć. W swoim pokoju wyciąga walizkę z szafy, wrzuca do niej ubrania i książki. Po chwili namysłu dodaje też nadmuchiwany materac. Na palcach wynosi ze swojego pokoju walizkę.
Ojciec po raz kolejny jej nie zauważa.

Przyciska dłonie do brzucha, w którym rozwija się nowe życie. Nie potrafi wybrać pomiędzy płaczem i śmiechem, więc milczy. Marcin tuli ją do siebie. Jego duże, silne dłonie dają poczucie bezpieczeństwa, do ucha szepcze słowa o małżeństwie i wspólnym mieszkaniu. Nie potrafi mu odmówić. Kiwa tylko głową, jak bezwolna kukła.

Nigdy nie chciała być matką. Ale przecież Marcin będzie dobrym mężem, myśli i to usprawiedliwienie brzmi kiepsko nawet w jej głowie. Siniak na ramieniu nie zdążył jeszcze zniknąć, więc zamyka oczy, żeby go nie widzieć. Nie potrafi uciszyć głosu w głowie, mówiącego, że właśnie coś przegrała.

Na pogrzebie matki nie uroni ani jednej łzy. Kiedy ojciec położy na jej grobie wieniec kwiatów, pomyśli prawie obojętnie, że jeden z nich nigdy nie rozkwitnie. A potem założy czarne rękawiczki i w samochodzie usiądzie obok swojego męża.

Lalkę znajdzie wiele lat później, szukając w piwnicy zabawek dla swojej córki. Nadal będzie w kawałkach i Róża z całej siły zaciśnie zęby, żeby nie płakać.

Przypomni jej się słoneczne popołudnie i przez chwilę znów będzie małą dziewczynką.

Później zbierze w sobie siłę i podejmie decyzję. Jej córka nie będzie kwiatem.

Zamiast tego będzie szczęśliwa. Jej matka o to zadba.

Dagmara Przymus

About the author
Dagmara Przymus
obecnie ze wszystkich sił stara się ukończyć swoje wymarzone liceum i przyzwoicie zdać maturę, żeby w odległej przyszłości móc zostać dumną studentką farmacji. W międzyczasie pochłania hurtowo książki (głównie fantastykę) oraz seriale, a także okazyjnie pisze i tłumaczy opowiadania fanowskie. Wielbicielka Wielkiej Brytanii oraz prawie wszystkiego, co z nią związane (aczkolwiek przyznaje, że jedzenie tam mają okropne).

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *