Trudna sztuka prawie nicnierobienia

Niniejszy tekst w zamierzeniu miał być recenzją, ale obawiam się, że nie podołałam zadaniu. Tematyka książki, o której pokrótce opowiem, skłoniła mnie bowiem do snucia własnych rozważań, dlatego wygląda na to, że zamiast publikacji analityczno-krytycznej niechcący popełniłam felieton. Ups.

Zacznę od tego, że jestem niecierpliwa. A do tego leniwa i niezdrowo ambitna. Taki zestaw cech każe mi toczyć odwieczne wewnętrzne boje. Leniwa połowa mnie wolałaby wziąć książkę, walnąć się na łóżko i w ogóle nie patrzeć na zegarek, tylko czytać, czytać, czytać, dopóki oczy mi nie wypadną. A jednak ambitna i niecierpliwa ja rozkazują odłożyć wszelkie przyjemności na tajemnicze, bliżej nieokreślone Potem, ponieważ Teraz koniecznie trzeba uporać się z całą listę obowiązków na Wczoraj. Nie muszę chyba wspominać, że leniwa ja zwykle owe boje przegrywa z kretesem, przez co stos książek do przeczytania rośnie w zastraszającym tempie i patrzy na mnie z coraz większym wyrzutem. Nie pamiętam, kiedy ostatnio obejrzałam jakiś film, tak od początku do końca, śledzę jedynie kilka seriali, ponieważ dużo łatwiej jest mi od czasu do czasu wygospodarować czterdzieści minut na odcinek niż drogocenne półtorej godziny, nie mówiąc już o dwóch! Kino? No, ze dwa miesiące temu byłam na „Hobbicie…”, poprzedniego seansu nie pamiętam, tak dawno to było. Zaraz, zaraz, już mam, zdaje się, że poszłam wtedy na „Avatar”. Aha. Czyli przerwa między jedną a drugą wycieczką do multipleksu trwała trzy lata. Teatr… tak, przechodziłam obok jednego gdzieś w okolicach matury.

A czym byłam tak zajęta, że nie potrafiłam znaleźć choć chwili na przyjemności? Życiem. Podobno. Studiami, pracą na nocne dwunastogodzinne zmiany, skrobaniem magisterki w tak zwanym międzyczasie, a wszystko to na dodatek uskuteczniałam za granicą, czyli nie po naszemu. Grafik wypchany po brzegi tak, że szpilki nie wetkniesz. Studia, praca, magisterka, dziękuję uprzejmie, a jak chcesz się ze wszystkim wyrobić, to lepiej przeznacz mniej czasu na sen, inaczej czarno to widzę, oj czarno… Pamiętam, że jak kilka miesięcy temu udało mi się cudem jakimś uporać z nawałem niezwykle-ważnych-spraw-do-załatwienia-natychmiast i, korzystając z okazji, zaraz przyssałam się do „Malowanego człowieka” Petera V. Bretta, o mało nie rozpłakałam się ze szczęścia na widok cudownych, czarnych, drobnych literek.

Skutek mojego tak zwanego życia jest taki, że „Trudna sztuka (prawie) nicnierobienia” Denisa Grozdanovitcha stanowi póki co jedną z nielicznych książek, jakie udało mi się przeczytać w ciągu ostatniego roku, choć przyznaję, że teraz sumiennie nadrabiam zaległości. Już sam tekst okładkowy przykuł moją uwagę:

Żyć swoim własnym rytmem, czytać zapomnianych pisarzy, grać w tenisa bez chęci rywalizacji, urządzać sobie sjesty w głębi ogrodu, przyglądać się lotowi żurawi, rozmyślać o snach z poprzedniej nocy – oto tajemnicze doświadczenia, do których zdobycia zaprasza nas autor i które ogłuszający hałas planety czynią dzisiaj prawie niemożliwymi…

trudna-sztuka-prawie-nicnierobienia_szuflada.netKsiążka Grozdanovitcha stanowi zbiór mniej lub bardziej powiązanych ze sobą artykułów i felietonów, przez co można odnieść wrażenie małego bałaganu, w którym narrator chwilami zbyt mocno odbiega od tematu, a niekiedy jakby zapomina spuentować niektóre ze swoich rozważań. Ponadto autor momentami przywodzi na myśl rozpieszczonego przez życie marzyciela całkowicie oderwanego od rzeczywistości. Przyznaję, że dość sceptycznie wspominam kilka tekstów z „Trudnej sztuki…”, a zwłaszcza te, w których pisarz po raz kolejny przedstawia nam swój dzień składający się głównie ze spacerów, poobiednich drzemek, sjest i podwieczorków. No kto w dzisiejszym świecie może sobie pozwolić na taki luksus nieograniczonego wręcz rozleniwienia? Grozdanovitch jako były zawodowy sportowiec oraz autor poczytnych książek może z całą pewnością, lecz ja, na ten przykład, to już nie za bardzo. A jednak mimo tych fragmentów, gdzie różnice między sytuacją pisarza a odbiorcy są tak widoczne, że tekst dość poważnie traci na wiarygodności, muszę uczciwie przyznać, że książka nie jest pozbawiona bardzo celnych obserwacji oraz wielu uniwersalnych prawd.

Grozdanovitch zabiera nas na poszukiwanie odpowiedzi na następujące pytanie: A gdyby czas zyskany dzięki prędkości nie był nam przydatny do szczęścia? Ilu z nas potrafi pozwolić sobie na chwilę nicnierobienia bez poczucia, że o to marnują cenne sekundy, które można by spożytkować lepiej, a nade wszystko, korzystniej? Czy postęp, słowo sztandarowe dwudziestego i dwudziestego pierwszego wieku, jakim uporczywe usprawiedliwiamy tę karkołomną gonitwę naszych czasów, faktycznie niesie ze sobą same korzyści i pozytywy? Chyba niewielu zdaje sobie sprawę, że wszędobylski pęd nastawia naszą cywilizację na ilość, a nie na jakość, a tak zwany rozwój bardzo często nie ma do zaoferowania żadnych długoterminowych rozwiązań, a tylko zastępuje jedne wady innymi. Pościg za zmianami, które są nam niby tak niezbędne i które koniecznie musimy wprowadzić w życie tu i teraz, otumanił nas do tego stopnia, że zapomnieliśmy o jednej, nieodłącznej zasadzie, jaka towarzyszy każdemu naszemu działaniu: „To, co zyskujemy z jednej strony, tracimy z drugiej”. Dzięki najnowszej technologii jesteśmy w stanie porozumiewać się z ludźmi z dowolnej części globu, lecz tym samym zamknięci w wirtualnym świecie tracimy prawdziwy kontakt z żywym człowiekiem, ograniczając się do wymiany maili czy SMS-ów. Jesteśmy coraz bliżej wynalezienia leku na raka, a jednocześnie żywność produkowana tanio, za to byle jak i na szybko, powoduje coraz poważniejsze choroby. Rywalizacja, jaką toczymy ze sobą na każdym kroku, przyczynia się co prawda do bicia kolejnych rekordów, słupki i wykresy zysku i sprzedaży pną się ku niebu, a z drugiej strony ten wpajany nam od dziecka przymus bycia najlepszym we wszystkim sprawia, że niewiele rzeczy potrafimy robić nie po to, by udowodnić coś sobie czy innym, lecz dla zwykłej, przyziemnej, niezobowiązującej przyjemności. Czy naprawdę musimy tak gnać, skoro bezwzględne prawo kompensacji zawsze wszystko równoważy?

Czy nie lepiej byłoby nauczyć się dostosować do naturalnego biegu rzeczy, zachować prostotę i harmonię oraz bezcenny czas, którego teraz tak bardzo nam brakuje? Być może właśnie dzięki niedziałaniu i nicnierobieniu nauczylibyśmy się cierpliwości, pokory i chwytania tych nielicznych, ulotnych chwil zwanych szczęściem. Być może teraz, w tym ciągłym biegu nie wiadomo dokąd, w ogóle nie jesteśmy w stanie owych chwil zauważyć, nie mówiąc już o tym, by je docenić.

Kiedy czytałam „Trudną sztukę…”, przypomniał mi się pewien wykład z psychologii społecznej, na którym obejrzeliśmy poniższy film na YouTube:

http://www.youtube.com/watch?feature=player_embedded&v=myq8upzJDJc

Joshua Bell, jeden z najbardziej utalentowanych skrzypków na świecie, został poproszony o udział w eksperymencie socjologicznym. Badacze starali się odkryć, czy w dzisiejszych czasach, narzucających naszemu życiu szaleńcze tempo, jesteśmy w stanie przystanąć na chwilę, by dostrzec i docenić piękno. Tym sposobem Bell znalazł się na stacji waszyngtońskiego metra, gdzie zagrał sześć utworów Bacha, uważanych za jedne z najtrudniejszych kompozycji w historii. I co? Ano nico. Ów koncert incognito odbył się w godzinach szczytu, kiedy to przez stację metra przeszło ponad tysiąc ludzi. Tymczasem wirtuoz został zauważony przez raptem sześć osób, które zatrzymały się na moment, by posłuchać jego gry. Dwudziestu siedmiu przechodniów wrzuciło kilka dolarów do futerału, nie zatrzymując się nawet. Jedna jedyna kobieta rozpoznała artystę. I tylko dzieci uparcie przystawały i odwracały głowy, popędzane przez gnających przed siebie rodziców. No tak. Wniosek, jaki wysnuto z całego przedsięwzięcia, raczej nie nastraja optymistycznie. Jeżeli bowiem nie znajdujemy choćby krótkiej chwili, by przystanąć i posłuchać gry jednego z najlepszych muzyków świata, to ilu innych pięknych rzeczy nie zauważamy każdego dnia, zbyt zaabsorbowani codziennym wyścigiem?

Najbardziej rozczarowały mnie najwyżej punktowane komentarze umieszczone zarówno pod filmem jak i pod kilkoma artykułami na temat tego eksperymentu. Najczęściej przytaczanym argumentem podważającym sens owego badania był taki, że przecież w godzinach szczytu wszyscy się śpieszą do pracy, nie chcą się spóźnić, by nie stracić posady lub szansy na awans, zatem mało prawdopodobne, by ktokolwiek mógł sobie pozwolić na beztroskie słuchanie Bacha. A zatem badacze popełnili podstawowy błąd organizując eksperyment w takim miejscu i o takim czasie. Przeraża mnie fakt, że ci wszyscy argumentujący w ten sposób nie zauważają faktu, iż właśnie nieświadomie trafili w samo sedno problemu: jeśli ze strachu przed utratą pracy (która coraz częściej zajmuje nam blisko połowę doby, a nawet więcej, jeśli doliczyć nadgodziny oraz przeklęte „zabieranie roboty do domu”) nie możemy pozwolić sobie na choćby kilka minut podziwiania piękna… to o co nam właściwie chodzi, za czym tak niestrudzenie pędzimy? Czy to badanie nie dostarcza nam równie prostego, co i okrutnego podsumowania naszych dzisiejszych priorytetów? Czy nie staliśmy się gnającymi na łeb na szyję niewolnikami czasu, którego mimo naszych rozpaczliwych wysiłków nigdy nie uda nam się dogonić?

Zdaję sobie sprawę, że wizja, w której moglibyśmy pozwolić sobie na wolniejszy krok, mniejszy stres, większą beztroskę i dłuższe chwile przyjemności, nieuchronnie kojarzy się z nieosiągalną utopią. I tym bardziej dobija mnie świadomość, że tak niewiele trzeba, by w naszym życiu na nowo zagościło piękno i ulotne chwile przyjemności, a jednak mimo to owo „niewiele” pozostaje frustrująco niedostępne i nieprawdopodobne.

No dobra, niektórym ani muzyka w szczególe, ani sztuka w ogóle, ani piękno w ogóle jeszcze ogólniejszym nie są potrzebne, by być szczęśliwym, a jednak nikt mi nie wmówi, że brak czasu na cokolwiek poza pracą odpowiada komukolwiek. Nie licząc pracoholików, rzecz jasna. Być może znów uogólniam, zatem spróbuję ująć to inaczej: a co, jeśli pośpiech zaszczepił w nas znieczulicę nie tylko na piękno, ale również na cierpienie drugiego bliźniego? Ha, tu Was mam. Kolejne badanie, jakiego nie mogę nie przytoczyć, odbyło się dość dawno, bo w 1978 roku. Tak, wiem, zaraz ktoś powie, że w takim razie wyniki są nieaktualne, a zatem niewiarygodne i nie powinnam się na nie powoływać. Jednak pamiętajmy, że dzisiejszy świat pędzi szybciej, niż ten z lat siedemdziesiątych, dlatego obawiam się, że gdyby ów eksperyment powtórzono dziś, rezultaty byłyby jeszcze bardziej alarmujące. Ale do rzeczy. Grupy studentów nauk religijnych wysłuchały wykładu dotyczącego wiary, po czym zostały poproszone o przejście do sąsiedniego budynku, gdzie miała odbyć się dalsza część zajęć. Udając się na kolejny wykład, uczestnicy badania mijali leżącą na ziemi nieprzytomną osobę. Eksperyment miał na celu sprawdzenie, ilu studentów wykaże się postawą godną Dobrego Samarytanina i jaki jest czynnik decydujący o naszej gotowości i chęci do interwencji. Wynik był, delikatnie mówiąc, martwiący. Otóż studenci, którzy zostali poproszeni o szybkie przeniesienie się do sąsiedniego budynku znacznie rzadziej udzielali pomocy nieprzytomnemu (interweniował średnio jeden na dziesięciu) niż ci, którym nie kazano się śpieszyć (pomocy udzieliło niemal dwie trzecie uczestników z tej grupy). I nie miało znaczenia, czy dany student był wierzący, czy nie, liczyło się tylko to, czy mijając nieprzytomnego, akurat musiał się śpieszyć. A zatem wygląda na to, że pośpiech spycha na drugi plan nie tylko wrażliwość na piękno, ale nawet moralne zasady i przekonania religijne. Zaryzykowałabym stwierdzeniem, że powoli i konsekwentnie pozbawia nas człowieczeństwa.

I tak sobie myślę, że naprawdę warto wynurzyć głowę z tej rwącej rzeki, by zaczerpnąć tchu, warto zwolnić, wyjść na brzeg i zastanowić się, dokąd tak gnamy i czy to zabójcze tempo, w jakim żyjemy, jest nam w ogóle do czegokolwiek potrzebne. Bo jeśli faktycznie szczęśliwi czasu nie liczą, to nam do tego szczęścia przygnębiająco daleko.

47784_10151266480491931_2131093139_n

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *