Ula Orlińska-Frymus – Miasto moje, Tel-Aviv

DSCN0805
fot. U. Orlińska-Frymus

Zanim wyjechałam do Izraela, nie miewałam snów o wieżowcach. Nie zastanawiałam się nad tym zbytnio. No bo po co. Jak wróciłam do Polski, na przysłowiowe „dłużej”, zaczęłam śnić cyklicznie. Chyba o Wzgórzu Wiosny (bo tyle znaczy Tel-Aviv). Śnię szybko i zapominam szybko. Sny trwają jakby w przyspieszeniu. Mój psychiatra mówi, że cierpię na  Syndrom Polski, niestety, nie do wyleczenia.

Te miasta ze snów, widziane gdzieś kiedyś życiu moim, ponoć jeszcze za krótkim, żeby jakieś zmiany w kraju wyszły na lepsze, a więc one są. Czyste i poukładane. Szklane wieżowce, równe chodniki, czyste przystanki i zorganizowane połączenia miejskie. I ja się w nich miotam, gubię się. Przyzwyczajona do bylejakości, ale bez odwagi wyjazdu, gdzie gorzej. Gorzej nie istnieje. Związana z porównaniem, przerażona, w śnie próbuję przypomnieć sobie to miejsce, ten budynek, pociąg, przystanek 174. Nie mogę się obudzić, bo najpierw muszę sobie przypomnieć gdzie jest ta stacja. Czasem biegnę. Przecinam nielegalnie cztery pasy ulicy, osiem pasów albo dwanaście. W każdą stronę. Bez dziur, bez wyrw ani zagłębień czy wgłębień. Idealnych. Dobiegam do schodów i wchodzę (lub schodzę, w zależności od dnia tygodnia) i jestem na kolejnej autostradzie. Czasem się budzę i słucham zegarka: tyk, tyk. Tyka, dobrze tyka.

Jak dobrze, że jest demokracja, słyszę żula w śmietniku. Takie zajebiste rzeczy można wyciągnąć. Za komuny nie było tego, odpowiada drugi i przewraca następny kubeł w eleganckiej zagrodzie osiedlowego szmatławstwa. Jest taka stała parka, mieszkają w kontenerze niebieskim, czyli tym na papier. Mój boże, bardzo mnie to męczy, zasmuca, bo co jeśli się pomylą i wejdą do zielonego? A tam szkło samo.

W czwartki podjeżdżam drewnianym tramwajem do wieżowca z wielkim zegarem na szczycie. Tak jak z komiksu o Batmanie, tylko że to nie Gotham. Wchodzę do środka i wjeżdżam windą na 174 piętro. Biskup bez majtek otwiera mi drzwi i zaprasza na obrady. Zebrania dotyczą tego, że do kościoła nikt nie chodzi. Nikt? Pytam mojego sobowtóra, bo widzę przecież siebie jakby. W sumie ktoś tam chodzi, tylko ciągle bez dowodów, odpowiada. Dzwoni telefon, matka moja, a czy kapuśniak zjedzony i czy dobry. Dobry, taki polski, choć matka polski też nienawidzi. Braku perspektyw i perspektywy braku. Jak u Koterskiego, przysiąc bym mogła. Chwile tak mocno wryte w mózg mój, myślący inaczej. Patrzę na nich wszystkich i na koń, wołam, skrzydła husarza mi wyrastają i pędzę, a oni tacy malutcy. Debile, mówi biskup, ten sam, tylko mięso jedzący na odpuście wiejskim pod Szczecinem. Dożynki święci – świętuje przez chwilę. Razdwatrzygilejemuprzysiadłynaręikawielatte z brzuszkami czerwonymi, a on je cap i na grille.

Budzę się mokra cała od potu niezdrowego, zasycha mi w gardle z przestrachu czy  może coca-cola w lodówce się nie skończyła i pragnienia nie zagaszę. Jest. I almette bez konserwantów. Wystarczy mi ich na dzień cały z czego innego, zakonserwuję się w chemii żywnościowej. Moje ciało po śmierci długo utrzyma mięso przy kościach. STOP.

Dzień zapowiadał się jak każdy inny dzień poprzedni czy przyszły.

 Ula Orlińska-Frymus

About the author
Ula Orlińska-Frymus
doktorantka US, ukonczyła szkołę dla emigrantów w Izraelu oraz podyplomowe studium nauki o Holokauście na UW, autorka reportaży z Izraela i Japonii, zakochana w Harukim Murakamim, sushi i komiksach Rutu Modan. A przede wszystkim - mama Franka.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *