Dawno temu w nicości bytował bóg, którego imienia nikt już nie pamięta, więc nazwijmy go Bezimiennym. Bezimienny był jedyną istotą, a otaczała go pustka potem nazwana śmiercią lub ciemną materią. Można powiedzieć, że był tam jakoby ślepiec na pustyni. Sam w sobie był wszystkim. Mógł tak błądzić w nieskończoność i pewnie tak było, bo czas nie istniał.
W końcu Bezimienny zmęczył się i postanowił usiąść, niestety po za nim nie było materii, więc zaczął spadać w nieskończoność. Rozłożywszy swe ręce, leciał rozłożony na plecach. A spadając tak każdy okruch z którego był utkany bił wszechogarniającym światłem. Świeciły w nim gwiazdy z całego nieba, blady księżyc i życiodajne słońce. Nie mówił nic. Próbując coś powiedzieć wydawał z siebie rzecz nazywaną później Dźwiekiem. Plusk tysięcy kropel, uderzenia milionów skrzydeł i stuki setek skał. Spadając tak myślał, że będzie leciał nieskończoność. Jednak trafił tam, gdzie nigdy trafić nie powinien. „Ugryzł owoc”. Zderzył się z Fasadą Świata. Zakończył swój piękny i miły sen. Tak skończyła się pierwsza era wszechświata.
Bezimienny zginął, a ginąc rozbił się na tysiące elementów, które tworzyły oddzielne światy. Ludzie twierdzą że były to metalowe kule. Mylą się jak to Ludzie. Bezimienny rozbił się na tysiące baniek.
Wojciech Szuber