Mount Thunderhead – największa rzeźba świata

Są tacy, którzy będą twierdzić, iż największą rzeźbą świata są głowy czterech amerykańskich prezydentów, wykute w skale Mount Rushmore. Zaiste, dzieło to robi wrażenie, choć wyłącznie swą wielkością, albowiem jako dzieło sztuki są co najwyżej przeciętne. Mało kto jednak wie, że największa, choć do dziś nieukończona, rzeźba powstaje kilkanaście kilometrów dalej, a jej planistą i twórcą jest nasz rodak!


Dziś, kiedy to piszę, mija właśnie trzydziesta rocznica śmierci tego niezwykłego człowieka. Korczak Ziółkowski, bo o nim mowa, dość szybko, bo już w drugim roku życia został sierotą. Pobyt w kilku
domach dziecka nie przeszkodził jednak w wykształceniu i rozwoju niezwykłej pasji – rzeźbiarstwa. Zaowocowało to wkrótce po osiągnięciu przezeń dorosłości – z jednej strony zarabiał, rzeźbiąc ozdobne meble, z drugiej – tworzył wspaniałe dzieła sztuki.

Już w wieku dwudziestu czterech lat jego talent pozwolił mu tworzyć zawodowo. Nieprzypadkowo we wstępie wspomniałem o głowach prezydentów amerykańskich, wyrzeźbionych w skale – Korczak Ziółkowski miał udział w ich tworzeniu, choć dość symboliczną. Pozwoliło mu to jednak
zapoznać się z zasadami rzeźbienia i twórczym wykorzystaniu dynamitu jako narzędzia. W tym samym roku, w którym powstawała rzeźba na zboczu Mount Rushmore, Ziółkowski zdobył prestiżową nagrodę na Wystawie Światowej w Nowym Jorku za wspaniałe, marmurowe popiersie
Ignacego Paderewskiego.

I wówczas w jego życiu nastąpił niespodziewany przełom.

Pewnego dnia zgłosili się do niego potomek wodza Dakotów, Henry Standing Bear (Stojący Niedźwiedź), z propozycją wyrzeźbienia w skale pomnika legendarnego wodza Dakotów Oglala, zwanego Crazy Horse (ten przydomek tłumaczony jest jako Szalony Koń, jednakże bardziej
prawdopodobna wersja brzmienia imienia wodza to Nieposkromiony Koń). Indianie ofiarowali Ziółkowskiemu nawet miejsce na wykonanie rzeźby. Była to szczyt Mount Thunderhead.

Ziółkowski, który doskonale dostrzegał podobieństwo losów Polaków i Indian, ochoczo podjął się zadania, które wypełniło mu resztę życia. I choć na przeszkodzie stanęła wojna, podczas której służył jako ochotnik w armii, po powrocie przystąpił do wykonania dzieła swojego życia.

Sam projekt przyprawiał o ból głowy każdego, kto próbował sobie wyobrazić skończone dzieło. Jeśli głowy czterech prezydentów, wyrzeźbione na zboczu Mount Rushmore wydawały się olbrzymie, to były one znacznie mniejsze niż głowa (tylko głowa!) projektowanej rzeźby.
Planowane wymiary ostateczne pomnika to 195×172 metry. Niesamowite, nieprawdopodobne dzieło, które – gdyby zostało ukończone – byłoby wydarzeniem na miarę choćby skoku Felixa Baumgartnera sprzed kilku dni. Kolejna, wymykająca się percepcji granica została przekroczona.

Niestety, skok z kosmosu trwał kilka minut, pomnik budowany jest od lat… sześćdziesięciu czterech. Kiedy oglądałem relację na żywo (dostępna jest na stronie projektu) jednego z wybuchów, usuwających kolejną porcję skał, poczułem rozczarowanie. Taki lekki, prawie niezauważalny dymek na zboczu. Dopiero kiedy dowiedziałem się, że właśnie odstrzelono ponad tysiąc ton (!) skały, zdałem sobie sprawę z powagi przedsięwzięcia. Ot, piętnaście załadowanych po brzegi wagonów kolejowych.
Ledwo widoczny dymek…
Twórca monumentu niestety już nie żyje – kiedy to piszę, mija właśnie trzydziesta rocznica jego śmierci (20.10.1982 r.) Może, gdyby Ziółkowski przyjął dotację od rządu USA, dzieło byłoby bliższe
skończeniu. Jednakże to pomnik od Polaka dla Indian – od jednego zniewolonego narodu dla drugiego. Branie pieniędzy od okupanta na ten cel byłoby hipokryzją, co Korczak Ziółkowski doskonale rozumiał. Dlatego całość prac powstaje za fundusze własne, zebrane przez twórcę
i jego rodzinę.

Po śmierci Ziółkowskiego prace kontynuowane są przez siedmioro jego dzieci. Postęp cywilizacyjny umożliwia oglądanie na żywo przebiegu prac, zrobienie zakupów w okolicznościowym sklepiku, a także przekazanie dotacji na kontynuowanie dzieła. Można również obejrzeć niesamowitą galerię, zwłaszcza ukończoną już twarz wodza Szalonego (Nieposkromionego) Konia. Niesamowitą twarz – jakże różną, jakże inną od bezosobowych obliczy amerykańskich prezydentów. Twarz należącą do
władcy tych ziem, który wskazuje palcem na należące do jego ludu krainy…

Chciałbym kiedyś zobaczyć skończone dzieło. Chciałbym, choć szanse są, jak na razie, znikome. Ale cieszy mnie sam fakt, iż w głębi Ameryki, splamionej krwią rdzennych mieszkańców, tworzył swoje dzieło człowiek, który był moim rodakiem i który miał odwagę powiedzieć całemu światu:

„To jest polski pomnik. Każdemu to powtarzam: to jest polski pomnik. Polak rzeźbi Indianina. To są dwa bliźniacze narody. Oba przez tyle lat walczyły o swoją wolność. Każdego dnia, kiedy tam pracuję, myślę o naszej historii, o zaborach, i wiem, że to jest podwójny symbol.”

Robert Rusik

About the author
Robert Rusik
Urodził się w 1973 roku w Olkuszu. Obecnie mieszkaniec Słupcy, gdzie osiedlił się w 2003 roku. Pisze od stosunkowo niedawna, jego teksty publikowały „PKPzin”, "Kozirynek", "Cegła", "Szafa", „Szortal”. Ma na koncie kilka zwycięstw oraz wyróżnień zdobytych w różnych konkurach literackich (organizowanych m.in. przez portale Fantazyzone, Erynie, Weryfikatorium, Apeironmag, Szortal i inne), w tym prestiżową statuetkę „Pióro Roku 2009” przyznaną przez Słupeckie Towarzystwo Kulturalne. Przeważnie pisze fantastykę, choć zdarza mu się uciec w inne rejony literatury. Od 2010 roku felietonista Magazynu Kulturalnego „Apeiron”, od lipca 2011 także „Szuflady”. W 2012 roku ukazał się jego ebook „Isabelle”. Prywatnie szczęśliwy mąż oraz ojciec urodzonego w 2006 roku Michałka i urodzonej w 2012 roku Oleńki.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *