Wywiad: Joanna Mueller- Liczner

Joanna Mueller- Liczner: Poetka, krytyczka, redaktorka. Ukończyła polonistykę na Uniwersytecie Warszawskim i pisała tamże doktorat. Sygnatariuszka Manifestu neolingwistycznego.

10846012_10202650990790770_5753273741052245537_n

Wydała trzy tomy poetyckie: „Somnambóle fantomowe” (2003), „Zagniazdowniki/Gniazdowniki” (2007; nominacja do Nagrody Literackiej Gdynia) i „Wylinki” (2010), a także książkę eseistyczną „Stratygrafie” (2010; nagroda – Warszawska Premiera Literacka). Współredaktorka książki „Solistki. Antologia poezji kobiet” (1989-2009) oraz „Podziemne wniebowstąpienie. Szkice o twórczości Tymoteusza Karpowicza”. Mieszka w Warszawie.

M.P.: Jak zaczęła się Twoja przygoda z nauczaniem creative writing? Masz o wiele trudniejsze zadanie, bo przecież specjalizujesz się w poezji…

J.M.: Eee tam, trudniejsze… (śmiech) Dla poetki poprowadzenie zajęć z prozy to dopiero byłoby wyzwanie! Jak to się zaczęło? Najpierw, gdzieś na początku tego wieku, sama uczęszczałam na warsztaty pisania do Staromiejskiego Domu Kultury w Warszawie – i jakoś tak się zdarzyło, że do dzisiaj jest to moje macierzyste, bliskie miejsce. I to właśnie tam w pewnym momencie (trudno mi teraz określić datę, kiedy dokładnie) przeskoczyłam z poziomu osoby uczącej się pisania na poziom kogoś, kto sam tego pisania naucza. Zresztą, na marginesie, muszę Ci powiedzieć, że to jest transakcja wiązana i że od moich warsztatowiczów wciąż wiele się uczę, sporo od nich czerpię (mam nadzieję, że oni ode mnie też). Nie lubię określenia creative writing, bo trąci mi jakoś american way of life, a to akurat średnio pasuje do poezji – no ale niech już będzie: zaczęłam prowadzić warsztaty creative writing po studiach polonistycznych, kiedy jednocześnie uczyłam – jako świeżo upieczona doktorantka – poetyki i teorii literatury na Uniwersytecie Warszawskim. I to się ze sobą wiązało, bo w gruncie rzeczy jedyne, czego w dziedzinie poezji można nauczyć początkujących poetów, to jest to, czego uczy się studentów na poetyce. Daje im się pakiet różnych foremek, sztanc, rameczek, w jakie mogą ująć chaos uczuć i przemyśleń, a reszta to już rosyjska ruletka – ci, którzy nie są powołani do bycia poetami, po prostu odpadną (ale dzięki nabytej wiedzy przynajmniej zobaczą, dlaczego odpadli), a ci, którzy się poetami urodzili, będą mieli gotowy arsenał środków poetyckich, który w swojej twórczości wykorzystają albo – co jeszcze ciekawsze – zechcą zmodernizować po swojemu, ryzykując, że przy tej niebezpiecznej zabawie poharatają sobie rączki, pourywają główki albo powyrywają serduszka.

Sama prowadzisz teraz warsztaty w Warszawie o dość mocnym zabarwieniu feministycznym. Dlaczego wybrałaś taki kierunek? Czy poezja to bardziej kobieca sztuka?

Właściwie nie ja go wybrałam, jakoś tak samo się zaczęło. A dokładniej było tak, że po ukazaniu się w 2009 roku antologii poezji kobiet Solistki, której byłam współredaktorką (wraz z Marią Cyranowicz i Justyną Radczyńską), spotkałyśmy się z dość negatywnym odbiorem tej książki. Ludzie zastanawiali się, po co w ogóle jest potrzebna taka antologia kobiet, węszyli feministyczny spisek, no ogólnie było mało przyjemnie. I jakiś czas potem dobry duch, matka chrzestna i inicjatorka tego przedsięwzięcia – Beata Gula ze Staromiejskiego Domu Kultury – wymyśliła, że warto by zorganizować cykl spotkań o literaturze pisanej przez kobiety. Zaproponowała, żebym to ja poprowadziła kilka takich feminariów – nie wiem, czemu ja, bo nie jestem „oblatana” w różnych nurtach feminizmu, nie skończyłam żadnych gender studies, nigdy też nie interpretowałam literatury pod kątem „uwikłania w płeć”. Ale poprowadziłam kilka spotkań, a potem to się samo potoczyło – i tak trwa już trzy lata. Mamy taką zasadę, że każda z uczestniczek (uczestników też mamy, ale w mniejszości) może poprowadzić spotkania na interesujące ją tematy. Dzięki temu systemowi „sztafetowemu” nasz „Wspólny pokój” (bo tak się nazywamy) jest bardzo różnorodny, stykają się tu naprawdę skrajnie odmienne punkty widzenia, doświadczenia życiowe itd. Mam wrażenie, że dzięki tej różnorodności jest u nas nieco inaczej niż na typowych, dość zuniformizowanych gender studies.

A czy poezja to bardziej kobieca sztuka? No wiesz, historia literatury pokazuje, że w poezji widoczni są głównie faceci, a poetki funkcjonują jako te biedne „siostry Szekspira”, o których szybko się zapomina, które gdzieś znikają, nie wiadomo czemu. I chyba właśnie na pytanie o to, dlaczego tak się dzieje, chciałyśmy odpowiedzieć naszą antologią Solistki. Pokazałyśmy tam, jak wiele ciekawych autorek zadebiutowało między 1989 a 2009 rokiem – czyli w czasie, który, zdawałoby się, należał do „chłopców”, do „poezji kumpli”. Mam zresztą wrażenie, że teraz jest z poezją kobiet w Polsce lepiej niż jeszcze dekadę, dwie albo trzy temu. Dlaczego tak jest? Może po prostu pojawiło się grono świetnych poetek, które w tym momencie dziejowym mają do powiedzenia więcej (i ciekawiej) niż poeci. A może jednak potrzebny był taki gest jak wydanie Solistek – takie upomnienie się kobiet o swoje miejsce w historii literatury? Może to zmieniło też coś w samych w odbiorcach i dzięki temu czytelnicy nie pozwolą poetkom tak po prostu „zniknąć”?

W takim razie jakie współczesne poetki polecasz?

Szczerze mówiąc, wolę nie po nazwiskach – bo na jedno wymienione będzie pięć pominiętych. Polecam Solistki, tam są wiersze 41 poetek debiutujących między 1989 a 2009 rokiem, które z czystym sumieniem mogę polecić. Od tamtego czasu autorki wydały kilka świetnych książek, a poza tym pojawiły się ciekawe debiutantki, więc mogę stwierdzić: dzieje się, dzieje się.

A jak postrzegasz swoje miejsce wśród tych poetek? 🙂

Jako czytelniczka jestem bardzo zachłanna i łakomie łykam różne dykcje poetyckie. Często zresztą najbliższe mi okazują się wiersze, które w stylistyce są skrajnie odmienne od moich – a więc niekoniecznie lingwistyczne, oparte na grze językowej, ale właśnie oszczędne, korzystające z bogactwa środków poetyckich w sposób ascetyczny i nieśmiały, nastawione na bezpośredniość i szczerość przekazu. Ciekawi mnie oczywiście, co dzieje się w nurcie, do którego sama jestem zaliczana (jakkolwiek by go nazwać: lingwizm, poezja eksperymentalna?), ale tutaj najmniej mnie może zaskoczyć, więc wolę szukać w rejonach, które są dla mnie nieoczywiste. Lubię wiersze, których autorki i autorzy (bo to, co teraz mówię, jest poza podziałami płciowymi) coś życiowo zaryzykowali – i zapis tego ryzyka widzę w ich poezji. Często śledzę drogę najważniejszych dla mnie twórców/twórczyń i cieszy mnie, gdy widzę, że są w swoim pisaniu konsekwentni, ale to nie znaczy, że wciąż piszą tak samo, ale że ryzykują coraz więcej, przekraczają własne granice, „łamią” samych siebie.

Trochę w tej odpowiedzi uciekam od Twojego pytania, ale to dlatego, że trudno umiejscowić się w gronie innych poetek. Jednak wierzę, że pomiędzy poetkami dochodzi do jakiejś podskórnej rozmowy, że inspirują się nawzajem i że często jest to inspiracja o wiele głębsza niż kumpelskie „bratanie się” na kolejnych wspólnych imprezach alkoholowych. Myślę, że można nawet powiedzieć o pewnym rodzaju poetyckiego „siostrzeństwa”. Dla mnie taką siostrą w poezji jest Bianka Rolando, nazwałam ją kiedyś „siostrą w anarchomistycyzmie” – i myślę, że to jest miejsce, w którym własne pisanie widziałabym najchętniej.

Dlaczego akurat Bianka Rolando? Co Was w twoim mniemaniu najbardziej łączy?

Bliskie mi jest pisarstwo wielopoziomowe, wielowarstwowe – i lubię, kiedy jedną z tych warstw jest coś, co nazywam „szyfrem transcendencji”.10414883_10202650991150779_4878449308367365653_n Chodziłoby o warstwę metafizyczną, która prześwieca przez pokłady opisywanej codzienności, przyziemności – ale żeby to literacko było zrobione tak, by ta metafizyka nie popadała ani w klisze, ani w patos, ani tym bardziej w jakąś dewocyjną świętoszkowatość spod jakiegokolwiek znaku. Żeby prześwitywała przez inne warstwy nieśmiało i nienachalnie, żeby widział ją ten, kto zechce ją zobaczyć, natomiast ktoś inny, komu takie czytanie znaków jest nie po drodze i kto nie lubi wszelkich mistycyzmów – żeby też miał przyjemność i korzyść z lektury na innych poziomach.

W prozie (tej polskiej i najnowszej) takimi autorami są dla mnie Lidia Amejko, Jacek Dukaj i Marek Huberath (i jeszcze paru innych autorów, ale u tej trójki to szyfrowanie transcendentne jest najbardziej uchwytne, wyraziste). Natomiast w poezji takich autorów i autorek jest może więcej (albo po prostu ja bardziej orientuję się w tej dziedzinie), ale dla mnie najważniejsza osobiście jest właśnie Bianka Rolando – być może dlatego, że przyjaźnimy się także w życiu, więc łatwiej mi jest czytać jej metafizyczne szyfry. Uwielbiam Białą książkę Bianki – jest to rzecz przebogata, wielowarstwowa, dzięki czemu można ją czytać i interpretować wciąż na nowo, bo za każdym razem pokazuje się inaczej. Lubię takie gęstwiny znaczeń. W pisaniu Bianki błądzą duchy, odbywają się dziwne rytuały, spotykają się inspiracje z różnych kręgów kulturowych – a do tego jej twórczość bierze się z bardzo żywego źródła – bolesnych doświadczeń, życiowych zdarzeń. To jest coś niepowtarzalnego w polskiej poezji, naprawdę. I podoba mi się (a to chyba nas obie łączy), że Bianka nie boi się w swoim pisaniu ryzykować, przesuwać granic, burzyć schematów, nawet jeśli nie przysparza jej to popularności. Nie podlizuje się czytelnikom, tylko robi swoje – i to jest bardzo dobre!

Powiedziałaś, że podziwiasz poetów, którzy coś życiowo zaryzykowali… Podasz nam jakiś przykład? Co mieli zaryzykować? Reputację? Miejsce w społeczeństwie? Miłość? Szczęście?

Kiedy mówię, że w pisaniu trzeba ponosić ryzyko (a powtarzam to już w tej rozmowie chyba któryś raz?), to nie mam na myśli takiego dość prymitywnego według mnie przekonania (a często powtarzanego), że dobrym pisarzem jest ten, kto ma spieprzone życie – ten, kto miał beznadziejne dzieciństwo, załapał się na każdą możliwą traumę, ten, kto potem wciąż chleje i ćpa, wdaje się w liczne przelotne romanse, a na starość najlepiej niech sobie jeszcze zafunduje chorobę (alkoholową, nowotworową, do kompletu z licznymi deprechami oraz innymi zaburzeniami psychicznymi, of course!). To jest według mnie głupi stereotyp, podobnie jak drugi, który mnie (jako mamę gromadki dzieci) szczególnie wkurza, a mianowicie taki, że poeta nie powinien mieć życia rodzinnego, a już dla poetki urodzenie dzieci to śmierć zawodowa, gwóźdź do poetyckiej trumny i takie tam bzdety.

No więc mam nadzieję, że wyjaśniłam już, o jaki rodzaj ryzyka mi nie chodzi. Bo tak naprawdę – czy Wojaczek, gdyby nie wychodził przez okna, nie robił pijackich skandali, a na końcu nie popełniłby samobójstwa, to automatycznie stałby się gorszym poetą? Większość ludzi powie, że tak, byłby gorszy – a ja sobie myślę, że Wojaczek całe to piekło, które urządzał sobie (i innym) w życiu, i tak miał w głowie, z głowy zaś przepisywał na papier, a życiem musiał tylko to piekło potwierdzać, bo być może za mało wierzył w siłę własnego pisania. Tylko że teraz – i to jest coś, co mnie też bardzo wnerwia – większość ludzi nie czyta wierszy Wojaczka (a one są genialne, wielkie na wszystkich poziomach), bo czytają tylko jego legendę, skłamaną „bajeczkę o przeklętym poecie” – i to jest straszna krzywda dla jego poezji, ogromne uproszczenie, spłaszczenie.

Zatem nie chodzi mi o takie ryzyko. Chodzi mi raczej o to, że poezja nie powinna być wygodnym sposobem na życie, że nie można tworzyć jej „pod kogoś” (czytelników, jurorów konkursów, pod panujące trendy i mody), że to nie jest towarzyska rozrywka, tylko że każdy wiersz trzeba traktować „po sapersku” – ostrożnie, zgodnie z powagą chwili, ryzykując, że ten wiersz może wybuchnąć i nas rozwalić na kawałki. Mówię metaforami, bo chyba inaczej nie umiem tego wytłumaczyć. Nie lubię książek, które są ładnie skrojonymi zbiorkami wierszy, za którymi nie stoi żadne osobiste przeżycie (a to może być jakiekolwiek przeżycie – niekoniecznie stan depresyjny, śmierć kogoś bliskiego czy zawiedziona miłość, ale np. radość z narodzin dziecka, a nawet opis zwykłej codzienności, ale przeżytej na jakimś głębokim poziomie). Ryzyko polegałoby na odsłonięciu siebie w wierszu – ale tak, żeby poza odsłonięciem się podmiotu ten wiersz był czymś jeszcze, czymś więcej. Mówię w miarę jasno?

Tak, dla mnie Twoje przemyślenia są jak najbardziej zrozumiałe, a co więcej, bliskie mojemu sercu. 🙂 Jestem ciekawa, co ty z siebie odsłaniasz w swoich wierszach? Podasz nam jakiś przykład?

Odsłaniam dużo – czasem myślę, że nawet zbyt wiele – ale mój sposób pisania sprawia, że do tej golizny nie tak łatwo się przedrzeć. Myślę sobie tak: jeśli czytelnik naprawdę ma współuczestniczyć w najintymniejszych wydarzeniach mojego życia (np. w kilkakrotnie przeze mnie opisywanym doświadczeniu porodu, w grozie zagrożenia poronieniem itd.), to powinien też coś z siebie dać – chociażby odrobinę uwagi i wysiłku interpretacyjnego, jaki musi włożyć w lekturę, żeby ją na różnych poziomach zrozumieć i przeżyć. Wiadomo – wiersz to nie jest pierwsza strona Super Expressu, gdzie informację, zwykle oczywiście skłamaną dla skandalu, podaje się w formie łatwej do łyknięcia tabletki.

Rozumiem lekturę poezji jako pewien rodzaj wiążącej umowy między autorem a czytelnikiem – ja ci coś daję, ale chcę w zamian otrzymać coś od ciebie. Cieszę się więc, gdy dostaję od czytelników interpretacje, które czasem bardzo daleko odbiegają od tego, co sama sobie w wierszach założyłam. Trochę na to liczę, kiedy piszę – że oprócz jakiegoś mojego osobistego przeżycia (lęku, zachwytu, miłości etc.) zawrę w wierszach coś jeszcze, że pootwieram w nich różne furtki, przez które będą mogli wejść różni odbiorcy. Dlatego lubię wieloznaczność, bogactwo warstw znaczeniowych i cieszę się, kiedy ludzie czytają moje wiersze również „na bogato”, z rozpasaną, odważną wyobraźnią, czasem szarżując interpretacjami wręcz nieprzytomnie i nieprzystojnie.

Trochę inaczej jest z esejami, zwłaszcza tymi, które znalazły się w książce Powlekać rosnące. Tam najbardziej intymne rzeczy chciałam pokazać jak najbardziej wprost – w esejach, przynajmniej takich jak moje „apokryfy prenatalne”, paradoksalnie jest o wiele trudniej się ukryć niż w wierszach. Może dlatego sporo czytelników mówiło mi, że dzięki tym tekstom eseistycznym łatwiej zrozumieli intymny przekaz moich wierszy. A i ja jakoś najbardziej tę książkę odchorowałam – bo wiedziałam, że radykalnie się w niej obnażyłam, i że nie wymigam się żadną metaforą czy grą językową, tak jak to bywa w przypadku wierszy.

Jaka interpretacja Twojego wiersza bądź eseju wprowadziła Cię w największe zdumienie? Czy cenisz sobie komentarze czytelników? Czy wpływają na Twoje kolejne utwory?

Najbardziej mnie zdumiała jedna z pierwszych interpretacji mojego wiersza, jeszcze zanim wydałam debiutancki tomik. Opowiadam tę historię przy różnych okazjach, no ale powtórzę. Pojechałam na jakąś lekcję o Norwidzie do gimnazjum czy podstawówki w Grodzisku Mazowieckim, miałam tam też przeczytać jakiś swój wiersz. Dzieciaki patrzyły na mnie jak na babę-dziwo, no bo nie ma większego dziwoląga dla młodocianych niż poet(k)a. Kiedy mówiłam o Norwidzie, to zachowywali się, jakbym gadała do nich w obcym języku, rozrabiali, ziewali i takie tam. A potem miałam przeczytać swój wiersz, co mnie całkiem zestresowało, bo już wtedy byłam kojarzona jako poetka niezrozumiała, lingwistyczny odpał. Przeczytałam „Mleczenie” – i byłam w szoku, bo dzieciaki zaczęły na gorąco komentować, przekrzykiwały się w interpretacjach, nawet łobuzy z ostatnich ławek dorzucali własne pomysły interpretacyjne i to wszystko było naprawdę sensowne, uczniowie częściowo odczytywali moje zamysły, a częściowo szli w niesamowite rejony, bardzo rozszerzając wieloznaczność tego wiersza. I wtedy sobie pomyślałam (myślę tak zresztą do dzisiaj), że najlepsi czytelnicy to są ci nieuprzedzeni, którzy podchodzą do tekstu uzbrojeni jedynie (albo raczej: aż) we własną wyobraźnię, ci, którzy nie wspierają się na żadnych profesjonalnych podpórkach myślowych ani nie używają interpretacyjnych wytrychów. I kiedy mi jakiś uczony krytyk z fakultetami mówi, że nie rozumie moich gier słownych itd., to mu odpowiadam, że dzieciaki z gimnazjum w Grodzisku jakoś nie miały kłopotów, więc nie rozumiem, jaką on ma trudność.

A z takich innych zaskoczeń, raczej śmiesznych – to zauważyłam, że bardzo często krytycy cytują moje utwory w wersji zupełnie niepodobnej do oryginału – zmieniają wyrazy, wstawiają jakieś własne gry słowne itd. I tutaj nigdy nie wiem – czy to jest tylko niechlujność w cytowaniu, czy raczej uruchamianie przeze mnie całej machiny skojarzeń językowych sprawia, że czytelnicy dają się wkręcić w tryby i nie potrafią zatrzymać ruchu swobodnych skojarzeń – i stąd się biorą te ich przeinaczenia, pomyłki, nadinterpretacje. I mnie to cieszy, bo lubię, gdy lektura poszerza pole semantyczne wiersza daleko poza granice, które nadałam mu sama jako autorka. Złoszczę się tylko wtedy, gdy jakieś czasopismo prosi mnie o wiersz, a potem drukują to niechlujnie, np. niszcząc układ wizualny (który jest dla mnie zawsze bardzo ważny) albo wyrabiając jakieś inne harce.

Więc – kończąc odpowiedź – tak, opinie czytelników są dla mnie ważne i inspirujące, zwłaszcza tych, których nie zwichnęła krytyczna profesjonalizacja, ale też nie jest tak, że np. radzę się kogoś, co w danym wierszu zmienić, zanim go opublikuję. Praca nad wierszem jest dla mnie zupełnie samotna, publikuję go wówczas, gdy jestem pewna, że nic nie można już w nim zmienić, a wtedy dopiero zaczyna się „robota” czytelników, którzy odtąd mogą sobie wyczyniać w moich tekstach, cokolwiek chcą. A ja chętnie o tym posłucham!

Kiedy zatem twój wiersz jest już na pewno gotowy do druku? Po czym poznajesz to, że dojrzał?

10408872_10202650991030776_6318041352916322206_nPisanie wiersza ma kilka etapów. Najpierw noszę w sobie (w głowie albo w kajecie) pojedyncze frazy, które mnie gdzieś i kiedyś, z niewiadomych powodów, dopadły i nie dają spokoju. Potem te frazy obrastają mięsem – skojarzeniami, metaforami, kolejnymi frazami, obrazami. To czasem trwa dwa dni, a czasem dwa lata, nie ma reguły. Raczej chodzi o wyczucie, kiedy ta wielość skojarzeń zaczyna ciążyć ku jakiejś jednej formie, a kiedy są to po prostu luźne rzeczy uciekające w inne strony i mogące stać się zaczątkami kilku różnych utworów. Kiedy ta magma krystalizuje się powoli w coś spójnego, to wtedy zaczynam spisywać ten chaos w bardziej całościowej formie wiersza. Wtedy to już raczej jest kwestia kilku godzin, w czasie których totalnie odklejam się od świata i istnieje już tylko ten tekst. Spisuję wiersze zawsze najpierw tradycyjnie – piórem na kartkach, kolejne wersje kreślę, drę, wyrzucam do śmieci, no kompletny konserwatyzm pisarski. Dopiero gdy jestem mniej więcej pewna rytmiki wiersza, przenoszę tekst do komputera, gdzie zaczynam pracować nad jego stroną wizualną (zwykle kształt wiersza – podział na wersy, strofy etc. – planuję już wcześniej, ale jednak tekst pisany na kartce i ten na ekranie komputera prezentują się zupełnie inaczej). Potem ten wiersz drukuję i zwykle poprawiam go jeszcze kilkanaście razy – noszę go wtedy ze sobą, co jakiś czas na niego zerkam, czy coś mu znienacka nie zaczyna odstawać, wichrzyć się, czy czegoś nie trzeba przyciąć albo dodać. Te nowe wersje wprowadzam do komputera i znowu drukuję (co za marnotrawstwo tuszu i papieru, co?). Po jakimś czasie wiersz znam już na pamięć – i to właśnie ten test pamięci decyduje o tym, że uznaję utwór za ukończony. Chodzi o to, że czasem jest tak, że jakiejś frazy nijak nie udaje mi się zapamiętać i zwykle ta fraza rzeczywiście do wiersza nie pasuje, przeszkadza, spowalnia go, fałszuje i tłamsi – i kiedy to wyczuwam, to z niej rezygnuję. No i mniej więcej wtedy jestem już pewna, że wiersz przeszedł w fazę gotowości do pokazania go innym. Oczywiście czasem bywa tak, że koryguję go jeszcze, np. układając całą książkę, bo okazuje się, że wiersz ten chce się przylepić do jakiegoś innego. I żeby dwa utwory ze sobą współgrały, decyduję się dodać im jakieś punkty zaczepienia. Ale to zwykle są drobne, kosmetyczne zmiany.

Hmmm, wygadałam Ci tajemnicę kuchni, chyba powinnam ugryźć się w język?

Nie ma nic lepszego, niż dobre tajemnice kuchni! 🙂 A jakie są twoje plany na przyszłość? Czego się możemy spodziewać po tak nietypowej poetce, jaką jesteś?

Na dniach, bo w styczniu, pojawi się mój tomik intima thule. W pewnym sensie ta książka, która powstawała prawie 5 lat, jest już gdzieś poza mną, natomiast we mnie, gdzieś głęboko, tkwi już pomysł na kolejną książkę poetycką, o czym oczywiście na tym etapie nie mówię, żeby nie zapeszyć. Tak się zdarza ostatnio, że wydaję na przemian wiersze i eseje, więc mam nadzieję, że po drodze przytrafią się też jakieś szkice. A za pięć lat stuknie mi czterdziestka i wtedy – idąc za maksymą któregoś ze znanych prozaików – będę już się mogła brać za prozę, bo nazbiera mi się wystarczająco dużo życiowych doświadczeń, by poważyć się na fabułę. Ostatnie zdanie to oczywiście żart, w prozie się nie widzę i jeszcze pewnie długo nie zobaczę, to już może szybciej w pisaniu dla dzieci, których przecież trochę już mam, więc niby powinno być łatwo. A tak na serio to niczego nie planuję, bo pisanie to chyba ostatnia dziedzina, w której się coś daje uczciwie zaplanować. No nie?

Bl_Biuletyn_News_2010-11-18_Joanna_Mueller_Wylinki__top

Zdecydowanie. Pisanie podlega zupełnie innym prawom niż pozostałe aspekty naszego życia. Nie da się nakłonić weny, żeby do nas powróciła. Nie da się też jej zmusić, żeby z nami została… Czego w takim razie możemy Ci życzyć na przyszłość?

Życzcie mi, by było mi w życiu na tyle dobrze, żebym mogła nadal pisać, i na tyle źle, żebym miała o czym. Dziękuję!

Rozmawiała: Magdalena Pioruńska

Zdjęcia autorstwa Oli Fasoli

About the author
Magdalena Pioruńska
twórca i redaktor naczelna Szuflady, prezes Fundacji Szuflada. Koordynatorka paru literackich projektów w Opolu w tym Festiwalu Natchnienia, antologii magicznych opowiadań o Opolu, odpowiadała za blok literacki przy festiwalu Dni Fantastyki we Wrocławiu. Z wykształcenia politolog, dziennikarka, anglistka i literaturoznawczyni. Absolwentka Studium Literacko- Artystycznego na Uniwersytecie Jagiellońskim. Dotąd wydała książkę poświęconą rozpadowi Jugosławii, zbiór opowiadań fantasy "Opowieści z Zoa", a także jej tekst pojawił się w antologii fantasy: "Dziedzictwo gwiazd". Autorka powieści "Twierdza Kimerydu". W życiu wyznaje dwie proste prawdy: "Nikt ani nic poza Tobą samym nie może sprawić byś był szczęśliwy albo nieszczęśliwy" oraz "Wolność to stan umysłu."

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *