Wywiad: Jakub Mielnik

zdjęcie Jakub MielnikJakub Mielnik – z wykształcenia historyk, z zawodu dziennikarz. Był stażystą w agencji Reuters w Londynie, stypendystą Broadcasting Corporation of China na Tajwanie, redaktorem w BBC. Współpracował z Przekrojem, Ozonem, dziennikiem Polska The Times. Publikował w  Gazecie Wyborczej, Nowym Państwie, Polityce, Wprost. Pracował m.in. w Chinach, Japonii, Kambodży, Laosie, na Filipinach, Tajwanie, Ukrainie, w Iraku, Afganistanie. Relacjonował m.in. przewrót na Filipinach (2001), wojnę w Iraku (2003,2005), wybory na Ukrainie (2006) czy wojnę w Afganistanie (2009). Wicenaczelny miesięcznika Focus. Autor biografii generała Douglasa McArthura. W październiku na rynku literackim ukazała się jego „Kronika końca świata” . Już 18 grudnia autor będzie naszym gościem na fanpage’u w ramach Środy Dla Autora.

K.M.: Witam serdecznie. „Kronika końca świata” składa się m.in. z tekstów, które były wcześniej publikowane w prasie. Skąd zatem pomysł, aby dać im drugie życie?

Jakub Mielnik: Teksty prasowe mają swoje ograniczenia: miejsca jest zawsze za mało, redakcja ma swoje wizje tematów, zamówienia, standardy i politykę, w której wiele historii po prostu nie ma racji bytu. Proszę jednak nie mylić tej książki ze zbiorem najlepszych tekstów z ostatnich 20 lat albo przeglądem tematów odrzuconych, jakie każdy dziennikarz z moim stażem zawodowym kisi w pamięci komputera. Przeciwnie – pierwsze fragmenty zaczęły powstawać wiele lat temu, niezależnie od pracy dziennikarskiej. Moje wyjazdy służbowe zresztą też zawsze starałem się podporządkowywać planom szerszej opowieści.

K.M.: Do kogo skierowana jest „Kronika…”? Czy celem Pana książki jest przestraszyć i nauczyć? A może ośmieszyć, by otworzyć oczy?

Jakub Mielnik: Wystraszyć? Książek się już przecież nikt nie boi, a to nie jest horror. Pisałem ją na przekór pełnym zachwytów nad wspaniałościami wschodu opowieściom, od których uginają się księgarskie półki. Egzotyczne krajobrazy i mistyczne uniesienia powstające na podstawie obserwacji poczynionych w czasie tygodniowego pobyt all inclusive albo podróżnicze zmagania w rzekomej dziczy, pełnej tak naprawdę anglosaskich licealistów z przewodnikiem Lonely Planet pod pachą, oto co nadaje ton naszemu postrzeganiu świata. Ja się skupiam na podobieństwach z naszymi doświadczeniami, których jest mnóstwo w najdziwniejszych, wydawałoby się, miejscach. Nie mam kompleksów ani złudzeń wobec innych kultur i to, mam nadzieję, pozwala na uzyskanie pełniejszego ich obrazu, wolnego od bajek o świątobliwych mnichach, dzielnych bojownikach, męczennikach i wodzach, obdarowujących piórkami herosów zza wielkiej wody. Słyszę głosy, że to wymagająca, trudna lektura, więc niech będzie: to książka dla wymagających czytelników, którzy nie dają sobie wciskać kitu tylko dlatego, że ktoś po tygodniowym pobycie w Tokio miał wystarczająco dużo tupetu, żeby wydać książkę o Japonii.

K.M.: Taka trochę przekorna natura pomaga w pracy dziennikarza?

Jakub Mielnik: Z zasady powinna, to jest wpisane w prawidła zawodu. Gdy się szkoliłem na początku lat 90. w agencji Reuters w Londynie, to byli tam dziennikarze pamiętający wykład Churchilla w Fulton w 1946 roku, podczas którego ogłosił on początek zimnej wojny. Jeden z tych weteranów, nienagannie ubrany dżentelmen, tak mnie pouczał: pamiętaj młody człowieku, ile razy rozmawiasz z kimś zawodowo, i nieważne, czy to będzie prezydent, premier, papież czy Matka Teresa, zawsze powinieneś mieć z tyłu głowy pytanie: dlaczego ten skurwysyn kłamie?

Kwestionowanie prawd objawionych to podstawa, która w moim zawodzie występuje coraz rzadziej, bo ona po prostu nie popłaca: zbyt wielu ludziom można się narazić, a to szkodzi karierze, lepiej więc pomagać wzmacniać prawdy objawione. W ciągu 20 lat pracy zawodowej zmieniałem zatrudnienie dziesięć razy, nie zawsze były to moje decyzje, więc wiem coś o tym.

Problem ten dotyczy zarówno dziennikarstwa politycznego i śledczego, jak i reportażu, gdzie obowiązują sztywno egzekwowane przez redakcje i wydawców schematy konstruowania opowieści i ujęcia tematów wyłącznie z poprawnych politycznie, ugłaskanych pozycji. Jedno z dużych wydawnictw, uczestniczących w rozdawaniu prestiżowych nagród literackich, odesłało mi „Kronikę końca świata” z uwagą, że brak w niej należytego szacunku dla odmienności obcych kultur, i poczytuję to sobie za zaszczyt.

K.M.: W takim razie gratuluję Panu niezłomności. Czy to dlatego wybrał Pan dziennikarstwo? Aby pokazać ludziom prawdziwy świat, nieprzefiltrowany przez wymogi polityki, moralności czy jeszcze jakieś inne?

Jakub Mielnik: Nie ma w tym żadnej niezłomności, to codzienność zawodu, który z niezrozumiałych do końca względów stał się trampoliną do kariery kapłana, mówiącego ludowi, jak jest, tylko dlatego, że przez kilka lat czyta z promptera zapowiedzi do materiałów reporterskich. Kiedyś dziennikarze to byli pismacy stojący na tym samym szczeblu drabiny społecznej co sutenerzy, aktoreczki rewiowe, szulerzy i prostytutki, i to było OK – byli bezczelni, kłamali, wysługiwali się politykom i biznesowi, naciągali tematy, żeby zarobić – dziś robimy to samo, tylko ubrano nas w fatałaszki mężów zaufania i niektórzy za dobrze się w tych szmatkach poczuli.

Ja dziennikarzem zostałem, bo nie chciałem uczyć historii w szkole a na początku lat 90. do tego zawodu wchodziło się dosyć łatwo – mało kto miał dziennikarskie wykształcenie – ono zresztą jest zmorą, bo nie uczy niczego konkretnego poza płynnym przeskakiwaniem z tematu na temat. Jednak jest w tym wyborze jakaś konsekwencja – jako dziecko słuchałem BBC i Wolnej Europy i interesowało mnie wyłącznie to, co się działo daleko od Polski – w Kambodży, Iraku, na Filipinach etc. Robiłem nawet w podstawówce gazetkę, w której relacjonowałem wojnę iracko-irańską, podsłuchiwaną z Głosu Ameryki. Wygląda więc na to, że byłem na ten zawód skazany, co nie jest chyba dobrą konstatacją, biorąc pod uwagę trudną obecnie sytuację branży medialnej.

K.M.: Jak Pan wypada, w swojej ocenie, w porównaniu z redaktorem Majem (bohater serialu „Życie na gorąco”), podobno Pana ulubieńcem?

Jakub Mielnik: Redaktor Maj nie jest moim ulubieńcem, ale rzeczywiście był częścią dziecięcych fascynacji, rozbudzał wyobraźnię. W filmie był on mniej lub bardziej zawoalowanym agentem wywiadu albo przynajmniej dziennikarzem współpracującym z wywiadem. To, co wiemy na temat reporterów tego pokroju co Ryszard Kapuściński, pokazuje, że taka współpraca bardzo się przydaje doraźnie, ale na dłuższą metę – także pośmiertnie – odbija się czkawką. Przykro mi, że Panią rozczaruję, ale ja z redaktorem Majem ani z żadnymi służbami nie mam nic wspólnego.

K.M.: Czyli żadnej sensacji nie będzie, hehe. A tak poważniej: kto jest Pana dziennikarskim mistrzem lub chociaż symbolem dziennikarstwa na najwyższym poziomie?

Jakub Mielnik: Z tymi mistrzami to u mnie słabo, od czasu, gdy przestałem wieszać na słomiance nad łóżkiem plakaty z muzycznymi idolami, staram się nie poddawać tego typu emocjom. Mogę jednak wskazać kilka nazwisk, które dobrze mi się czyta i które mnie inspirowały, choć niekoniecznie mają one związek z tradycyjnym dziennikarstwem. Na pewno Hunter Thompson, twórca stylu gonzo, reportażu, w którym autor nie jest duchem, opisującym beznamiętnie to, co widzi, tylko aktywnym uczestnikiem opisywanych wydarzeń. Thompson był kompletnym świrem, który spędził w połowie lat 60 . ponad rok, jeżdżąc po Ameryce na motocyklu z Hells Angels – on jako pierwszy zdekonstruował romantyczny wizerunek „easy riders”, opisując ich jako bandę brutalnych wykolejeńców i gwałcicieli, żerujących na naiwności hippisów – wtedy to było coś – dostał nawet po gębie od bohaterów swojej książki. Potem w „Fear and Loathing in Las Vegas” rozprawił się z hippisowską mitologią, dotyczącą narkotyków – słowem kąsał zagłaskane święte krowy, i to było świetne. Z Polskich autorów cenię Krzysztofa Kąkolewskiego. Jego szkice do tekstów, które nigdy nie powstały, są świetne, podobnie jak „Diament w popiele”, genialny reportaż o prawdziwej historii Maćka Chełmickiego. Kąkolewski to pisarz, potrafiący z drobnych na pozór epizodów, czasami strzępków informacji, skonstruować porywającą opowieść. Napisał kilka rzeczy na przekór obowiązującym prawdom objawionym i dlatego dziś jest uważany za tzw. oszołoma – tym bardziej zasługuje na szacunek. Mam chyba w ogóle słabość do outsiderów: uwielbiam wyniosły sarkazm Williama Borroughsa, wściekłość Henry’ego Millera (choć już niekoniecznie jego zamiłowanie do pornografii) i pęd powietrza u Kerouaca. Mam nadzieję, że te inspiracje są czytelne w „Kronice”.

K.M.: Był Pan m.in. stażystą agencji Reuters w Londynie, redaktorem w BBC, stypendystą Broadcasting Corporation of China na Tajwanie, reporterem Przekroju, redaktorem w tygodniku Ozon i dzienniku Polska The Times. Współpracował Pan z wieloma tytułami. Teraz jest Focus. Ambitne stanowiska, ambitna praca. A jednak szukał Pan także zajęcia niebanalnego. Uczył Pan Chińczyków angielskiego. Co jeszcze „egzotycznego” Pan robił?

Jakub Mielnik: Uczenie chińczyków angielskiego jest zajęciem banalnym do bólu. Tej pracy chwyta się prawie każdy obcokrajowiec, bo Chińczycy dobrze za to płacą, a umieć nie trzeba wiele. Chłopcy z amerykańskiego Midwestu, którzy normalnie pracowaliby na stacji benzynowej albo jeździli wózkiem widłowym w WallMart, nieźle sobie żyją z uczenia w Tajpej czy w Szanghaju.
W moim przypadku uczenie było epizodem, dającym trochę dodatkowych pieniędzy, podobnie jak występ w reklamie kawy w puszce na Tajwanie – za dzień na planie dostałem tyle, że mogłem pojechać na kilka tygodni do Tokio, a byłem tylko jednym ze statystów – nawet nie widać mnie było na zdjęciach, tylko zarys sylwetki – więc się nie zastanawiałem długo. To jednak tylko epizody – mam to szczęście, że utrzymuję się od 20 lat wyłącznie z pisania i redagowania – zdarzają się oczywiście chudsze okresy, ale generalnie nie narzekam.

K.M.: Jak długo uczył się Pan mandaryńskiego? To było marzenie, kaprys, potrzeba?

Jakub Mielnik: Miałem roczny kurs na uniwersytecie Shihda w Tajpej, kilka godzin dziennie, pięć dni w tygodniu, to była część stypendium publicznego radia na Tajwanie dla dziennikarzy interesujących się Dalekim Wschodem, do którego zostałem zakwalifikowany. Początki były trudne, potem okazało się, że język mówiony nie jest taki trudny. Pamiętam, że kiedy pierwszy raz użyłem w autobusie mandaryńskiego, to się czułem, jakby z gardła dobywał się jakiś niekontrolowany świst z bulgotem, jakbym to nie ja mówił. Dziwne uczucie, ale zostałem zrozumiany i co więcej – zrozumiałem odpowiedź. Z czasem byłem w stanie w miarę płynnie porozumiewać się po mandaryńsku – w Chinach kontynentalnych to rzecz bezcenna, szczególnie na prowincji, ale i kłopotliwa – obcokrajowiec znający mandaryński jest podejrzany i szybko przyciąga uwagę różnych szpiclów, którzy nie odstępują cię potem na krok, pilnując, żebyś się czegoś nie daj boże nie dowiedział. Niestety od 12 lat mandaryńskiego używam sporadycznie i sporo już zapomniałem.

K.M.: Planuje Pan w najbliższym czasie kolejną daleką podróż?

Jakub Mielnik: Jeśli to pytanie o plany pisarskie, to mam pomysł, który będzie wymagał odwiedzenia trzech kontynentów, żeby go zrealizować. Rozmyślam właśnie nad tym, jak to sfinansować…

Jeśli chodzi o podróżowanie rekreacyjne, to moim dzieciom spodobała się bardzo Afryka – nie mam naturalnie na myśli Tunezji, tylko region subsaharyjski – kilka la temu zawlokłem je do Ghany, poprzedniej zimy byliśmy w Tanzanii i w Zanzibarze – to jednak czysta turystyka – nie widzę powodu, żeby cokolwiek o tym pisać.

K.M.: A czego można Panu życzyć oprócz rozwiązania kwestii ze sfinansowaniem podróży, o której Pan marzy?

Jakub Mielnik: Rozmawiamy o pracy, której nie rozpatruję w kategoriach marzeń, po prostu: albo coś wyjdzie, albo nie. Życie będzie toczyć się dalej. Mój teść od lat życzy mi na Boże Narodzenie zdrowia, twierdząc, że resztę sam sobie zorganizuję, i może przy tym pozostańmy.

K.M.: Wobec tego życzę zdrowia i bardzo dziękuję za rozmowę.

Rozmawiała Kinga Młynarska

Polecamy recenzję „Kroniki Końca Świata”, którą Szuflada objęła patronatem: http://szuflada.net/patronat-szuflady-kronika-konca-swiata-jakub-mielnik/

About the author
Kinga Młynarska
Mama dwójki urwisów na pełny etat, absolwentka filologii polskiej z pasją, miłośniczka szeroko pojętej kultury i sztuki. Stawia na rozwój. Zwykle uśmiechnięta. Uczy się życia...

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *