Bajka o człekobłoni

Czy ktoś powiedział, że pisanie bajek jest łatwiejsze, niż tworzenie opowieści dla dorosłych? Nikt? No, to mi się zdawało. Zaręczam, że pisanie dla dzieci to wysiłek nieporównanie większy. W bajkach wszystko musi być poukładane, postaci czarno – białe, akcja dość wartka, żadnych niedomówień. To szalenie trudne zadanie.

Uważam, że każdy grafoman powinien mieć w swoim repertuarze przynajmniej jedną próbę opowiedzenia utworu dla dzieci. To jest moja próba. Zdaję sobie sprawę z tego, że nie jest ona może zbyt udana. Zawiera kilka wątków, które pamiętam z bajek, jakie opowiadał mi mój dziadek. Był to wspaniały człowiek. I jeśli żałuję czegokolwiek w moim życiu, to tego, że nie pamiętam ich tak dobrze, jakbym chciał.

Dawno, dawno temu, tak dawno, że najstarsi ludzie nie pamiętają, czy zdarzyło się to naprawdę, czy nie, żył sobie pewien człowiek. Człowiek ten, jak to zwykle bywa w takich bajkach, był bardzo biedny, ale nie dlatego, że był leniwy, ale dlatego, że musiał płacić wysokie podatki do królewskiego skarbca. Całym jego majątkiem była skromna chatka, w której mieszkał wraz ze swoimi trzema synami – Roelem, Toelem i Noelem, i nieduży ogródek, w którym uprawiał warzywa. Na skraju tego ogródka rosła jabłoń.

Ale nie była to zwykła jabłoń. Miała dwa grube konary, jakby dwie nogi, które następnie łączyły się w jeden wysoki pień, obszerny niczym tułów dorosłego człowieka, z którego z kolei wyrastały mocne, rozłożyste gałęzie, które wyglądały jak ludzkie ramiona. Całe drzewo do złudzenia przypominało ogromnego, bezgłowego człowieka i może właśnie dlatego wszyscy w okolicy nazywali je „człekobłonią”.

Niektórzy twierdzili wręcz, że człekobłoń to rzeczywiście człowiek zaklęty w jabłoń przez rozgniewanego czarodzieja. Podobno dawno, dawno temu, o wiele dawniej, niż toczy się nasza opowieść, w miejscu, gdzie dziś stoi chata naszego gospodarza, rósł sad pełen wspaniałych, soczystych jabłek. Czarodziej przemienił pewnego wędrowca w drzewo za to, że ten bez zgody ośmielił się zerwać jedno jabłko. Ale nikt nie wiedział, czy tak było naprawdę. Tak czy inaczej człekobłoń była przedziwna. Owocowała raz na kilka lat i rodziła tylko kilka jabłek. Ale były to, jakżeby inaczej, niezwykłe jabłka. Posiadały cudowne, wręcz magiczne, właściwości:

kto był chory i zjadł chociaż kawałek – natychmiast ozdrawiał,

kto smutny ugryzł choć kęs – natychmiast wesół się stawał,

kto zły lub nikczemny gryzem poczęstowany został,

szlachetnym i uczciwym w swym sercu pozostał.

Tak się złożyło, że cudowna człekobłoń zaowocowała akurat w roku, w którym zaczynamy naszą opowieść. Gospodarz, jak tylko zorientował się, że będzie owocować, codziennie przychodził i zadzierając wysoko głowę spoglądał z dumą najpierw na przepiękne białe kwiaty, wśród których uganiały się roje huczących pszczół, os i trzmieli, a potem na stale powiększające się owoce. Często kładł dłonie na pnie drzewa albo opierał o nie swe czoło i czuł jak jakaś potężna energia przepływa przez jego ciało i koi wszystkie nerwy i przepędza zmartwienia. Tak, nie było najmniejszych wątpliwości – człekobłoń była cudowna!

A jedynym zmartwieniem gospodarza była liczba jabłek, jakie zawiązały się z kwiatów. Było ich tylko pięć. Czy to nie było zbyt mało, jak na tak wspaniałe drzewo?

Gospodarz nie obawiał się, że ktoś może połakomić się na jego cudowne jabłka, gdyż wyrosły one prawie na samym czubku drzewa, gdzie gałązki były zbyt cienkie, aby ktoś mógł się po nich wspiąć.

Pewnego razu gospodarz, jak co dzień, wyszedł z chałupy, by nacieszyć się widokiem przepięknej człekobłoni. Już od kilku dni cudowne jabłka były dojrzałe i gospodarz zastanawiał się, czy nie nadszedł czas, aby zerwać je, zanim same spadną i potłuką się o konary. Tylko jak to zrobić? Nie miał tak wysokiej drabiny, a jak wspiąć się po cienkich gałązkach?

Ale jakże wielka rozpacz ogarnęła gospodarza, kiedy zbliżył się do swej człekobłoni i z przerażeniem zauważył, że ktoś ukradł jedno jabłko! Gospodarz położył swe ręce na pniu i zapłakał gorzkimi łzami. Zostało ich teraz tylko cztery. Kim był ów złodziej, że zdołał wspiąć się tak wysoko po cieniutkich gałązkach, by sięgnąć cudownych jabłek?

Gospodarz przeczuwał, że złodziej zachęcony łatwym łupem wróci jeszcze po resztę jabłek. Zawołał więc swojego najstarszego syna, który miał na imię Roel i rzekł do niego:

– Synu mój! Jesteś najstarszym spośród swoich braci i w tobie pokładam największe nadzieje. To ty przejmiesz ode mnie kiedyś gospodarstwo i będziesz uprawiał ogród. Chciałbym, abyś dziś w nocy wszedł na drzewo, ukrył się wśród gałęzi i liści i dowiedział się kim jest złodziej. A jeśli dopisze ci szczęście także go schwytał.

Tę noc najstarszy syn gospodarza spędził na człekobłoni. Niestety, jako, że był dość ciężki, nie mógł wspiąć się zbyt wysoko. Usiadł więc na najniższych gałęziach, a i nawet te zatrzeszczały pod nim złowieszczo. Ukrył się dobrze wśród liści, a za plecy wsunął miekką poduszkę, by mu było wygodniej.

Gdy nadszedł zmierzch chłopak z niepokojem zaczął rozglądać się na wszystkie strony, wypatrując złodzieja. Nikogo jednak nie było widać. A zmrok gęstniał z każdą chwilą. Po godzinie pochłonęła go taka ciemność, że nie widział własnej ręki, którą trzymał przed oczami. Niebo przykryły ciemne chmury i wydawało mu się, że ktoś wylał na nie czarną farbę, tak gęstą, że mógłby kroić ją nożem. Po chwili zrobiło mu się zimno, jako, że była to już jesień, więc sięgnął po gruby płaszcz, który wziął ze sobą i okrył się nim.

I, jak łatwo się domyślić, po kilku chwilach poczuł senność i oparł głowę o poduszkę. Roela zmorzył sen.

Kiedy o świcie gospodarz wyszedł z chaty, z gałęzi człekobłoni dobiegło go głośne chrapanie. Na drzewie wisiały tylko trzy owoce!

Przyszła kolej na młodszego syna, który miał na imię Toel. Ten ubrał się lekko, by chłód nie pozwolił mu zasnąć i nie wziął poduszki, by nie miał gdzie oprzeć głowy. W ten sposób myślał, że uda mu się czuwać przez całą noc i schwytać złodzieja jabłek. Był nieco lżejszy od Roela i dlatego wspiął się dużo wyżej. Niestety, jego również pokonała senność. Na dodatek okazało się, że w nocy zmarzł porządnie i teraz był bardzo chory. Na człekobłoni pozostało już tylko dwa jabłka.

Gospodarz wpadł w rozpacz i chodził przez cały dzień zalany łzami. Stracił już nadzieję, że uda mu się schwytać złodzieja, a nie wiedział, jak zerwać ostatnie dwa jabłka. Wtedy do ojca podszedł najmłodszy syn Noel:

– Ojcze, pozwól i mnie spróbować.

– Synu mój, twoim starszym braciom nie udało się odkryć, kim jest złodziej jabłek, ani tym bardziej go schwytać. Przespali całą noc. Dlaczego więc sądzisz, że tobie się uda?

– Ojcze – odrzekł Noel – nie gniewaj się na moich braci. Niełatwo jest wysiedzieć całą noc na szczycie kołyszącego się drzewa i wpatrywać się w ciemność. Spróbuję, może mi się poszczęści i przyniosę ci dobre wieści.

Gospodarz zgodził się, ale kiedy ujrzał wieczorem najmłodszego syna niosącego pod pachą poduszkę, zasępił się. Zwątpił w powodzenie jego próby, pamiętając, jak skończyło się to w przypadku Roela, ale pokręcił tylko głową i nie odezwał się ani słowem.

Noel wdrapał się na człekobłoń, a że był najlżejszy ze wszystkich braci wspiął się prawie na szczyt, tak, że gdy wyciągnął rękę, dotykał cudownych jabłek.

Noel wykazał się sprytem, którego zabrakło jego braciom. Okrył się płaszczem, a na kolanach położył sobie poduszkę, a którą wbił igłę. W ten sposób za każdym razem, gdy głowa opadała mu ze zmęczenia, kłuł się boleśnie i sen ulatywał w jednej chwili. Dla odpędzenia snu śpiewał sobie cichutko pewną piosenkę, którą kiedyś usłyszał:

„Nieważne, jak daleko poniosą cię nogi,

Nieważne, jak wiele pokonasz krętej drogi,

Ważne, by z uśmiechem zawsze iść na twarzy.

Ważne, by pogodnie przyjąć, co się zdarzy.”

I tak doczekał prawie do brzasku. I gdy już pomału zaczął tracić nadzieję, że ujrzy złodzieja jabłek usłyszał jakiś daleki szum. Dopiero po chwili zorientował się, że szum nie pochodzi spod człekobłoni, z ziemi, a z powietrza. Wstrzymał oddech i czekał cierpliwie. Szum narastał z każdą chwilą, aż chłopak zdał sobie sprawę z tego, że jest to szum skrzydeł jakiegoś ptaka. To dlatego z taką łatwością dobierał się do cudownych jabłek i nie musiał wcale wspinać się po gałęziach!

I kiedy uniósł nieco głowę ujrzał go.

Był to najpiękniejszy ptak, jakiego kiedykolwiek widział. I najdziwniejszy. Świecące, długie pióra, potężny dziób i ostre pazury, ale wszystko to w jakimś dziwnym złotym odcieniu. Ptak wyglądał tak, jakby cały był ze złota!

Chłopak na widok tak wspaniałego, złotego złodzieja zupełnie zapomniał, po co w ogóle wspiął się na drzewo. Przypomniało mu się dopiero wtedy, gdy zobaczył, że złoty ptak, nie siadając w ogóle na gałęzi, swym mocnym dziobem zerwał jedno z dwóch pozostałych jabłek i odlatuje. Wtedy Noel instynktownie wyciągnął rękę i błyskawicznie chwycił ptaka za ogon. Niestety ptak był bardzo silny, tak, że w ręku zostały mu tylko złote pióra.

Wtedy Noel zerwał ostatnie wiszące jabłko, schował je do kieszeni, zszedł z drzewa i wrócił do domu. Jego ojciec wraz z najstarszym synem stał przed chatą.

– Ojcze – odezwał się chłopak – nie udało mi się złapać złodzieja jabłek, ale wiem już kto nim jest. A raczej, co nim jest. To złoty ptak, najpiękniejszy, jakiego kiedykolwiek widziałem, a to są pióra z jego ogona. – I wyciągnął dłoń, na której leżały trzy, świecące złotym blaskiem pióra.

Gospodarz wziął je do ręki i powiedział:

– Nigdy nie widziałem złotego ptaka, ani nawet o nim nie słyszałem. Gdyby nie te pióra, które rzeczywiście wyglądają tak, jakby były ze złota, chyba bym ci nie uwierzył, myśląc, że przyśniło ci się to wszystko.

A Noel rzekł:

– Ojcze, pozwól mi spróbować raz jeszcze schwytać złotego ptaka. Na drzewie pozostało ostatnie jabłko – Noel wyciągnął je z kieszeni – to, które zerwałem. Nasz złodziejaszek o tym nie wie, więc jest raczej pewne, że przyleci po nie. Teraz, gdy wiem już, jak on wygląda, przyszedł mi go głowy pewien pomysł. Jeśli to prawda, że ptak jest cały ze złota, być może sprzedając jego złote pióra staniemy się bogaci.

Jeszcze tego samego dnia Noel poszedł do kowala, który mieszkał po drugiej stronie lasu i poprosił go o wykonanie dużej solidnej, metalowej klatki bez dna. Wieczorem klatka była gotowa.

Plan Noela był prosty. Ostatnie jabłko przywiązał do najniższej gałęzi, a nad jabłkiem umieścił klatkę i dobrze ukrył ją wśród liści.

Wiedział, że złoty ptak przylatuje tuż przed brzaskiem, więc całą noc spędził wygodnie w swoim łóżku, a nad samym ranem wstał wyspany i wypoczęty i wdrapał się na drzewo.

Nie minęło dużo czasu, gdy usłyszał znajomy szum skrzydeł. Złoty ptak przez dłuższą chwilę unosił się wokół drzewa, szukając ostatniego jabłka i Noel pomyślał sobie, że musi to być jakiś bardzo mądry ptak, skoro zapamiętał, że na drzewie powinno zostać jeszcze jedno jabłko.

Złoty ptak zniżył w końcu lot i dostrzegł owoc na najniższej gałęzi. W chwili, gdy chwycił je dziobem Noel upuścił na niego metalową klatkę. Klatka pociągnęła ptaka na ziemię i w ten sposób znalazł się on w pułapce.

Noel zeskoczył z drzewa i zawołał:

– Ha! Złapałem złotego złodziejaszka! Złapałem złotego złodziejaszka!

Ptak przycupnął na ziemi i położył delikatnie obok siebie jabłko. Jego piękne, błyszczące pióra świeciły jasnozłotym blaskiem, ale kiedy spojrzał na Noela, temu wydało się, żę jego oczy są bardzo, bardzo smutne. Tak smutne, jakby zaraz miały się rozpłakać. I wtedy stało się coś dziwnego – ptak otworzył dziób i odezwał się ludzkim głosem:

– Tak, to prawda, schwytałeś mnie w pułapkę, ale nie jestem złodziejem, jak ci się wydaje. Ja jestem właścicielem tego drzewa.

– Jak to? – zdziwił się chłopiec. – To drzewo należy do mojego ojca od bardzo dawna. On je pielegnuje, dba o nie i pilnuje, by nikt nie niszczył jego gałęzi. Jakżesz więc możesz twierdzić, że jesteś jego właścicielem?

A wtedy ptak odrzekł:

– Posłuchaj mej opowieści, Noelu, a wtedy wszystko zrozumiesz. Tak, wiem, jak masz na imię, znam całą twoją rodzinę. Otóż jestem czarodziejem, nazywam się Turm. Kiedyś, gdy byłem jeszcze młody mieszkałem wraz ze swoją córką Aestą tu, gdzie teraz wy mieszkacie. Wokół naszego domu rósł najpiękniejszy jabłoniowy sad, jaki mógłbyś sobie wyobrazić, setki przeróżnych wspaniałych jabłoni, a wszystkie rodziły zdrowe i smaczne owoce. I wszytkie miały cudowną moc, dokładnie taką samą, jak jabłka z tej jabłoni. Nie byłem zachłanny i dlatego lubiłem dzielić się owocami z każdym, kto mnie o to poprosił. Nie lubiłem tylko jednego – gdy ktoś zrywał owoce bez mojej zgody. Na szczęście nie zdarzało się to. Wszyscy wiedzieli o tym i szanowali to moje dziwactwo.

Pewnego razu przywędrował do mnie jakiś starzec. Jego odzienie świadczyło o tym, że był raczej biedny, na ramieniu niósł zniszczony tobołek i wyglądało na to, że był głodny. Widziałem go z daleka i on mnie widział, ale mimo to nie poprosił mnie o jabłko, tylko sam je sobie zerwał. Kiedy to zobaczyłem, bardzo się rozgniewałem. Zawołałem do niego, że to nieładnie zrywać czyjeś owoce, zamiast poprosić o nie, jak każdy uczciwy człowiek. A wtedy starzec roześmiał się i w jednej chwili stał się zupełnie młodym człowiekiem, a ja poznałem w nim złego czarnoksiężnika Ranbana.

Ranban w tamtych czasach uczynił wiele złego: a to wyczarował tamę na rzece, która występowała z brzegów i zalewała domy i pola, a to umyślnie rozpędzał na niebie wszystkie chmury i powodował niekończące się susze, a to w końcu sprowadzał skądś ogromne smoki, które następnie napadały na poddanych króla, ich krowy i owce, a nawet na królewski zamek.

I oto tenże Ranban stał w moim sadzie. Odpowiedział mi, że nie musi pytać mnie o zgodę, gdyż od tej chwili cały sad będzie należeć do niego. A ja mogę się stąd wynosić. Nie namyślając się długo zebrałem całą swoją moc i rzuciłem na niego zaklęcie. Chciałem, żeby stał się odtąd szlachetną istotą, która będzie rozdawać same dobre owoce. Nie miałem pojęcia, że zamieni się w drzewo, byłem wtedy młodym czarodziejem i nie potrafiłem jeszcze dobrze posługiwać się czarami. Tak więc Ranban zamienił się w człekobłoń, a ta co siedem lat wydawała kilka cudownych owoców. Niestety nie doceniłem jednak potęgi Ranbana. W ostatniej chwili, a może już jako drzewo, zdołał wypowiedzieć straszliwe zaklęcie. Trzeba przyznać, że był potężniejszym magiem ode mnie. Jego zaklęcie spowodowało, że wszystkie drzewa w moim sadzie w okamgnieniu uschły i straciły wszystkie owoce, a mnie…, cóż, mnie zamieniło w ptaka. Na dodatek jego zaklęcie w jakiś okrutny sposób dotknęło również moją ukochaną córkę Aestę, która przestała chodzić i mówić i w ogóle przestała mnie poznawać. Pewnie mój ptasi żywot byłby krótki – nie potrafiłem tak dobrze latać, jak inne ptaki, ani śpiewać, ani zdobywać pożywienia. Poza tym, jakże miałem opiekować się Aestą? Spójrz na mój dziób – jak mógłbym ją przytulić, spójrz na moje skrzydła – jak mógłbym ją nakarmić, spójrz na moje ostre pazury – jak łatwo mógłbym ją nimi zranić! Nasz los wydawał się przesądzony.

Na szczęście pewnego dnia, kiedy straciłem już wszelką nadzieję, na naszej drodze zjawiła się czarodziejka, zwana Białą Wróżką. Biała Wróżka była bardzo poruszona naszym nieszczęściem i zgodziła się zabrać nas do siebie, do Białego Pałacu. Tam, dzięki swoim czarom zamieniła moje zwykłe pióra w złote, dzięki czemu inne, większe ptaki bały się mnie atakować. Niestety nie potrafiła wyleczyć Aesty, ani przywrócić mi ludzkiego wyglądu. Do tego potrzebowała pięciu jabłek, zrywanych przez pięć kolejnych nocy. Jabłek, które miały narodzić się z tej jabłoni i które stanowić miały pięć zmysłów człowieka. Miałem odebrać Ranbanowi jego pięć zmysłów, które Biała Wróżka wszczepiłaby w moją córkę i we mnie, a czarnoksiężnik, pozbawiony ich, zostałby ostatecznie unicestwiony.

Siedem długich lat czekałem, aż człekobłoń wyda w końcu owoce. Siedem długich lat latałem po niebie jako czarodziej – ptak, nie będąc tak naprawdę ani jednym, ani drugim. Siedem długich lat moja córka Aesta leżała bez słowa, nie poznając nikogo dookoła.

Aż w końcu w tym roku człekobłoń zaowocowała! Czy możesz wyobrazić sobie moją radość? Oto wreszcie miałem szansę na uzdrowienie mojej córki i odzyskanie swojego normalnego wyglądu! Jak się zapewne domyślasz udało mi się zerwać i przynieść Białej Wróżce cztery jabłka, cztery zmysły Ranbana. Ale zanim zerwałem piąte, schwytałeś mnie w klatkę. Teraz, gdy wiesz już, po co były mi potrzebne cudowne jabłka, wierzę, że okażesz mi litość i pozwolisz zanieść Białej Wróżce ostatnie. Bez niego moja Aesta nigdy nie wyzdrowieje, a ja już na zawsze pozostanę złotym ptakiem.

Noel zastanowił się przez chwilę, a potem rzekł:

– Złoty ptaku, a właściwie czarodzieju Turmie, jeśli mówisz prawdę, wypuszczę cię z klatki, chociaż za twe złote pióra moglibyśmy kupić sobie nowy dom. Mam nadzieję, że nie będę tego żałował.

Po czym uniósł klatkę, a czarodziej – ptak, zanim schwycił w dziób jabłko powiedział:

– Przekonasz się niedługo, że podjąłeś słuszną decyzję. Dziękuję ci.

I odleciał. A Noel powrócił do chaty. Jego ojciec gniewał się na niego przez parę dni, gdyż był przekonany, że złoty ptak wystrychnął go na dudka. I kiedy pewnego dnia do ich drzwi ktoś zapukał, okazało się, jak bardzo się mylił.

Przed drzwiami stał czarodziej Turm w ludzkiej postaci, nawet trochę złotych piórek miał jeszcze na głowie, wraz ze swoją uzdrowioną, piękną córką Aestą. Radości nie było końca! Okazało się, że Turm przyniósł ze sobą cały mieszek złotych piór, które kiedyś były jego ubraniem, a które Biała Wróżka pozwoliła mu zabrać na pamiątkę. Gospodarz mógł kupić za nie co tylko chciał. A chciał, rzecz jasna, nowy, duży dom oraz wielki, ogromny, wspaniały jabłoniowy sad.

I tak oto wszystko skończyło się szczęśliwie. Chociaż nie dla Ranbana, rzecz jasna.

Aha, byłbym zapomniał o jeszcze jednym ważnym wydarzeniu. Ale, czyż muszę mówić, że Noel i Aesta zakochali się w sobie od pierwszego wejrzenia, pobrali się i żyli długo i szczęśliwie?

Chyba nie muszę?

About the author
Roman Pastuszuk
Obserwator i kontestator, autor wierszy i opowiadań, miłośnik książek, muzyki filmowej i yerba mate.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *