Ostatnie dni Pompei – Edward Bulwer-Lytton

Pompeje

Historia starożytna to niezwykle fascynujący temat dla pisarzy. Można w niej znaleźć tyle materiału na bestsellery, żeby zalać wszystkie księgarnie świata  . Nic dziwnego, że od czasu do czasu wraca moda na opowieści z czasów Imperium Romanum. Niektórzy autorzy traktują tematykę poważnie, inni uważają, że to „samograj” i można pisać, co się chce, byle sceneria była starorzymska. Trudno powiedzieć, żeby Henryk Sienkiewicz stał się prekursorem tego nurtu, tworząc   „Quo Vadis”, ale dzielnie dotrzymał kroku pisarzom z innych krajów. Jednym z nich jest Edward Bulwer-Lytton, autor powieści „Ostatnie dni Pompei”.

Młody Glaukos przybywa do Pompejów w interesach. Zaraz po przyjeździe w odruchu litości wykupuje z rąk okrutnej właścicielki niewidomą Nydię, niewolnicę sprzedającą kwiaty na ulicy. Nieszczęśliwa dziewczyna jest mu głęboko wdzięczna i z czasem to uczucie przeradza się w coś poważniejszego. Niestety, młody Grek kieruje   uczucia na swoją rodaczkę Jone, obiekt pożądania arcykapłana Izydy, Arbacesa. Dwoje młodych ludzi musi walczyć o swoją miłość, mając za przeciwnika człowieka niezwykle potężnego i zepsutego do szpiku kości. Zrozpaczona Nydia próbuje za wszelką cenę zwrócić na siebie uwagę Glaukosa, przez co niechcący doprowadza do nieszczęścia: Arbaces wykorzystują ją, by usunąć młodzieńca ze swej drogi. Jego knowania, podobnie jak mnóstwo innych toczących się w mieście spraw, przerywa rzecz najmniej spodziewana – wybuch uśpionego dotąd Wezuwiusza…

Przede wszystkim muszę podzielić się pewną refleksją. Wielka szkoda, że wydawnictwo Replika, chcąc wznowić tak poczytną powieść, sięgnęło do przekładu z 1840 roku, mocno okrojonego i gorszego merytorycznie. Istnieje przecież inne tłumaczenie, uwzględniające wszystkie wątki książki i co za tym idzie – dużo obszerniejsze, autorstwa Andrzeja Jaraczewskiego. Trafiło ono kiedyś do moich rąk i wiem, że było nie tylko lepsze, ale przede wszystkim dokładniejsze. Nie mam pojęcia, co przyświecało wydawnictwu Replika, gdy dało pierwszeństwo przekładowi Balmonta, żałośnie okrojonemu i w dodatku trącącemu myszką. Nienaturalny, archaiczny język, skrótowe opisy – o nie, ten przekład powinien trafić do kosza, nie do reedycji. Psuje książkę, która naprawdę zasługuje na lepsze potraktowanie, choć nie jest najwyższych lotów. Ot, romansidło na tym samym poziomie co nasza „Trędowata”, tylko w innej scenerii. Ckliwa maniera, zgodna z ówczesnym trendem literackim, z dzisiejszego punktu widzenia budzi uśmiech politowania.

Autor powieści miał tylko ogólne pojęcie o realiach życia w Imperium Romanum i to widać. Trudno zresztą robić z tego zarzut, ponieważ w czasach, w których powieść powstawała, chyba nikt nie miał lepszego. Najlepszym przykładem jest choćby koncepcja takiej postaci jak właścicielka karczmy, sekutnica Stratonika – kobiety, szczególnie mężatki, nie mogły wtedy zajmować się takimi sprawami. Nawet jeśli były cudzoziemkami, na ziemiach podległych Imperium obowiązywało je prawo obyczajowe Rzymu. Ich pozycja była jasno określona i nie ulegała kwestii. Scena, w której podczas uczty w karczmie gladiator Lydon wyjmuje nóż, również stoi w sprzeczności ze zwyczajami. Gladiatorzy nie wychodzili ot, tak sobie z koszar, a pod karą śmierci zabraniano im noszenia jakiejkolwiek broni poza areną. Mało? Jest coś jeszcze – wątek Nydii i Glaukosa. Trzeba zdać sobie sprawę z tego, że nikt nie litował się wtedy nad niewolnikami. Uważano ich za mówiące narzędzia, nic więcej, a chrześcijańskie podejście do ich doli nie zdążyło jeszcze posiać swego ziarna. Tak więc konstrukcja charakteru Glaukosa też wydaje się mało realna. Po prostu zabito by go śmiechem, gdyby w towarzystwie młodych patrycjuszy zaczął ujmować się za karconą przez właścicielkę niewolnicą.

Jeśli chodzi o samą Nydię, jej postać jest jeszcze mniej prawdopodobna niż inne. Nikt nie zawracałby sobie głowy niewidomą niewolnicą. Ludzi kalekich traktowano wtedy nie ze współczuciem, jak dziś, lecz ze wzgardą. Nawet gdyby dziewczynka jakimś cudem nie została zabita lub porzucona przez rodziców (co było  powszechnym zwyczajem), handlarze woleliby wrzucić ją do morza niż narażać się na utratę zaufania klientów kupujących od nich „towar”.  Trudno również uwierzyć w jej talent ogrodniczki i w to, że nauczyła się pisać (Od kogo? Jak? Po co ktoś miałby uczyć ją tej sztuki?) Jej charakter też początkowo nie zaskakuje. Słaba i delikatna, wydaje się nie mieć w sobie źdźbła życia, podobnie jak Jone, mdła do bólu słodka idiotka. Cóż, takie były wtedy bohaterki pozytywne. Nadawały się tylko do tego, by ratował je dzielny rycerz, w tym przypadku oczywiście Glaukos. Później Nydia nieoczekiwanie staje się wybawicielką dwojga zakochanych, co stanowi miły, świeży zwrot w akcji. Choćby dlatego nie należy tej powieści całkowicie skreślać, chociaż – powtarzam – zaprezentowane przez Replikę tłumaczenie Belmonta jest zbrodnią dokonaną na oryginale. Nie zmieniłaby tego nawet najlepsza szata graficzna, a ta, którą zaproponowano w tym wydaniu, jest zaledwie poprawna.

Warto wspomnieć, że powieść Lyttona została kilkakrotnie zekranizowana, w 1984 roku nawet jako miniserial telewizyjny. Trafił on na nasze ekrany, ale nigdy go nie powtórzono. Szkoda, gdyż był znakomity, a grała w nim cała plejada gwiazd: Lawrence Olivier, Franco Nero, Ned Beatty, Lesley-Ann Dawn, Siobhan McKenna, Linda Purl, Olivia Hussey, Nicholas Clay i Duncan Regehr.

Tytuł: Ostatnie dni Pompei

Autor: Edward Bulwer-Lytton

Język oryginału: angielski

Przekład: Leo Belmont

Liczba stron: 236

Wydawnictwo: REPLIKA

About the author
Technik MD, czyli maniakalno-depresyjny. Histeryczna miłośniczka kotów, Star Treka i książek. Na co dzień pracuje z dziećmi, nic więc dziwnego, że zamiast starzeć się z godnością dziecinnieje coraz bardziej. Główna wada: pisze. Główna zaleta: może pisać na dowolny temat...

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *