Morderstwo w muzeum

O godzinie dwudziestej trzeciej czterdzieści pięć zadzwonił mój telefon stacjonarny. Właśnie zgasiłam światło z nadzieją na piękne sny. Zapaliłam lampkę nocną, klipsem przypiętą do regału, i podniosłam słuchawkę mówiąc mało przyjaźnie:

– Słucham, o co chodzi?

– Irena śpisz? – usłyszałam głos Ewy.

– Zlituj się, czy ty wiesz która jest godzina?

– Przecież mówiłaś, że chodzisz spać pierwsza, druga.

– Czasem i trzecia ale dzisiaj akurat mnie zmogło.

– Dobrze, to ja krótko. Idziemy na noc muzeów?

– Jejku – jęknęłam. Nie za bardzo chce mi się szwendać po nocy. No i te tłumy. Raz byłam i prawie nie przeżyłam.

– Eee, daj spokój. W Muzeum Narodowym mamy dwie koleżanki, poprosimy je o pokazanie miejsc nie dla wszystkich dostępnych.

– No, jeśli to z nimi załatwisz…

– Obie załatwimy, przecież one chodzą na giełdę czyli dress-party.

– Fajnie, zaczniemy od cloack room. Ciągle mnie śmieszy, że szatnia tak się nazywa.

– Ach, bo ciebie zawsze śmieszą jakieś dziwne rzeczy. Przyjedź do mnie, ustalimy gryplan – powiedziała Ewa.

– Dobrze, z OKiS-u wzięłam program imprez, przejrzymy go, a potem skontaktujemy się z muzealnymi dziewczynami.

– Tylko im tak nie powiedz.

– Jak?

– Że są muzealne.

– No, coś ty!? Obie pięknie ciągle wyglądają.

– Gdyby nie były takie sympatyczne znielubiłybyśmy je za to już dawno.

– Z przyjemnością w dodatku.

Zgodnie pośmiałyśmy się na dobranoc.

Śniły mi się jakieś podziemia i posąg Mateusza Birkuta z filmu „Człowiek z marmuru” Wajdy tam leżący.

Po paru dniach, w sobotę, w Muzeum Narodowym przy placu Powstańców Warszawy czekała na nas Magda. Powiedziała co warto zobaczyć.

– Zacznijcie od parteru, potem kolejne piętra, a na samej górze przyjdźcie do mnie.

Ludzie pożądający obcowania ze sztuką walili więc postanowiłyśmy się wyalienować z rozentuzjazmowanego tłumu. Uciekając przed dużą grupą weszłyśmy na pierwsze piętro.

– Wiesz, ja bym się napiła kawy – powiedziałam.

– To ja herbaty.

Weszłyśmy do barku, po zamówieniu napojów usiadłyśmy pod oknem.

– Udała ci się impreza wystawowo-literacka – stwierdziła Ewa.

– Nam się. Przecież byłaś i ty, i Ola.

– Smutne miała te dwa swoje wiersze. Jakoś nie pasowały do twojego opowiadania.

– Masz rację. Ja nie zastrzegłam, że mają być pogodne , Ola nawet nie sprawdziła co będę czytać.

– Ach, boś do ostatniej chwili trzymała tekst „Dennych denatów” w tajemnicy.

– I tak miało być ale gdyby mnie Ola poprosiła to na pewno udostępniłabym tekst.

W tej chwili wbiegł do baru osobnik co to „włos mi rzednie, wzrok mi blednie, psują mi się zęby przednie”, z pistoletem w ręce i okrzykiem:

– To jest napad! Wszyscy na podłogę.

– Głupi czy co? – pomyślałam. Facet niezamaskowany chce obrabować barek muzealny?

Już miałam wyciągnąć komórkę, żeby zadzwonić. Tylko do kogo? Na policję czy do Magdy?

Problem sam się rozwiązał bo do barku wpadła rozbrykana grupa dzieci w wieku bardzo szkolnym podcinając napastnikowi nogi.

Rozległ się huk – pistolet wystrzelił w powietrze. Dzieci rozpierzchły się krzycząc, bandyta podniósł się i klęcząc wrzasnął:

– Stój bo strzelam!

– Chyba jakiś były policjant – pomyślałam.

A on gibnął się do tyłu, upuścił broń, upadł na plecy i znieruchomiał.

W tym momencie weszła Kasia z Anią. Spokojnym głosem powiedziała:

– Proszę o ciszę i spokój. Kto opiekuje się dziećmi?

– Ja – zza baru wyszła blada osoba płci bardzo żeńskiej. Podkreśliła ją czym mogła więc była bardzo kolorowa i brzęcząca jak stado os, pszczół i szerszeni.

– Proszę zebrać i uciszyć dzieci. A dorosłych prosimy do sali obok.

Podeszłam do Gosi:

– Tutaj pracuje moja znajoma i jest w budynku, może do niej zadzwonię?

– Bardzo dobrze, niech zawiadom dyrektora.

Przekazałam Magdzie co i dlaczego.

Kajdanki z miłym trzaskiem zamknęły się na rękach ogłupiałego nieco napastnika.

Czekaliśmy na policję bo Kasia była tu prywatnie.

– A ty co, nosisz kajdanki nawet nie będąc na służbie? – zapytałam.

– Ach, tak jakoś zapomniałam je wyjąć. I przydały się, jak widzisz.

– Twoi koledzy ucieszą się z kolejnego świra – co?

– Dlaczego uważasz, ze to świr?

– No, proszę cię. Kto normalny napada na bar w muzeum i to bez maski na twarzy? Samobójca albo bezdomny chcący się dostać na bezpłatną kwaterę.

– Eeee, za to pewnie dostanie wyrok w zawieszeniu.

– Frajer, mógł od razu zabrać się za bank.

– Ty to powinnaś prowadzić biuro poradnictwa dla nieudolnych bandytów – zakpiła sobie Kasia.

– Tylko razem z tobą. Stworzymy duet – ja radzę jak napadać, a ty od razu ich łapiesz. Szybko. sprawnie i skutecznie.

– To jak nazwiemy naszą firmę?

– Może „Łapu-capu. Doradzamy jak być złapanym”.

– A logo jakie sobie wymodzimy?

– Uśmiechnięte lasso za kratkami?

– Nie za bardzo sobie to graficznie wyobrażam.

– No to uśmiechnięte kajdanki na bardzo zielonej trawie.

– To już lepiej.

– Poproszę Ulę to nam to logo zaprojektuje.

Ewa nie wtrącała się do naszej rozmowy. Przyzwyczajona była do moich pomysłów więc tylko się uśmiechała. Nie wiem czy ze zrozumieniem.

Policja zabrała bandytę lub świrusa, od dorosłych dane i pojechali. Kasia z nimi.

Trochę zniechęcone wyszłyśmy z barku kierując się w stronę schodów prowadzących na górę. Idąc rozmawiałyśmy o tym co się wydarzyło aż stanęłyśmy przed uchylonymi drzwiami, pchnęłam je przekonana, że to jedna z sal wystawowych. Chyba nas nieźle przymuliło, bo nie zważając na brak eksponatów wiszących i stojących poszłyśmy w głąb słabo oświetlonego pomieszczenia.

W końcu się ocknęłyśmy.

– A gdzież tośmy są – zapytałam po polskiemu.

Ewa rozejrzała się.

– Pewnikiem w czeluściach muzeum.

– Takich więcej strychowych, bo szłyśmy w górę – dodałam. Czekaj, tu są jakieś skrzynie, jedna nawet otwarta.

– Daj spokój, pewnie to jakieś socrealistyczne bohomazy przymusowo zakupione w ramach popierania lizusów.

Się jedna uparłam i zajrzałam.

– To chyba są kostiumy, popatrz jakieś dżinsy nawet.

– Dżinsy w muzealnej skrzyni? – zdziwiła się Ewa.

Nachyliłyśmy się nad wnętrzem. Złapałam i pociągnęłam czerwoną szmatę leżącą na wierzchu. To nie był dobry pomysł. Pod nią leżał mężczyzna. Nie ruszał się tylko strużka krwi, już zastygłej, biegła z kącika ust przez brodę na szyję i pod kołnierz.

– Niech to diabli – powiedziałam i nakryłam ciało czerwoną materią.

– Czekaj, czekaj – powstrzymała mnie Ewa. Ja skądś te zwłoki znam. Trochę tu ciemno ale…

Wyjęła z torebki zapałki i zaświeciła jedną.

– No, tak – to ten sąsiad co to nam zatruwał życie w „mrówkowcu” przez kilka lat.

– Fajnie, teraz złe morduje twoich wrogów.

– Raczej dobre morduje złe – uściśliła Ewa.

– Ciekawe kto jest tym dobrem? Dobrym?

– Może ten z baru?

– Najpierw zabił, żeby ci zrobić przysługę, a potem napadł, aby odebrać nagrodę? – zaczęłam dedukować bystrze.

– Zrównoważony to on nie był więc wszystko jest możliwe.

– Chodźmy juz stąd – zaproponowałam.

– Powiemy Magdzie o znalezisku czy nie?

– Nie wiem. Może go zostawmy, a ja powiem Gosi.

– Racja, najlepiej od razu policji.

Zadzwoniłam do Gosi. Nie uwierzyła mi od razu.

– Irena czy ty jesteś pewna tego trupa? Piszesz opowiadania to może ci się coś zdaje?

– Co mnie się zdaje, to mnie się zdaje ale Ewa też go widziała.

– Chcę z nią porozmawiać.

Uzgodniły, ze nie konfabuluję.

Wzięłam słuchawkę od Ewy. Kasia głośno westchnęła i powiedziała:

– Ja to mam szczęście. Najpierw chciałam zaliczyć „noc muzeów” to świr musiał napaść na was zamiast się sztuką, teraz to twoje znalezisko. Chyba wyłączę komórkę.

– Nie biadol tylko przyjeżdżaj z ekipą.

Usiadłyśmy z Ewą na krzesłach w korytarzu przy strychowym magazynie. Obok stała popielniczka. Pusta.

– Dobrze tu sprzątają, popatrz jaka czyściutka – powiedziałam.

– Myślisz, że to sprzątaczka? A może morderca? Najpierw rozmawiał z ofiarą, palili, potem zabił i posprzątał.

– Portret psychologiczny zabójcy – lubi sprzątać, czyścioch czyli nerwica natręctw.

– Och, ty to tak z grubej rury. Przytomny ten ktoś.

– Zawodowy morderca? – przypuściłam.

– Żeś się naczytała thrilerów – przystopowała mnie Ewa. Opanowany tylko i może juz dawno to zaplanował.

– Lub zaplanowała.

– Jeśli kobieta to otruła.

– Papierosem? I jeśli tu otruła to jak przeniosła do skrzyni?

– Może jakaś Horpyna to była?

– Jeśli tak, to zarzuciła na ramię i podśpiewując podniosła, wniosła i umieściła.

– Dlaczego podśpiewując? – zdziwiła się Ewa.

– No bo śpiewająco czyli lekko biorąc na się.

– Rany, Irena – znowu coś wydziwiasz i nasza rozmowa jest „od czapy”.

– Sorry, chyba przeżyłam wstrząs.

– Widocznie nie jesteś taka odporna jak ci się zdaje.

– Nawet na pewno.

Kasia stała obok nas. W ferworze lekkiego bełkotu nie zauważyłyśmy jej.

– To gdzie ten trup? – zapytała.

– A tam – machnęłam w stronę magazynu.

Do Gosi doszło trzech mężczyzn w cywilnych ubraniach i służbowych minach. Popatrzyli na nas z nieukrywanym wstrętem. Nie rozumiem dlaczego, nie byłyśmy przecież w stanie rozkładu. Żywe choć mało kumate bo zniespodziankowane trochę.

Chyba czas na operację plastyczną – pomyślałam samokrytycznie.

– Panie tu zostaną – rozkazał nam wysoki, chudy i bardzo pewny siebie.

Weszli do magazynu a ja pomyślałam, że nie chcę. Tu siedzieć.

– Chodź – powiedziałam do Ewy.

– Ale…

– Olej to, mają nasze dane, a ja mam dosyć muzealnych atrakcji na dzisiaj.

Zeszłyśmy na parter do głównego wyjścia. I tu klapa. Drzwi zamknięte, hol i sale puste.

– Ożesz ty! – powiedziałam. Przegonili wszystkich. Czy tu jest jakieś boczne wyjście?

– Czekaj, chyba jest, przez piwnicę trzeba.

– To idziemy – zarządziłam.

– Nie wygłupiaj się, przecież kazali nam zostać.

– Mam to w dużym poważaniu. Chcę do domu. Gdzie są te schody do piwnicy?

– A tu, obok toalet.

Poszłyśmy. Drzwi były otwarte. Schodząc trafiłam dłonią na kontakt – przekręciłam gałkę, zapaliły się żarówki. Takie raczej oszczędnościowe to było światło.

– I teraz którędy? – zapytałam Ewę.

– Myślisz, że pamiętam? Na studiach mieliśmy tu praktyki. Chyba gdzieś w prawo.

Poszłyśmy w prawo, a nawet w lewo. Prosto też. Schylone bo nad nami biegły rury rozmaite, trochę dudniąc. Już, już widziałyśmy światełko w tunelu tylko że wcześniej zobaczyłam siedzącą, w fotelu z wysokim oparciem, postać pięknie odzianą.

Wrzasnęłam, miotnęłam się w tył, wleciałam na Ewę i obie padłyśmy na wznak. Wolałabym na miękki materac. Podejrzewam, że Ewa też.

Zbierałyśmy się do kupy stękając, jęcząc i sycząc. Postać siedziała. Na głowie miała kapelusz z dużym rondem. Na sobie strojną suknię i pelerynę obszytą futrem.

– Jak myślisz, manekin to czy następny trup? – zapytałam.

– Skąd mam wiedzieć? – wzruszyła ramionami Ewa.

– To pomacaj.

– Sama pomacaj.

– Dobra, obie macamy.

Podeszłyśmy ostrożnie i powolutku. Zdjęłyśmy kapelusz.

– Uuuuch – zawyłam, bo zobaczyłam czaszkę z resztką włosów i olbrzymie wyszczerzone zęby.

– Upiór Luwru – wystękałam.

– Jakiego Luwru?

– Wrocławskiego.

– Kudy nam tam do Luwru.

– Jakby Niemcy nam oddali co zagarnęli, Ruscy nie rabowali co mogli, stoliczne władze po wojnie nie położyły łapy na zbiorach i szabrownicy nie nachapali się to ho, ho, ho.

– No, właśnie. A tak to trup tu, trup tam.

– Dyro się ucieszy.

– Może zrezygnuje z pracy i przejdzie na emeryturę?

– To się personel muzeum ucieszy.

– Albo i nie, jeśli dostaną gorszego szefa.

Inteligentne rozmówki nam się trafiają w pobliżu zwłok. Szczerzących się wrednie.

Wyszłyśmy z piwnicy rezygnując z oddalenia się poza mury sztuki wysokiej jak Himalaje.

Usiadłyśmy w holu na tapicerowanej ławce gdzie po chwili dołączyła do nas ekipa policyjna. Nawet nie chciało mi się zapytać kim jest ten na górze.

– Gosiu, pozwól ze mną – powiedziałam.

– Ale my już skończyliśmy.

– Wątpię, jest następny.

– Co następny? – nie zrozumiała.

– Denat.

– Żarty się ciebie trzymają chyba?

– W piwnicy jest wyszczerzony trup w kapeluszu.

– A skąd to wiesz?

– Z autopsji własnej.

– Jak to?

– Chciałyśmy iść do domu, szukałyśmy bocznego wyjścia w piwnicy i…

Kasia skinęła na kolegów, a do mnie powiedziała:

– Pokaż gdzie.

Zeszłam, pokazałam i wróciłam do Ewy. Usiadłam obok niej i zapytałam:

– Jak myślisz, kto, co, kiedy i dlaczego?

– Nie wiem, nie znam się, zarobiona jestem – wykręciła się Bareją. Zapytaj Gosię.

– Jasne, a ona zasłoni się tajemnicą służbową i nie będziemy miały żadnej rekompensaty za przejścia niemiłe.

– Ciężkie i niewdzięczne zajęcie to znajdowanie zwłok jest – stwierdziła Ewa.

– I mało estetyczne – dodałam.

– No, zależy gdzie. Tu w muzeum są dość kulturalne i estetyczne okoliczności.

– Ech, ty historyku sztuki – westchnęłam.

– A co? W bibliotekach lepsze są?

– Trupy?

– Okoliczności.

– Zawszeć to książki. A tu graty na strychu i zgrzybiale pajęczyny w piwnicy.

– Dlaczego zgrzybiałe? – zdziwiła się Ewa.

– E, taka zbitka mi się zrobiła. Połączenie zagrzybionych murów i pajęczyn.

– Acha, rozmowa z tobą jest nader wyczerpująca.

Podeszła do nas Kasia.

– Panie mogą już iść do domu i…

– Wiem, wiemy – nie opuszczać miasta. A kto to był, a raczej byli?

– Jeszcze nie wiemy.

– A nie mówiłam? – popatrzyłam na Ewę.

Pokiwałyśmy głowami i poszłyśmy sobie z tych nieustannie niegościnnych progów.

– Codziennie, oprócz sobót, drogie bilety, a jak już raz w roku za darmo wpuszczą to zaraz są dodatkowe niemiłe atrakcje.

– Dzięki za takie atrakcje.

– Bardzo dzięki.

Poszłyśmy na swoje przystanki komunikacji miejskiej.

Lubię bezpłatne wydarzenia kulturalne ale takie bardziej żywe.

Dotarłam do domu. Misia się na mnie wydarła za nieobecność długą. Jeszcze i ta. Wszystko przeciwko mnie – użaliłam się nad sobą.

Zrobiłam sobie dużą kanapkę. Przygotowałam świeżo zaparzoną herbatę i położyłam się na tapczanie.

W internecie wyszukałam informację o Muzeum Narodowym:

„Jest to jedno z głównych muzeów Wrocławia, kontynuujące tradycję niemieckich muzeów, istniejących w mieście od XIX wieku. Zbiory muzeum obejmują przede wszystkim malarstwo i rzeźbę, ze szczególnym uwzględnieniem sztuki Śląska.

Poprzednikami Muzeum Narodowego we Wrocławiu w XIX wieku i do 1945 było utworzone w 1815 r. Królewskie Muzeum Sztuki i Starożytności oraz powstałe w 1880 Śląskie Muzeum Sztuk Pięknych i utworzone w 1899 Śląskie Muzeum Rzemiosła Artystycznego i Starożytności. Podczas II wojny światowej część zbiorów wywieziono z Wrocławia i zabezpieczono, duża ich część podczas wojny uległa zniszczeniu lub rozproszeniu względnie uległa grabieży po wojnie przez wojska radzieckie i szabrowników.

Po II wojnie światowej, kiedy Wrocław znalazł się w granicach Polski, podjęto decyzję o utworzeniu nowego muzeum, polskiego w charakterze, które powołano 1 stycznia 1947. Wobec zniszczenia lub poważnego uszkodzenia budynków dawnych muzeów siedzibą Muzeum stał się budynek przy obecnym pl. Powstańców Warszawy, zbudowany w stylu neorenesansu niderlandzkiego w latach 1883-1886 według projektu Karla Friedricha Endella, w którym do 1939 znajdowała się siedziba Rejencji Śląskiej. Muzeum otwarto dla publiczności w lipcu 1948. Instytucja ta kilkakrotnie zmieniała nazwę. Zapoczątkowała swą działalność jako Muzeum Państwowe, w 1950 zmieniono nazwę na Muzeum Śląskie (co określało profil jego działania), a w 1970 r. zostało podniesione do rangi muzeum narodowego.

Z ciekawostek – od 5. lat w zakamarkach elewacji MN zimują nietoperze. Budynek od 20 lat porasta winorośl, której liście jesienią tracą chlorofil i stają się czerwone. Roślina jest przycinana, nawożona, a w razie potrzeby podlewana.

Kotunia podbijała mi rękę główką więc podrapałam ją po karczku. Światło nagle zgasło. Siedziałam na fotelu z rozerwanym obiciem i wyłażącym spod niego włosiem. Coś mnie uwierało w pośladek. Wstałam i pochyliłam się nad siedziskiem, sięgnęłam w głąb i wyciągnęłam kłąb wraz z małą szkatułką.

W tej samej chwili usłyszałam szurnięcie i zza skrzyni wyszła Ewa. – Znowu? – zapytałam.

Tylko pokiwała głową.

– Świetnie.

Raczej tak sobie. A co tam masz? – zapytała.

Popatrzyłam na przedmiot trzymany w ręce.

– Znalazłam ją w tym fotelu.

– Pokaż.

Podeszłyśmy do okienka w skośnym dachu. otworzyłam szkatułkę. Błysk był duży.

– Matko jedyna, diamenty – westchnęła Ewa. – To dlatego ten trup w skrzyni był – wyciągnęłam wniosek godny Sherlocka Holmesa i Herkulesa Poirot.

– Ale to bez sensu, zabili i nie zabrali kamyków?

– Oni? Skąd wiesz, że było ich więcej?

– Oj, nie bądź taka dokładna. może oni, może tylko on.

– Albo ona.

– Albo. Usiadłyśmy na drewnianej ławie pod oknem. Wyjęłam ze skrzyni kawałek czarnego materiału i wysypałam diamenty.

– Cuuuudne – powiedziała Ewa.

– Ciekawe ile jest wart taki jeden.

– Pewnie sporo.

– Dzielimy się?

– I co nam z tego przyjdzie? Przecież rzeczy nie przenosimy w czasie i przestrzeni – nie pamiętasz? – zgasiła moje złodziejskie zapędy, uczciwa do bólu, koleżanka.

– No, tak. Biednemu zawsze coś staje w poprzek polepszenia bytu swego. – Taka karma – filozoficznie stwierdziła Ewa.

– Czyli jadło.

– Z pieca spadło.

– To abecadło.

– Znowu bredzimy.

– Zamiast szukać kotów. – Myślisz, że są tutaj? – Nigdy o to nie zapytałyśmy naszych koleżanek. – Za mądre to my nie som.

– A co ty tak? – zdziwiłam się. – „Bo między Odrą a Nysą to najważniejsze my som” – rzuciła cytatem. – Chyba przekrojowego Kerna to był wierszyk. – Dobrze, że nie przekrojonego. – Proszę cię, dosyć miałyśmy dzisiaj makabry. – Masz rację, to gdzie szukamy kotów?

– Zastanówmy się. Jesteśmy na strychu, tu ich nie ma to może w piwnicy? – Ale tam kościotrup kapeluszowy siedzi. – Nie siedzi bo go zabrali, nie pamiętasz?

Wyszłyśmy ze strychu. Zabrałam szkatułkę, aby nacieszyć się jeszcze trochę błyskotkami drogocennymi.

– Uważaj, schody – powiedziała Ewa. – Co mi tam schody, dy, dy, dy – zęby i proteza stukały o siebie gdy ześlizgiwałam się po stopniach. Wylądowałam na podeście.

– Bardzo śmieszne – skomentowałam dowcipnie. Ostrożniej już schodziłyśmy do piwnicy. Kościotrupa wytwornego nie było, kotów też. Rury jęczały ponuro, pająki przędły pułapki, myszki chrupały zapomniane eksponaty, szczury uprawiały jogging.

Usiadłyśmy na schodach jak Skrzetuski na zgliszczach Rozłogów.

– I co teraz?

– Czekamy do rana aż otworzą muzeum? – To się ucieszą jak nas zobaczą. Policja też.

– To może wejdźmy do toalety, a rano z niej wyjdziemy jakby nigdy nic. – Posiedzimy do rana na sedesach. Całe życie o tym marzyłam, aby spędzić noc w muzeum na klopie.

– Zboczona perwersja – podsumowała mnie koleżanka życzliwie. – Chodźmy na górę, może w szatni są krzesła trochę bardziej wygodne niż te kamienne schodki.

I rzeczywiście. Z ciekawości zajrzałam do sąsiedniego pomieszczenia. Był to pokój socjalny. A pod kaloryferem. w wiklinowym łóżeczku leżały dwa koty. Zawołałam Ewę i użyłyśmy zwierzątek zgodnie z naszą nową świecką tradycją. Od jakiegoś czasu były naszym wehikułem miejsca i czasu. Zadziałał.

W środę zadzwoniła do mnie Kasia. Zapytałam o trupy, wykręciła się tajemnicą służbową. Zaproponowałam więc spotkanie pod pretekstem zwrotu pożyczonej książki.

– To teraz powiedz kim są ofiary i kto je zabił – spytałam niecierpliwie, – Pierwszy to namolny wielbiciel Magdy, a w piwnicy wróg mojego dziadka. – To obie jesteście podejrzane.

– I dzięki temu odsunęli mnie od śledztwa. – To się nie dowiemy kto zabił.

– Może tak, może nie. – Chyba nie podejrzewacie Magdy? – Podejrzewamy wszystkich. – To musisz sama siebie też, ha,ha,ha… Twój dziadek nie żyje toś wzięła sprawę w swoje ręce. I to dość dawno. – Jak to sobie wyobrażasz? Poszliśmy zwiedzać wystawę, zaciągnęłam go do piwnicy pod pretekstem seksu i co? Udusiłam, zastrzeliłam, otrułam? – On na pewno zszedł był na widok twoich powabów. A potem odziałaś go wytwornie w kobiece szatki, usadowiłaś w fotelu i nakryłaś kapeluszem, hi, hi, hi…

– Doceniam twoje poczucie humoru ale nic z tego. Facet był mikrym blondynem kulawym, w okularach a tacy nie są w moim typie, nawet na pójście do muzeum.

– Twoi koledzy policjanci nasiąkną kulturą po pachy przeprowadzając dochodzenie w muzeum.

– A, skąd! Już wszystko pofotografowali i pomierzyli, a przesłuchiwać będą w komisariatach.

– Już słyszę jak wszyscy pracownicy muzeum zgrzytają zębami.

– No, wiesz – sąd, sądem a sprawiedliwość musi być po stronie prawa.

– Rany, jakeś to powiedzenie ładnie zmodyfikowała. Kasia uśmiechnęła się skromnie, zapłaciła za nasze kawy i wyszłyśmy z Pasażu.

Na kolejną giełdę przyszła także Magda. – I co, i co? – dopadłam ją pytająco. – Z czym? – zdziwiła się.

– Z trupami i diamentami – uściśliłam. – To nie były diamenty, nawet nie kryształy Svarovskiego. Zwykle szkiełka. Popatrzyłam na stojącą obok Ewę. Zrozumiałyśmy się bez słów – nawet gdybyśmy przeniosły szkatułkę z bogactwa nici.

– A kto ich zabił? – uparcie chciałam być doinformowana. – Myślisz, że te typy z policji coś powiedzą?

– Znikąd dobrych wiadomości – stwierdziłam. – A jakie to, według ciebie, byłyby dobre? – Czy ja wiem? Gdyby tak, na ten przykład, ktoś bardzo przeze mnie lub Ciebie nielubiany, zabił i został skazany.

– Na Shawshank?

– Albo Alcatraz. – On już nieczynny. – Szkoda. – Jesteśmy w Polsce – przypomniała nam Ewa. Popatrzyłyśmy na nią z niesmakiem. My tu sobie głośno marzymy, a ona nas łup w łeb realem. Bez Madrytu.

– Dobrze, już dobrze, mogą być nawet Łubianki. Przecież nie ja tam będę siedzieć – wycofała się.

– A może w Magdeburgu gdzie internowano Józefa Piłsudskiego. Wiecie, że do 1936 roku niczego tam nie zmieniono, a potem rozebrano ten dom i przeniesiono w 1937 roku do Warszawy? W rok później, na dwudziestolecie odzyskania niepodległości otwarto tam muzeum poświęcone Naczelnikowi. I długo nie istniało, bo w czasie II wojny Niemcy prawie doszczętnie zburzyli nam stolicę.

– Albowiem jest to bardzo kulturalny i nader szlachetny naród, co przez wieki udowadniali ogniem i terrorem. A teraz rozprzestrzeniają bakterię, która głównie im samym szkodzi.

– Zło siane przez stulecia samo do nich wraca – usłyszałam za plecami. – Kto zasłużył ten ma. W dodatku chcieli zrzucić winę na Hiszpanię – z boku dodała Hania.

– Pewnie znowu tylko wykonywali rozkazy – podsumowałam z sąsiedzką miłością.

– Jakie rozkazy? – zdziwiła się Ewa. – Nie wiem, może gdzieś narodził się nowy szaleniec – przypuściłam pesymistycznie.

– Wszyscy szaleńcy do Bastylii albo Tower. – I to w żelaznych maskach.

– W żadnym wypadku do Loeben w Austrii, bo to bardzo nowoczesne i komfortowe, zbudowane w 2005 roku, więzienie. – A może Guantanamo? – rzuciła jedna z dziewczyn.

– Ty okrutnico!

Zrobiło się nam niedobrze więc wyszłyśmy na taras popijając soki. Usiadłam obok Kasi.

– Może coś jednak wiesz o morderstwach w muzeum?

– Chodźmy gdzieś dalej – zaproponowała. Przeszłyśmy na koniec ogrodu udając, że oglądamy roślinki bujnie rosnące. – No, mów wreszcie.

– Mężczyzna w skrzyni był chorym psychicznie oszołomem. Uważał, ze szkiełka to diamenty i usiłował je sprzedać. Namolnie chodził i proponował kupno dyrektorom muzeów, teatrów, bibliotek, opery i domów kultury. Wszyscy się od niego opędzali jak od uprzykrzonej muchy. Szwendał się po gmachach, zaglądał wszędzie szukając ewentualnego nabywcy. – I co? Zniechęcony schował szkatułkę w siedzeniu zniszczonego krzesła? – Nie wiadomo. Był na silnych prochach, położył się do skrzyni i umarł. – Tak sam z siebie? Bez niczyjej pomocy?

– Tak, własnoręcznie.

– Jak to? Udusił się tymi ręcami?

– Nie, no coś ty! Serce nie wytrzymało. – A ten w piwnicy? – Nie wiadomo. Wygląda na to, że zadźgano go z pięćdziesiąt lat temu. – Ale kto to był? Mówiłaś, ze wróg twojego dziadka.

– Jednak nie. I nie ustaliliśmy tożsamości. Trzeba by było sięgnąć do zgłoszeń o zaginionych osobach w latach sześćdziesiątych ale archiwa na ten temat poszły na przemiał.

– Czyli po ptokach – stwierdziłam. Ciekawe, ze przez tyle lat nikt go nie znalazł.

– Może nikt nie chciał.

– Myślisz, że wszyscy wiedzieli ale wyjawić nie chcieli?

– Może nie wszyscy ale ktoś na pewno. – Ktoś, kto zamordował? – Niekoniecznie, może tylko pomagał lub był świadkiem.

– Trup w skrzyni, trup na krześle – niezłe to muzeum. – I wcale nie figur woskowych.

– Woskowe oblicze miał trup w skrzyni znaleziony. – Wszystkie tak mają, raczej.

Wróciłyśmy na giełdę.

komentarz

  1. wszystkie swoje opowiadania wydalam w formie książki pt.: „Wrocław, koty i… Opowiadania prawie kryminalne”

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *