Waterloo – zapomniana perełka

Waterloo wyreżyserowane przez Siergieja Bondarczuka za $35.000.000 wyłożonych przez włoskiego producenta Dino de Laurentiisa jest jednym z najbardziej niezasłużenie zapomnianych filmów w historii kina, a jednocześnie jedną z największych finansowych klap wszechczasów. Kilkanaście tysięcy statystów, gwiazdy światowego kina oraz trwająca 40 minut i doskonale zrealizowana scena bitewna nie uchroniły tego obrazu przed wylądowaniem w lamusie. Pora go zatem stamtąd wyciągnąć, odkurzyć i przypomnieć.

Koncepcja

Wiecie, kim jest Dino de Laurentiis? Jeśli nie wiecie, to macie jedynie mgliste pojęcie o historii światowego kina. Otóż ten pan, będący jednym z największych włoskich producentów filmowych, pod koniec lat sześćdziesiątych XX wieku wpadł na pomysł nakręcenia klęski Napoleona pod Waterloo i z właściwą sobie energią zabrał się do jego realizacji. Szybko jednak zdał sobie sprawę, że ekranizacja tej wielkiej bitwy na zachodzie Europy w warunkach dyktowanych przez wolny rynek nie będzie możliwa z powodów finansowych. Postanowił zatem znaleźć partnera na Wschodzie, za żelazną kurtyną, i w 1969 roku podpisał umowę z radziecką wytwórnią filmową Mosfilm. Rosjanie mieli załatwić plenery, statystów, konnicę, natomiast de Laurentiis atelier i zaplecze techniczne (kamery, laboratoria, nowoczesny sprzęt filmowy oraz głównych aktorów). Na reżysera tej superprodukcji wyznaczono Siergieja Bondarczuka, który miał doświadczenie w realizacji olbrzymich scen bitewnych, co udowodnił filmem „Wojna i pokój” (1967), za który otrzymał Złoty Glob oraz Oskara.

Mając umowę z Mosfilmem w garści, de Laurentiis zdołał zebrać 35.000.000 dolarów na realizację filmu (wg. dzisiejszej wartości dolara odpowiada to kwocie 200.000.000 zł) oraz zatrudnić dwie gwiazdy kina: Christophera Plummera jako Wellingtona i Roda Steigera jako Napoleona. Była to najdroższa produkcja filmowa aż do końca lat dziewięćdziesiątych XX wieku (dopiero „Titanic” Camerona z 1997 r. miał porównywalny budżet).

Realizacja

Rosjanie przystąpili do przygotowań nad filmem z właściwym sobie rozmachem. Miejscem, które miało udawać pole bitwy pod Waterloo, były okolice miasta Użhorod na zachodniej Ukrainie. Aby jak najbardziej upodobnić teren do belgijskiego oryginału, zrównano z ziemią dwa wzgórza, wytyczono 8 kilometrów utwardzanych dróg, przesadzono ponad 5.000 drzew, zaorano i obsiano jęczmieniem oraz pszenicą 450 hektarów, a także wybudowano kopie czterech budynków, które w 1815 roku znajdowały się na polu bitwy. Ponadto, aby zapewnić odpowiednią grząskość gruntu (przed bitwą pod Waterloo solidnie lało), położono 9 kilometrów podziemnych rur, które dostarczały wodę i zamieniały wyznaczony kawałek terenu w grząskie bagnisko.

Bondarczuk dostał do swojej dyspozycji 5 nowoczesnych kamer Panavision, mógł więc pokusić się o symultaniczne kręcenie tych samych scen z różnych ujęć. Pierwszą kamerę zatrzymał przy sobie, drugą i trzecią umieścił na 30-metrowych wysięgnikach, czwartą zamontowano na specjalnym wózku szynowym, dla którego wybudowano 4 kilometry torów, piątą zaś obsługiwał operator z latającego nad planem filmowym helikoptera.

Na swoje rozkazy otrzymał także od Armii Czerwonej 15.000 żołnierzy oraz samodzielną brygadę kawalerii liczącą 2000 koni. Żołnierze ci już kilka miesięcy przed początkiem zdjęć zostali zakwaterowani w pobliżu planu filmowego, w specjalnym obozie, gdzie codziennie trenowali musztrę według podręczników z epoki napoleońskiej, uczyli się walki na bagnety, strzelania z muszkietów oraz XIX-wiecznych armat. Przez ten czas zapuszczali też wąsy i bokobrody. Wyszkolenie żołnierzy dało o sobie znać podczas zdjęć. Po porannej zbiórce maszerowali do garderób, przebierali się we francuskie, brytyjskie oraz pruskie mundury i… po piętnastu minutach meldowali się z powrotem na placu, gotowi do wymarszu.

Żołnierze dowodzeni byli przez radzieckich oficerów, z których każdy miał przy sobie krótkofalówkę i przez nią odbierał rozkazy od Bondarczuka. Reżyser, aby uniknąć wszelkich niedomówień i problemów związanych z kierowaniem tą międzynarodową produkcją, zatrudnił także sztab tłumaczy symultanicznych: angielskiego, rosyjskiego, włoskiego i serbskiego, którzy nie odstępowali go ani na krok.

Zdjęcia rozpoczęły się pod koniec czerwca 1969 roku na Ukrainie i trwały 28 tygodni. Wszystkie sceny bitewne nakręcono w ZSRR, następnie ekipa przeniosła się do Włoch, gdzie w rzymskich studiach filmowych de Laurentiisa dograno część ujęć we wnętrzach. Sceny abdykacji Napoleona w Fontainebleau, wnętrza pałacu Tuileries oraz scenę balu nakręcono w pałacu królewskim w Caserta, w południowych Włoszech.

Zarys fabuły

Scenariusz do filmu napisał H.A.L. Craig, który ewidentnie inspirował się opisem bitwy pod Waterloo pióra Wiktora Hugo. Akcja rozpoczyna się abdykacją Napoleona w Fontainebleau, po której następuje jego ucieczka z Elby i tryumfalny marsz na Paryż. Dalej mamy ponad 40-minutową scenę bitwy pod Waterloo, zakończoną klęską Starej Gwardii. Każdy, kto nie spał na lekcji historii, mniej więcej zna przebieg bitwy, co swoją drogą jest jedną z bolączek tego filmu… bo wiemy, jak się zakończy.

A dla zachęty rzućcie okiem na trailer i czytajcie dalej.

Wellington vs Napoleon

Film skupia się na wielkim starciu toczonym między Napoleonem a Wellingtonem na polach pod Waterloo. Mamy zatem pojedynek dwóch wodzów, ale i pojedynek dwóch wielkich aktorów – Roda Steigera i Christophera Plummera. Zarówno Craigowi, jak i Bondarczukowi udała się rzadka sztuka przedstawienia obu antagonistów z neutralnego punktu widzenia, bez popadania w karykaturę i przerysowania. Nie sposób nie podziwiać charyzmy Napoleona lub opanowania Wellingtona, chociaż pierwszy irytuje nas swoją megalomanią, drugi zaś słynną brytyjską flegmą.

Gdybym napisał, że Steiger oraz Plummer stworzyli w tym filmie kreacje swojego życia, popadłbym pewnie w przesadę. Niemniej, moim zdaniem, Napoleon Steigera jest najbardziej napoleońskim Napoleonem w dziejach kina, zaś Wellington Plummera najbardziej wellingtonowskim Wellingtonem. Obaj wydają się być tak autentyczni, jak to tylko możliwe, a ich postacie są niemal żywcem przeniesione z kart historii na ekran.

Chociaż ci dwaj bohaterowie zawłaszczają dla siebie niemalże cały film, należy wspomnieć, że pozostali aktorzy w większości także stanęli na wysokości zadania. Nie sposób nie wspomnieć epizodycznej roli Orsona Wellesa, który wcielił się w otyłego i w gruncie rzeczy sympatycznego Ludwika XVIII. Zapadające w pamięć role stworzyli także Jack Hawkins (jako sir Thomas Picton), Dan O’Herlihy (jako marszałek Ney) czy Donal Donnelly (jako szeregowiec O’Connor). Niezbyt podobał mi się za to Sergo Zagariadze w roli marszałka von Blüchera. Chociaż z drugiej strony może takie przesadzanie z ekspresją i mimiką było jak najbardziej na miejscu w odgrywaniu człowieka, który wierzył w to, że jest w ciąży z francuskim żołnierzem i lada dzień urodzi słonia…

Bitwa

Ponad 40-minutowa sekwencja bitwy pod Waterloo jest najlepiej nakręconą sceną batalistyczną w historii kina. Amen.

Chociaż może powinienem napisać coś w stylu: 16.000 statystów i 2000 koni – to musi zrobić wrażenie! Ale nie, tak nie napiszę, gdyż ilość bardzo rzadko przechodzi w jakość. W radzieckiej wersji „Wojny i pokoju” (1967) podczas bitwy pod Borodino brało udział 120.000 statystów i 1500 koni. I co? I nic, trzy radzieckie kamery z kiepską optyką nie udźwignęły tego zadania. Bułgarzy w swojej superprodukcji „Chan Asparuh” (1983) wystawili 50.000 statystów, ale film kręcony dwiema kiepskimi kamerami i beznadziejnie zmontowany dziś da się oglądać jedynie jako kinematograficzną ciekawostkę. Peter Jackson we „Władcy pierścieni” (2003) namnożył komputerowo ludzi, orków i innego tałatajstwa do tego stopnia, że batalistyka w tym filmie sprowadza się do ataku jednej kupy po horyzont na drugą kupę po horyzont, przy czym ta dobra kupa z niewiadomych powodów wygrywa, chociaż sensu w tym nie ma.

Waterloo Bondarczuka uniknęło tych błędów. Połączenie radzieckiego rozmachu, amerykańskiej technologii i europejskiego montażu z całkiem sensownym scenopisem dało zaskakująco dobre rezultaty.

Bitwa w tym filmie rozgrywa się na trzech różnych płaszczyznach. Pierwsza – i najmniej oczywista – toczy się w naszych głowach. Wiemy, że Napoleon przegra, wiemy, że Ney rzuci ciężką jazdę do bezsensownej szarży na czworoboki angielskiej piechoty, wiemy, że natarcie starej gwardii złamie centrum wojsk Wellingtona i zmusi go do cofnięcia się, wreszcie wiemy, że w ostatniej chwili nadejdzie Blücher, a pruska armia przeważy szalę zwycięstwa. To wszystko wiemy (a przynajmniej powinniśmy wiedzieć) i oglądając film ciągle zastanawiamy się, JAK to zostanie POKAZANE.

Druga płaszczyzna rozgrywa się w swoistym pojedynku między Wellingtonem a Napoleonem. Podglądamy obu wodzów, jak rozważają strategię bitwy, jak próbują rozgryźć plany przeciwnika, wreszcie – jak podejmują decyzje w ogniu walki. To wielka zaleta tego filmu, dla której skłonny jestem wybaczyć paskudną manierę „głosu zza kamery”, kiedy słyszymy myśli dowódców. Dzięki temu bitwa zyskuje dodatkowy wymiar taktyczny, tak rzadki, a nawet nieobecny w większości superprodukcji.

Trzecia płaszczyzna to samo pole bitwy, które obserwujemy z trzech perspektyw  – oczu pojedynczych żołnierzy, z dużego oddalenia, z którego widzimy panoramę rozmieszczenia i ruchów wojsk z szerokiej panoramy, na której widzimy rozmieszczenie i ruchy wojsk, wreszcie z lotu ptaka. Taką różnorodność perspektyw w scenach batalistycznych po „Waterloo” zrealizowano dopiero we „Władcy pierścieni”. Tam jednak służyło to jedynie taniemu efekciarstwu, gdyż bitwy u Jacksona same w sobie nie miały większego sensu. Bondarczuk natomiast ukazuje nam w ten sposób poszczególne potyczki, które są częścią większej całości, jaką jest ogromna i złożona bitwa.

Przykład? Proszę bardzo! Kiedy Ney widzi wycofującego się Wellingtona, podrywa do szarży francuską ciężką jazdę. Atak obserwujemy początkowo z niskiej perspektywy, następnie zaś z lotu ptaka, dzięki czemu możemy zobaczyć prawie 2000 kirasjerów w zwartej, groźnej masie. Później widzimy to samo natarcie z punktu widzenia angielskiej baterii artylerii, która rozstawiła się po drugiej stronie głębokiego jaru i otwiera właśnie ogień do skłębionych jeźdźców. Ney nie wiedział o tym wąwozie, ciężka jazda ponosi krwawe straty, jej natarcie jest jednak na tyle mocne, że radzi sobie z tą przeszkodą i – tu znowu ujęcie z lotu ptaka – zdobywa baterię, widzimy jednak, że armatnie salwy poczyniły wyrwy w zwartym szyku. Punkt widzenia znowu się przenosi, tym razem spoglądamy oczami oficera dowodzącego angielską piechotą. Widzimy uciekających artylerzystów i szarżę francuskiej jazdy, która właśnie zdobywa szczyt wzgórza, nie mając pojęcia o tym, że na jego drugim stoku czeka kilkanaście uszykowanych w czworoboki oddziałów nieprzyjaciela. Pada rozkaz: „ognia!”, muszkiety plują ołowiem, konie i jeźdźcy upadają na ziemię. I znowu widzimy całe starcie wpierw w szerokim ujęciu z szerokiej perspektywy, a następnie z boskiego punktu widzenia, dzięki czemu w pełni dostrzegamy rozmiar błędu, jaki popełnił Ney, rzucając szarżę na oślep, bez rozpoznania i wsparcia piechoty, oraz beznadziejną walkę kawalerzystów w krzyżowym ogniu zwartych oddziałów strzelców. Po prostu majstersztyk!

Wspomnieć jeszcze trzeba o malarskich inspiracjach Bondarczuka, który część scen batalistycznych inscenizował na podstawie obrazów przedstawiających artystyczne wizje bitwy pod Waterloo. Proszę spojrzeć na grafikę poniżej. Górna część to kadr z filmu, dolna zaś to obraz Lady Butler zatytułowany „Scotland Forever!”, przedstawiający szarżę Royal Scots Greys na pozycje artylerii francuskiej. Takich malarskich zapożyczeń jest w filmie znacznie więcej, uważne i znające się na temacie oko wychwyci odwołania do obrazów Williama Sadlera, Ernsta Croftsa czy Henri Philppoteaux.  Moim zdaniem wyszło to dziełu Bondarczuka na dobre.

Film a historia

Historyczna bitwa pod Waterloo trwała kilkanaście godzin – pierwsze strzały padły o 11.30, ostatnie po 21.00. W filmie zaś – z wiadomych względów – bitwę oglądamy przez nieco ponad 40 minut. Mimo znacznych skrótów i rezygnacji z ukazania niektórych starć – przy zachowaniu najważniejszych – Bondarczukowi udało się dosyć wiernie przedstawić przebieg bitwy. Także pod względem kostiumów oraz rekwizytów filmowi nie można nic zarzucić. Pewne odstępstwa od historycznych realiów oraz garść anachronizmów, które nie rzutują znacząco na całokształt filmu, znajdziecie w ciekawostkach.

Znawców tematu razić może trochę zubożenie wątku pruskiego. U Bondarczuka armia pruska przybywa na pole bitwy jako jednolita siła i z miejsca rzuca się do ataku. W rzeczywistości korpusy pruskie przybywały pod Waterloo pojedynczo i wdawały się w ciężkie walki z Francuzami. Dopiero załamanie się ataku starej gwardii na pozycje angielskie spowodowało panikę i klęskę wojsk napoleońskich.

Cieszy natomiast wplecenie do scenariusza autentycznych dialogów, które znamy dzięki pamiętnikom z epoki. „Nadchodzą, sire, w starym dobrym stylu – mówi Wellington na widok maszerujących Francuzów. – Więc przyjmiemy ich w starym, dobrym stylu – odpowiada Picton”. To mój ulubiony cytat.
Wiernie przedstawiono też tragiczny koniec: 1. Batalionu, 2. pułku strzelców pieszych gwardii pod dowództwem gen. Cambronne, który na wezwanie Brytyjczyków do poddania się, odparł krótko i treściwie: „Gówno!”. W politycznie poprawnych podręcznikach do historii znaleźć można inną, bardziej pompatyczną wersję odpowiedzi: „Gwardia umiera, ale się nie poddaje”. Filmowi Bondarczuka daleko jednak do pompatyczności.

Moja ocena

Nie będę ukrywać, że lubię ten film. Nie jest to może dzieło wybitne, ale z pewnością zasługuje na uznanie, zwłaszcza dla wbijającej w fotel sceny batalistycznej, która pozostaje dla mnie najlepiej nakręconą bitwą w historii kinematografii. Po prostu każdy miłośnik kina powinien znać ten film, chociażby dla porównania z innymi superprodukcjami, takimi jak „Braveheart”, „Władca pierścieni”, „Aleksander” czy „Królestwo niebieskie”. Na ich tle Waterloo wypada nad wyraz korzystnie.

Poza tym zaskakuje zdecydowanie antywojenna wymowa filmu. Pole chwały nigdy nie wygląda pięknie – mówi Napoleon, przejeżdżając przez pobojowisko pod Ligny. Wellington, oglądając zwały trupów zaścielające pola pod Waterloo, ze grozą w głosie oznajmia: „Uwierzcie mi, nie ma rzeczy straszniejszej od wygranej bitwy, z wyjątkiem bitwy przegranej”. Brak w filmie patosu i nie uderza on w podniosłe tony. Może zasługa w tym Bondarczuka, który jako Rosjanin mógł z dystansem spojrzeć na bitwę toczoną przez Francuzów, Prusaków i Brytyjczyków.

Reasumując: Waterloo to kawał dobrego, widowiskowego kina. Nie należy oczekiwać w tym filmie jakiś prawd filozoficznych czy psychologicznej głębi. Ot, to po prostu wielki, monumentalny fresk historyczny i jako taki powinien być oceniany. A w tej kategorii jest jednym z najlepszych, jakie zdarzyło mi się widzieć.

A jak Wy oceniacie ten film?

Ciekawostki

Waterloo poniosło całkowitą klęskę finansową. Przy budżecie wynoszącym 35.000.000 dolarów zarobiło w USA zaledwie 1.400.000$, w Europie zaś 450.000$. Częściowo winna temu była kiepska reklama oraz nie najlepsza dystrybucja. Klapa tego filmu skłoniła Warner Bross do przekonania Stanleya Kubricka, aby zrezygnował z pomysłu nakręcenia filmu o Napoleonie.

Pomimo olbrzymiego budżetu Dino de Laurentiis oszczędzał, na czym się dało, zwłaszcza pod koniec zdjęć. Kiedy kręcono mowę abdykacyjną Napoleona, zabronił kamerzyście zmienić rolkę filmu na nową, każąc wykorzystać do końca tę, którą miał załadowaną. Rolka skończyła się w połowie przemowy Steigera, wściekłego, że musi ją powtarzać dokładnie od momentu, w którym zabrakło taśmy.

W Wielkiej Brytanii film został ocenzurowany i wycięto z niego wszystkie sceny z upadającymi na polu bitwy końmi, tłumacząc to odmową promowania okrucieństwa wobec zwierząt.

Peter Jackson w „Powrocie króla” w ujęciu przybycia na pola Pelennoru jeźdźców Rohanu dokładnie skopiował scenę pojawiania się pod Waterloo konnicy pruskiej.

Nagrody

W 1971 r. film otrzymał nagrodę British Academy za najlepsze kostiumy.
W 1971 r. Włoska Akademia Filmowa uhonorowała film statuetką Davida di Donatello za najlepszą produkcję roku.

Ahistoryczność

Marszałek Soult nie mógł być obecny przy abdykacji Napoleona w Fontainebleau, gdyż w tym czasie przebywał w Tuluzie, broniąc jej przed wojskami Wellingtona.

William Ponsonby przed poprowadzeniem do szarży regimentu Royal Scots Grey opowiada Uxbrige o swoim ojcu, który miał zginąć podczas kampanii w Egipcie. W rzeczywistości jego ojciec był brytyjskim politykiem, który nigdy nie brał udziału w żadnej bitwie i zmarł z przyczyn naturalnych.

W filmie książę Gordon prowadzi szkocki regiment Gordon’s Highlander do bitwy. W rzeczywistości Gordon poległ w czasie poprzedzającej Waterloo bitwy pod Quatre Bras.

Michał Kómoch

komentarz

  1. Jestem świeżo po siedmiogodzinnym seansie „Wojny i pokoju” Bondarczuka i muszę przyznać, że tamte inscenizacje były bardzo przemyślane. W filmie po rekonstrukcji wygląda to naprawdę dobrze. Swoją drogą bardzo dobry tekst. Napisany ze świadomością historyczną i intuicją filmoznawczą, a przy tym niezwykle klarowny. Słowa uznania 😉

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *