SZUFLADA poleca:
maud
Wkrótce stała się dla mnie bardzo rzeczywista i zawładnęła mną z nieprawdopodobną mocą.
Czyż nie stoi za moimi plecami nawet w tym momencie?
L.M. Montgomery
ludzie są z natury surowi jak mięso.
gdy wyspa rozrastała się jak wiktoriański przesąd,
chłodziła malinową krew sącząc ją po udach.
ta druga wyodrębniła się z niej jak napuchnięta blizna
na obraz i niepodobieństwo dziewczynki, która miała
być chłopcem.
jak kochać tego elfa, gdy prawdziwe dziecko rodzi się
martwe – pytała, klęcząc na deskach przodem
do ściany.
rozwijała się w głąb ziemi sztywno jak marchewka
u boku tego, który dawno nie żył, choć płodził dzieci.
to był cud i anomalia.
są tu fragmenty zbyt straszne, i mogą zranić wielu ludzi –
pisała patrząc sobie przez ramię, by nic już z niej
nie wyszło, prócz oddechu lekkiego jak koronka.
***
białoszewski
miałam pisać o stołach i krzesłach
jakby były szczególne
stoły i krzesła nie są szczególne
krzesła zrobiono przed wojną
(były gięte na ciepło)
ściany zamalowano wałkiem
(deseń przypomina kwiaty)
nad stołem się zastanawiam
parapety są martwe, ale jest
w nich życie i to mnie dziwi,
że życie robi takie małe ślady
zawsze myślałam
że jest potężne jak odcisk
stopy ojca przy malej
stópce dziecka
a to czasem tylko
takie dziurki w drewnie
które nawet nie potrafią
połknąć powietrza
czuję się rozczarowana
jak wtedy gdy
rtg wykazało przezroczystość
myśli i kłęby mózgu
jakby miało być coś więcej
jakbym miała spojrzeć poprzez
chciałabym pisać o stołach i krzesłach
jakby były szczególne
stoły i krzesła nie są szczególne
***
śliwka i sad ostateczny
tam na zewnątrz jest coś – mówią
w środku jest coś – mówisz –
więc unikam słońca, bo gdy wschodzi
budzą się zwierzęta, w tym rak skóry.
tam na zewnątrz mogłabyś mieć wszystko –
mrożone zarodki, własną książkę, gabinet.
w środku tylko resztki narządów,
setki zinternalizowanych pism różnych
autorów i gabinety, przez które przechodzisz,
gdy nie przechodzi.
od lat żyjesz tutaj wyschnięta i skurczona,
śliwko, gryząc swe wnętrze jak pestkę,
ale masz rację – mówią,
macie rację – mówisz.
na zewnątrz łatwo wpaść w prochy, kompot,
trawę, a tak siedzisz tu i ktoś ma cię w dłoni.
na imię mu HaSzem – znany bóg neurotyków
i ogrodnik.
***
janka
to może być ta ostatnia rzecz –
strużka krwi ciężka jak kamyk
i ciepła jak ślina.
albo cięcie w poprzek, a potem
wielka cisza.
to może być ta ostatnia rzecz –
łożysko dziurawe niczym siatka
na owady i główka wielkości
chrabąszcza.
lub organy zwinięte jak kot
w misce o kształcie nerki.
to może być ta ostatnia rzecz
na świecie. tak kończy się świat –
trąbki słuchowe, włosy anielskie
i końskie ogony.
miał mieć imię proroka.
miała mieć imię pramatki.
przez dziurę w brzuchu
usłysz mnie, panie –
przestań się lękać
ciała i krwi kobiety –
ostatniej rzeczy na świecie.
***
chłopiec jakich mało
twoje ręce mają zapach ołówka HB,
lasu i piórnika pierwszoklasisty.
jako dzieciak chodziłeś na wagary,
mazałeś książki długopisem
i okładałeś w szary papier.
lubiłeś wspinać się na drzewa,
wykopywałeś mech,
wyobrażając sobie, że tak właśnie
wygląda piłkarska murawa.
kiedy przyszło rozczarowanie dzieciństwem
i piłką, otrzymałeś kilka blizn po dorastaniu
(w sensie dosłownym – jako rozstępy
na plecach i ramionach).
czasem w złości rozdzierasz na sobie ubrania,
a rany wyglądają na świeże.
twoje ręce pachną ołówkiem HB,
tortem z kremem maślanym i jabłkiem papierówką.
twarz przywodzi na myśl Ariela
z powieści Minkowskiego, miłosne szaleństwo
na starej łódce milicji obywatelskiej.
powinieneś zostać zaklęty w międzyczas
przed transformacją ustrojową,
nosić dzwony i pluć pestkami
jak na starych filmach Silesji –
ty i twój wewnętrzny chłopiec jakich mało.
***
babka lancetowata
rosła chyba tylko
na naszym podwórku.
powody były prozaiczne –
to tam dzieci krzywdziły się
jak w powieściach z lat ’80
(chociaż nie mieliśmy dworca
ani ZOO, i tylko jednego
pedofila na kilka bloków).
ten, kto wie, co to
babka lancetowata
widział krew na soczystej
zieleni – ten ból niewysłowiony,
słodki, gdy mały człowiek
chylił się ku sobie,
utrzymując krążenie
wokół słonecznej twarzy.
***
krwawnik pospolity
było takie zioło –
krwawnik pospolity.
jego liść – maleństwo –
jak opiłek paznokcia
dziecka, kwiat gorzki,
biały, pełen winy
za sprzeczność
(bo czyż biel nie powinna
być zawsze obojętna?)
krwawnik nie nadawał się
na rany, więc żułam
łodyżkę, zaciskałam zęby.
w książce napisali:
„tamuje krwawienie”,
ale dorosłam i tak
splamiona ostatecznie
w klasie szóstej.
***
mania
Paulinie M.
zapytała mnie jaka była ta mania.
– to kobieta – mówię – aktorka,
w której zakochał się Franz Kafka.
– a ta twoja?
– moja? – śmiałam się,
jakbym pamiętała, tylko zapomniała.
– to też była kobieta. odsłaniała żebra,
by wydostać się ze mnie.
potrafiła nie jeść i nie spać napędzana
przez dziewczynkę.
– dziewczynkę?
– tak, małą dziewczynkę wpuszczoną
w świat jak w krainę możliwości
albo krzak malin. chciała się nasycić.
– i co z nią?
– wszystko wypadało jej z ust. całe życie.
nocami wdrapywała się na drzewa,
rysowała nagość, opisywała wnętrze.
– duszę?
– nie, jelita, przydatki i krwioobieg.
– kobieta jest czymś więcej.
– mania o tym nie wie. tworzy siebie
w popłochu, a popłoch sprzyja materii
ułożonej wzdłuż kręgosłupa.
– czy to boli?
– tak. bo potem następuje przerwa,
drzewa tracą liście, maliny są zmrożone
jak czucie.
– to wtedy wracasz?
– nie. wracam rzadko. ale teraz wróciłam,
gdy tak rozmawiamy.
– dlaczego?
– bo dialog odkrywa prawdę, a prawda
leży pośrodku. między mną a tobą i ponad nami.
– mania to dziewczyna, w której mógłby zakochać się
Franz Kafka – powiedziała i upiła łyk kawy.
***
theodosia
(gawęda o klątwie)
tamtego dnia Theodosia stała przywiązana do portu
oczekując aż znów połknie ją morze,
ale tym razem to ją połknęła mała dziewczynka,
która z otwartą buzią podpłynęła do niej
na promie wycieczkowym.
gdy dziewczynka skończy dwadzieścia lat
złoży papiery do Szkoły Morskiej
(wciąż marząc o Theodosii, która przewozić
będzie egzotyczne owoce, kawę,
czasem nielegalnych imigrantów)
dziewczynka na zawsze zatęskni do dalekich zapachów,
smaków, ciał.
ale tamtego dnia, gdy Theodosia stała przywiązana do portu,
dziewczynka nie wiedziała, że prawdziwa Theodosia Burr Alston
córka zdrajcy, żona polityka, matka zmarłego syna,
kobieta gruntowanie wykształcona zniknęła niegdyś
w Trójkącie Bermudzkim.
gdy dziewczynka dorośnie, podzieli los Theodosii.
ojciec zdradzi przepijając wszystko, a jej zdrowie,
zanim nauczy męża czułości, zniszczy martwy poród
(czułość przepadnie w głębi wód płodowych
wraz z utopionym synkiem w środku).
tak kobieta zacznie znikać pośród trzech mężczyzn jej życia.
bo tamtego dnia, gdy Theodosia stała przywiązana do portu,
mała dziewczynka z otwartą buzią podpłynęła do niej
na promie wycieczkowym
i połknęła ją na zawsze.
***
leo lipski
witaj w domu, tu po kilku dniach nasycenia
klozet działa jak elektryczne krzesło,
bo w życiu trzeba znaleźć czas
i na konwulsje i na taniec.
matka krzyczy, że pelargonie na parapecie
nie przyjmą się (parapet to mała planeta,
ten dom – ot, czarna dziura).
słuchaj mamo, domy mają ciemne wnętrza,
mieszczą się też w rurach, odpływach,
przebiegają pod podłogą tak szybko,
że nie zaznasz ruchu.
to mnie zadowala. siedzę z głową w klozecie,
bo tam dom twój, gdzie treść brzucha stać się może.