Starzec i Heliks

– Czy słyszysz, starcze, te wrzaski? – zapytał.

– Wrzaski? – zdziwił się starzec. – Jakie wrzaski?

– Wrzaski tych latających potworów. Przez cały czas wrzeszczą i wrzeszczą, aż mnie czułki bolą.

– Aha, masz na myśli owady – spojrzał na drzewa. – Nigdy nie przyszło mi do głowy, że owady mogą wrzeszczeć.

– One jeszcze nie są najgorsze. Najgorsze są tupania.

– Tupania? Co to są tupania?

– Tupania to bestie z ogromnymi zębiskami, którymi wszystko pożerają. Kiedy biegną przez łąkę trzęsie się cała ziemia. Tupią, bo mają twarde nóżki. Jest ich tak wiele, że…

– Czekaj, czekaj. Ogromne zębiska, twarde nóżki…

– I mieszkają w takich wysokich domach…

– Aaa, mrówki!

– Może i mrówki. Ja nazywam ich tupania. Nie znoszę ich. Muszę przed nimi uciekać.

– Aha, chciałbym to widzieć!

I starzec zaśmiał się. Heliksowi zadrgały czułki, niczym antenki, wychwytujące różne fale i głosy.

– Nie rób tak starcze!

– Dlaczego? Boisz się? To tylko śmiech.

– Dla mnie brzmi to jak staczanie się głazów z urwiska. Jesteś jakiś inny niż wszystkie olbrzymy, które widziałem.

– Co masz na myśli, Heliksie?

– Cały czas praktycznie tkwisz w jednym miejscu, nie poruszasz się. Tylko wtedy, gdy ktoś jest w pobliżu.

– Nie poruszam się, bo nie mam nóg. Ucięli mi je kilka lat temu.

Heliks wsunął się częściowo do swojej muszli.

– Wiesz, co? Ja też nie mam nóg, a poruszam się.

– No niby tak, tylko ja jestem starcem. Nie mam siły poruszać się samodzielnie. To dlatego jeżdżę na wózku tylko wtedy, gdy ktoś popycha go z tyłu. Ten wózek to jakby moja muszla, którą muszę stale nosić ze sobą.

– Dlaczego ucięli ci nogi?

– Widzisz, ludzie chorują na różne choroby, czasami muszą utracić jakąś część swego ciała, aby dalej żyć. Ja straciłem nogi, ale dzięki temu żyję. Chociaż coraz częściej chciałbym, aby stało się odwrotnie. Heliksie? Heliksie, co z tobą?

– Nic, nic. Odpoczywam. Mów dalej.

– Miałem kiedyś żonę Marię, rozumiesz, taką samiczkę, ale umarła. Bardzo ją kochałem. Myślę, że ona mnie również. Była dla mnie całym światem, nie wyobrażałem sobie, że któregoś dnia jej zabraknie. Ale tak się właśnie stało. Umarła. I zostałem sam. Dlaczego tak się dzieje? Myślę, że źle to jest urządzone. Pary powinny umierać razem i jednocześnie. Wtedy nikt by nie cierpiał.

– Dlaczego nie szukałeś innej samiczki?

– Innej? Nie chciałem innej.

– Przecież wszystkie olbrzymy są jednakowe, co więc za różnica?

– Jednakowe? Nie, nie są jednakowe. Każdy jest inny, każdy się czymś różni. Prędzej to wy jesteście takie same.

– Dziadku? – usłyszał nagle głos Izabeli za plecami. Pojawiła się tak cicho, że nie zauważył, jak się zbliżała. Wyglądała na zdziwioną i nieco przestraszoną. – Dziadku, z kim rozmawiasz?

– Ja? Z nikim. Ze sobą.

Poczuł, jak Heliks prędko zmyka pod poręcz fotela. Kiedy chciał, był bardzo szybki.

– Dziadku? Dobrze się czujesz? – zajrzała mu w oczy.

– Bardzo dobrze. Nie martw się, nic mi nie jest.

Usiadła obok niego na ławce, którą sam kiedyś zrobił. Kiedyś, kiedy mógł jeszcze chodzić.

– Przez chwilę myślałam, że rozmawiasz z babcią, ale… jest tu ktoś z tobą? – zaczęła rozglądać się wokół.

Starzec spojrzał na wnuczkę. Jakże bardzo przypominała mu ona Marię, kiedy ta była młoda!

– Czy wiesz Izabelo, że owady wrzeszczą? A mrówki mają bardzo twarde nóżki? I kiedy biegną trzęsie się cała łąka?

Milczała, jakby czekając na dalszy ciąg wyjaśnień. Patrzyła na niego z niepokojem. Nie ulegało wątpliwości – podejrzewała, że zaczyna tracić rozum.

– No, Izabelo, nie patrz tak na mnie. Myślisz, że zwariowałem? Zresztą, kto wie? Czy to wiele trzeba, by zwariować? I kto z całą pewnością jest w stanie określić granice wariactwa?

– Oj, dziadku. – pogroziła mu palcem i uśmiechnęła się. – Kiedyś byłeś inny.

– Owszem. Kiedyś byłem zdrowy.

– Nie możesz wszystkiego usprawiedliwiać swoim stanem.

– Dlaczego?

– Bo w każdej sytuacji można być szczęśliwym.

– W każdej? Skąd o tym wiesz, Izabelo? Czy byłaś w każdej sytuacji?

Ale kiedy spojrzał jej w oczy – oczy Marii – natychmiast pożałował swych słów.

– Przepraszam cię, Izabelo. Nie słuchaj starego głupca.

– Czasami odnoszę wrażenie, że bardzo się zmieniłeś.

Wstała.

– Przyjdę po ciebie jak będzie gotowy obiad. – Ucałowała go i już jej nie było.

Lubił być sam. Odkąd zmarła Maria nie znosił towarzystwa innych ludzi. Może z wyjątkiem Izabeli.

– Heliks, możesz już wyjść. Jesteśmy sami.

I zaraz poczuł jego delikatne, wilgotne czułki. Właściwie nie poczuł, ale wiedział na pewno, że tam jest. Słyszał szelest, kiedy przesuwał się po jego skórze. Spojrzał na swoją dłoń. Heliks znaczył swą drogę lepiącym się śluzem. Zatrzymał się na przedramieniu i zaczął kołysać swymi czułkami, jakby czegoś nasłuchiwał.

– Powiedz mi, Heliksie czy to prawda, że gdyby wyschło ci ciało, umarłbyś w ciągu kilku minut?

– Oczywiście. Nie mógłbym wtedy oddychać, ani poruszać się.

Przesunął się nieco wyżej po jego ręce.

– Długo tak tu tkwisz, starcze? – zapytał.

Starzec myślał przez chwilę.

– Czy ja wiem? Chyba już kilka lat. Zresztą nie pamiętam. Czasami wydaje mi się, że zaledwie kilka minut, a znów innym razem, że całą wieczność. Czas się zatrzymał. Przestał płynąć. Przestał istnieć. Gdyby nie pory doby i pory roku, które czasami udaje mi się dostrzec za oknem, rzekłbym, że czas umarł. Zostałem tylko ja i ten stary fotel. Dwa ostatnie relikty z okresu, gdy czas był jeszcze młody.

Heliks przesunął się jeszcze trochę wyżej. Dotarł już prawie do łokcia.

– Masz bardzo twardą skórę, starcze.

– Czemu się dziwisz? Jestem starcem.

– Właściwie co to znaczy?

– No jak to? Nie rozumiesz? Czy u was nie ma starców? Czyli takich, którzy przeżyli już bardzo wiele dni i nocy, tak wiele, że właściwie przestali je odróżniać od siebie? Tak wiele, że nie mają już siły nosić na sobie swego domu. Przecież muszą być tacy starcy nawet u was, co, Heliksie?

– Słuchaj, starcze. Może i są, ale ja nigdy takich nie spotkałem. Większość z nas nie dożywa dorosłej postaci. Większość z nas ginie. Albo zżerają nas ptaki albo giniemy przez takich, jak ty – znów poruszył czułkami, jakby wskazując na starca. – Sypiecie jakąś truciznę na rośliny, które jemy, a wtedy umieramy w straszliwych męczarniach, nasze ciała puchną jak balony. Widziałem kiedyś takie ciała, były potwornie wykręcone, czułki poparzone. Nawet nie próbuję sobie wyobrazić, jak straszliwie cierpiały, nim umarły. Albo po prostu rozgniatacie nas swymi buciorami. A my nie mamy żadnych szans, by uciec, czy gdzieś się schować. Nasze skorupy są zbyt kruche. A wy jesteście tacy nieostrożni, tacy ślepi…

Starzec zasępił się. Cóż miał odpowiedzieć?

W powietrzu aż huczało od bzyczenia owadów. Odbywał się coroczny, niekończący się cykl życia i śmierci – narodziny, odżywianie, rozmnażanie i umieranie. Każdy organizm, nawet najmniejszy i najlichszy, chciał uszczknąć z tego cyklu jak najwięcej dla siebie.

Starzec uwielbiał tę porę roku, kiedy wszystko zaczynało kwitnąć, a nie było jeszcze gorąco. Uwielbiał wypatrywać na kwiatach lipy przeróżne owady i nadawać im imiona. Próbował wyobrazić sobie, jakby to było, gdyby to on był takim owadem – samcem i usiłował zapłodnić jakąś samiczkę. Jakie to uczucie? Brać udział w tym fascynującym tańcu życia razem z tysiącem czy milionem innych takich owadów! Przestać na chwilę nosić ze sobą to zwiotczałe, sflaczałe ludzkie ciało, które przestało go słuchać i stało się więzieniem, a stać się malutkim, żwawym i silnym owadem. Móc unosić się i tańczyć w powietrzu…

– Nie mam już sił, Heliksie – westchnął. – Nie mam już na nic sił. Nawet nie wiesz jak bardzo ci zazdroszczę. Z radością oddałbym ci resztę mojego beznadziejnego trwania w zamian za twoją nędzną skorupę. Z prawdziwą radością…

Heliks zakołysał czułkami, jakby się nad czymś zastanawiał.

– Myślę, starcze, że mogę coś dla ciebie zrobić.

– Co masz na myśli?

– Chciałbym, żebyś zamknął teraz oczy i o niczym nie myślał.

– O niczym nie myśleć? Żartowniś z ciebie. No dobrze, spróbuję.

Wróciła, kiedy słońce schyliło swą rozgrzaną twarz między korony lip.

– Dziadku? Czy chciałbyś wrócić już do…

Zbliżyła się do fotela i położyła swą dłoń na jędrnym ramieniu starca i z pewnym westchnieniem musnęła galaretowatą wilgoć, która była wszędzie.

A on delikatnie zwrócił ku niej swe mięsiste i oślizłe czułki, które zadrżały niczym antenki, jakby chciał powiedzieć, że tak, że już czas do domu.

About the author
Roman Pastuszuk
Obserwator i kontestator, autor wierszy i opowiadań, miłośnik książek, muzyki filmowej i yerba mate.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *