Drugi fragment „Prawdy o kłamstwach” Tracy Darnton: patronat Szuflady

 

Przedsprzedaż: https://www.empik.com/prawda-o-klamstwach-darnton-tracy,p1222849662,ksiazka-p

Hipermnezja – hiper (ze starożytnej greki: nadmierna)
+ mnezja (ze starożytnej greki: pamięć).

Każde pokolenie ma swoje „fotograficzne momenty” – wydarzenia tak doniosłe, że ich świadkowie drobiazgowo pamiętają, gdzie się wówczas znajdowali i co robili. Jak tamtego dnia, kiedy w World Trade Center uderzyły samoloty albo gdy w londyńskim metrze eksplodowały bomby zamachowców. Klik! – i obraz zostaje w głowie już na zawsze. Czy pamiętasz jednak, gdzie byłeś w zeszły poniedziałek? Miesiąc temu? Rok? Czy potrafisz przypomnieć sobie dowolne szczegóły zwykłego, szarego dnia?

Bo ja potrafię; dla mnie każda chwila świadomości jest takim fotograficznym wspomnieniem. Odkąd skończyłam jedenaście lat, pamiętam dosłownie wszystko, jak niekończący się film. To, co interesujące, i to, co zupełnie nijakie; to, co dobre i co złe. Choć przede wszystkim złe – zapada mi w pamięć każde okrutne słowo, każdy przejaw nieżyczliwości, każdy akt zdrady. To mój nieodłączny bagaż. A teraz spróbuj sobie wyobrazić, jak to się może odbić na psychice człowieka. Eksplodowałaby ci głowa, prawda? A może nie, może po prostu stałbyś się trochę taki jak ja.

Pomogła mi w tym profesor Coleman, specjalizująca się w neurokognitywistyce – dawno temu pokazała mi sposób, jak wszystko katalogować, a ja przyjęłam rolę jej cudownego królika doświadczalnego.

Otóż, aby sobie jakoś radzić, wyobrażam sobie wnętrze swojej głowy jako bibliotekę – rozległą i piękną, z galeriami, antresolami i przesuwnymi drabinami, zalaną blaskiem słońca i pełną automatów z darmowymi przekąskami. Czyli taką, jaka według mnie powinna być każda biblioteka. Bo czemu nie?

W końcu noszę ją ze sobą zawsze i wszędzie. Regały uginają się pod ciężarem książek i pism, które miałam okazję kiedykolwiek przeczytać, a wszystko to zawdzięczam fotograficznej pamięci.

W dowolnej chwili mogę zdjąć taką wirtualną książkę z półki, otworzyć ją i sprawdzić, co jest w środku – i to dosłownie w ułamku sekundy. Jak chodząca Wikipedia, która nie wymaga połączenia z Internetem.
Jednakże za sprawą mojej hipermnezji największą powierzchnię biblioteki zajmuje dział autobiografii. To on sprawia, że jestem jedyna w swoim rodzaju.

Znajdują się tam pomieszczenia oznaczone latami; wszystko jest skrupulatnie posortowane – każdy pojedynczy dzień ma własną książkę z datą zapisaną czytelnie na grzbiecie.

Załóżmy, że chcę sprawdzić, w co byłam ubrana osiemnastego stycznia 2015 roku (niedziela, paskudna pogoda). Przenoszę się więc do mentalnej biblioteki i kieruję kroki prosto do wyłożonego dębiną pomieszczenia, które stanowi katalog 2015 roku, żeby sięgnąć po książkę z datą osiemnastego stycznia – wszystko to w mojej głowie. I już widzę jak na dłoni wyczerpujący zapis dnia, który mogę przewijać w przyspieszeniu do tyłu i do przodu. Dżinsy plus niebieska sportowa bluza (czyli nic specjalnego).

Brzmi to trochę tak, jakbym kontrolowała ten proces.
To nie do końca prawda – trudno jest utrzymać porządek we wspomnieniach wypełniających z góry na dół niezliczone regały. Nieustannie walczą bowiem o uwagę, zalewając mnie szaleńczym strumieniem emocji. A kiedy jedno wyrwie się na wolność, zwykle siłą rozpędu pociąga za sobą inne. Minuty, godziny i dni mojego życia pchają się niecierpliwie naprzód, chcą być ponownie przeżywane.

W drodze powrotnej z Mandela Lodge zatrzymuję się na dziedzińcu przy prowizorycznym ołtarzyku, by wyprostować pluszowego misia. Przewrócił go jesienny wiatr, mógłby się zająć od płomieni świeczek do podgrzewaczy. Nie chcemy kolejnej tragedii. Zabawka śmierdzi, ale nikt nie ma odwagi wyrzucić żadnego z tych przedmiotów do kosza. A przecież Hanna miała siedemnaście lat, a nie siedem…

„W niebie zawitał nowy anioł”, czytam na jednej z nowych wiązanek, z logo miejscowej stacji benzynowej. To się dopiero klasa nazywa! Zbijają istne kokosy na świecach i tanich bukietach w celofanie. Ludzie, którzy nawet nie znali Hanny, rozpaczają na poświęconych jej pamięci stronach facebookowych i odprawiają pseudoreligijne rytuały. W szkole organizują sponsorowaną pieszą wycieczkę przez Dartmoor – mają się podzielić na drużyny „tak jak życzyłaby sobie Hanna”. Serio? Właśnie tego by sobie życzyła?

Dyrektorka musi sikać ze strachu po nogach, że kolejni rodzice zdecydują się przenieść dzieci do innych szkół. Odeszło już pięć osób, w tym Ed. Nic dziwnego – to średnia frajda być chłopakiem dziewczyny, która zginęła. Ludzie się gapili i szeptali. Ba, nawet ja gapiłam się i szeptałam. Ani przypadkowa śmierć, ani celowe samobójstwo – bez względu na to, z czym właściwie mieliśmy do czynienia – nie służą biznesowi szkół z internatem. W Dartmeet College uczy się młodzież z zagranicznych wymian i nieprzystosowani Brytyjczycy skazani na banicję przez swoich staruszków. Niektórzy wybrali tę szkołę z powodu jej „holistycznej, opiekuńczej, międzynarodowej misji”.

Podobno przyuczają tu do zawodu przyszłych liderów organizacji charytatywnych i szefów wielkich firm, jednocześnie promując światowy pokój, bla, bla, bla… Nie jestem do końca pewna, jak im to wychodzi, ale wiekowe budowle z pewnością przyciągają bogatych oligarchów, którzy pragną dla swych pociech doświadczenia rodem z Hogwartu. Chociaż, jak się okazuje, nikt szczególnie nie ceni prawdziwej śmierci i dramatu.

Ja wybrałam Dartmeet, bo leży na uboczu, z dala od mojego starego życia – a mamie dawno temu spodobała się połyskująca broszurka szkoły. Zapalając świece, które zgasił wiatr, dostrzegam nową kopertę zaadresowaną do Hanny. Zwraca moją uwagę czarnym pismem rodem z wiktoriańskiego zaproszenia na ostatnie pożegnanie. Hanna raczej nie przeczyta tego listu, więc równie dobrze mogę go sobie wziąć.

– Cześć. Jess, dobrze pamiętam? – Stoi za mną ten nowy, Dan; z dłońmi wciśniętymi głęboko w kieszenie dżinsów, wygląda na skrępowanego. Ma jakieś sto dziewięćdziesiąt centymetrów wzrostu, choć kiedy przed nim kucam, wydaje się jeszcze większy. – Bardzo mi przykro z powodu śmierci twojej przyjaciółki – mówi. Odgarnia z oczu rude włosy, ale one już po chwili opadają w to samo miejsce.

Chowam pospiesznie list do torby, a Dan wyciąga rękę, żeby pomóc mi wstać. Jest silny, ale nie wygląda na typowego mięśniaka – nie przypomina jednego z tych półgłówków z drużyny rugby.
– Kiepski sobie wybrałeś moment, żeby przyjść do Dartmeet – mamroczę.
Wzrusza ramionami.
– Różnie w życiu bywa. To jest… miłe. – Wskazuje bez przekonania na ołtarzyk.
– Nie musisz udawać. Dobrze wiem, że wygląda obciachowo.
– Jeśli pomaga ludziom, to jest okej.
– Hannie by się podobało, ona lubiła takie rzeczy – stwierdzam. – Sprawiała wrażenie słodkiej blondyneczki, ale potrafiła być całkiem dramatyczna. Prawie… gotycka. – Uśmiecham się i on też to robi.
– Gotycka?
– Kochała Halloween i filmy o wampirach – tłumaczę, choć teraz już zmyślam.
Znowu wydaje się odrobinę stropiony, jakby zabrakło mu pomysłów, jak pociągnąć tę miłą pogawędkę o śmierci.
– Szedłem właśnie do świetlicy po porządną kawę.
Może też się napijesz?
Jeszcze nie wie, że kiepskie ze mnie towarzystwo.
Nie znoszę bezsensownej paplaniny, która na wieki zaśmieca mi głowę. Aż trudno uwierzyć, jak błahe są tu tematy większości rozmów, a gdy ktoś powie coś irytującego, nieproszone słowa krążą mi po głowie w tę i we w tę, aż w końcu uda mi się wcisnąć je na półkę jednego z pokojów mentalnej biblioteki i na głucho zatrzasnąć drzwi.

Właśnie dlatego w pierwszej chwili mam zamiar być sobą i po prostu odmówić. Problem w tym, że ten chłopak ma w sobie coś, co wyjątkowo każe mi powiedzieć: czemu nie? Czy nie byłaby to najnormalniejsza rzecz pod słońcem? Ostatnio staram się sprawiać wrażenie normalnej, przynajmniej od czasu do czasu – szczególnie że po śmierci Hanny wyszły na jaw pewne braki w moim kręgu udawanych przyjaciół.

Pod skrzydła wzięły mnie Maya i Keira, żeby pokazać, jak bardzo przejmują się losem współlokatorki zmarłej uczennicy, ale nie jest to komfortowa sytuacja. W ich towarzystwie moje komórki mózgowe są skazane na powolną agonię. Dlatego po namyśle uśmiecham się i mówię:
– Jasne.
Jak typowa siedemnastolatka.
*
Zabieramy nasze kawy do stolika na tarasie. Zimą stoją tu lampy grzewcze, a na krzesłach leżą koce, ale chwilowo wciąż jest dość ciepło, żeby móc przyjemnie posiedzieć w słońcu. Z tarasu mamy dobry widok na zadbane ogrody i rozciągające się za nimi dzikie wrzosowiska, a w oddali można dostrzec zarys formacji skalnych, które w Devon uchodzą za wzgórza.

Dan opowiada o swoim pokoju, rozśmieszając mnie anegdotkami o zasadach przechowywania obuwia jego współlokatorów. Mówi, że złapał paskudnego wirusa, przez co długo nie chodził do szkoły i że teraz musi gonić z materiałem. Ponieważ czas w jego towarzystwie płynie bardzo miło, rozsiadam się wygodniej na krześle i odprężona sączę kawę.

– Wybierasz się na dzisiejsze czuwanie? – pyta.
– Chyba nie. Obawiam się, że za bardzo by mnie to przygnębiło. – Bawię się włosami, nawijając ich końcówki na palec. Dlaczego ludzie nie mogą po prostu żyć dalej? Minęły cztery tygodnie, a rodzice Hanny zabrali już jej ciało do Danii, by tam wyprawić pogrzeb. W rezultacie nasza szkolna brygada męczeńska poczuła się oszukana i stąd najpierw te niekończące się uroczystości żałobne, a teraz jeszcze „czuwanie” w kaplicy.
– Te rytuały mają pomagać żyjącym – stwierdza Dan. – Mój ojciec jest pastorem, więc trochę się ich w życiu naoglądałem. Ale jeśli miałabyś się poczuć gorzej, to nie idź.
W jego ustach brzmi to jak najprostsza rzecz na świecie.
– Jesteś lepszy od doktora Harrisona. Gościa totalnie przerosła sytuacja.
– Mogę ględzić godzinami, jeśli nikt mi nie przerywa, ale chyba pora się zamknąć. Nikt nie przepada za domorosłymi psychiatrami. – Uśmiecha się do mnie znad kubka z kawą, a ja dostrzegam maleńkie piegi na jego nosie. – Po szkole chciałbym pójść na studia psychologiczne.
– Miła odmiana po tych wszystkich miłośnikach światowego pokoju, którzy zamierzają studiować zrównoważony rozwój lub nauki geopolityczne – rzucam.
– Łatwo się na nich natknąć w jurcie na zajęciach z jogi. Chociaż ty w sumie też będziesz przynosić światu pokój, tyle że po jednej udręczonej duszy naraz.
– Owszem, taki jest długofalowy plan. – Szczerzy się. – Według moich obliczeń powinienem osiągnąć cel koło dwa tysiące czterysta pięćdziesiątego roku. – Zerka na swój kosztownie wyglądający zegarek. – Za chwilę muszę uciekać, obiecałem Felixowi, że z nim
pobiegam.

Marszczę odruchowo brwi. Oby tylko nie okazał się jednym z tych kolesi, którzy z entuzjazmem dopasowują się do każdej nowej grupy. Profesor Coleman powiedziała mi kiedyś, żebym znalazła sobie hobby. Coś, dzięki czemu nie odtwarzałabym w kółko w głowie najdrobniejszych szczegółów dotychczasowego życia. Dała mi farby, kredki i jedną z tych koszmarnych kolorowanek relaksacyjnych – tak jakby mogły mnie uspokoić śliczne wzorki… Bardzo się wtedy pomyliła w mojej kwestii, w tej oraz w paru innych.

Pewnego dnia wszystko jej szczerze wygarnę, ale to się odbędzie na moich warunkach. W sumie nie ma pośpiechu. Przecież nie zapomnę.

About the author
Magdalena Pioruńska
twórca i redaktor naczelna Szuflady, prezes Fundacji Szuflada. Koordynatorka paru literackich projektów w Opolu w tym Festiwalu Natchnienia, antologii magicznych opowiadań o Opolu, odpowiadała za blok literacki przy festiwalu Dni Fantastyki we Wrocławiu. Z wykształcenia politolog, dziennikarka, anglistka i literaturoznawczyni. Absolwentka Studium Literacko- Artystycznego na Uniwersytecie Jagiellońskim. Dotąd wydała książkę poświęconą rozpadowi Jugosławii, zbiór opowiadań fantasy "Opowieści z Zoa", a także jej tekst pojawił się w antologii fantasy: "Dziedzictwo gwiazd". Autorka powieści "Twierdza Kimerydu". W życiu wyznaje dwie proste prawdy: "Nikt ani nic poza Tobą samym nie może sprawić byś był szczęśliwy albo nieszczęśliwy" oraz "Wolność to stan umysłu."

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *