Przebywając ostatnio na dwutygodniowym kursie zawodowym, postanowiłem wykorzystać weekendowy czas wolny i zresetować umysł od ataku sinusów i cosinusów. Spacerując po Zabrzu zawędrowałem w okolice Multikina i stwierdziłem, że czemu by nie zajrzeć? Zwłaszcza iż godzina była sprzyjająca, większość seansów właśnie się zaczynała. Wybór nie był trudny, oscylował właściwie między burtonowskimi „Mrocznymi cieniami” a trzecią częścią „Facetów w czerni”. Zdecydowałem się na drugą opcję.
Po obejrzeniu tegoż doszedłem do dwóch wniosków – pierwszy, iż tak zwane 3D jest nie dla mnie (może i Was to zdziwi, ale to mój pierwszy film widziany w tej technologii i na długi czas ostatni). Pracowałem kiedyś przy ortofotostereogramach i wiem, jaką masakrę robi to z oczami. Seans niestety to potwierdził – co jakieś 20-30 minut musiałem zdejmować okulary a do końca dnia w głowie wirowały karuzele (i Apollo 10).
Drugi – że film jest ewidentnie słaby i (oczywiście to moje subiektywne zdanie) zdecydowanie różni się In minus nawet od części drugiej. I to nawet nie poziomem, ale czymś, czego strasznie w filmach nie lubię, czyli potraktowaniem widza jako idiotę. Stworzenie, które żre popcorn, zapija go colą i wyłącza tryb myślenia na czas seansu.
Niestety, w odróżnieniu od poprzednich części ta jest nafaszerowana kretynizmami jak dobra kasza skwarkami. Jednym z podstawowych błędów jest oczywiście kwestia podróży w czasie. Żeby nie robić spoilerów (w końcu może zechcecie zobaczyć film i co więcej, będziecie mieć zupełnie inne zdanie niż ja) posłużę się tu filmem, który większość z Was oglądała, czyli drugą częścią „Terminatora”.
A zatem mamy następującą sytuację – w roku 2029 „zły” terminator T-1000 rusza w przeszłość, by zabić Johna Connora. „Dobry” terminator, T-800 rusza, by go chronić. Pytanie brzmi – czy obaj terminatorzy mogą się spotkać w przeszłości?
Pytanie niby banalne, ale jeśli ktoś myśli, że oczywiście, że przecież się spotkali – jest w błędzie. Dlaczego?
Spójrzmy. Jest rok 2029. Załóżmy, iż pierwszy wylatuje morderca, czyli T-1000. Moment wysłania go do roku 1995 oznaczmy jako X1. Jakiś czas później wysłany zostaje do obrony Connora T-800. Wysłano go już po wyruszeniu w drogę przez T-1000, w momencie który oznaczymy X2.
Ale po co? Czy T-800 obroni Connora? Nie!
Wystarczy pomyśleć logicznie – w roku 2029, w chwili którą oznaczyliśmy X1 rusza morderca. Ale morderczy terminator albo chłopaka zabije, albo nie. Jednakże dokona tego (lub nie) w roku 1995, a zatem w chwili wysłania drugiego terminatora w czasie X2 (czyli w roku 2029) John Connor albo już nie żyje (zginął, zabity przez T-1000 w roku 1995 lub później) albo żyje i ma się dobrze, więc misja T-800 nie ma żadnego sensu, wszak wiadomo, iż Connor przeżył. No i oczywiście jeśli T-1000 osiągnął sukces, to T-800 prawdopodobnie nie został wyprodukowany (musiałby zostać stworzony po 2020 roku, a przecież John Connor zginął trzydzieści lat wcześniej, wiec wyprodukowanie go nie ma żadnego sensu).
Innymi słowy – najczęstszy błąd logiczny, popełniany przez autorów książek czy filmów o podróżach w czasie, to istnienie jakiegoś symultanicznego czasu, który pozwala ludziom w przyszłości oczekiwać na to, co zrobi osoba, która uda się w przeszłość. Banalny błąd, który popełniono choćby w trzeciej części „Facetów w czerni”, ale także w kultowej „Podróży do przyszłości” czy właśnie w „Terminatorze”.
Niestety, jeśli ktoś wyrusza w podróż w czasie, to rzeczywistość dla osób, które tę osobę wysłały zmienia się natychmiastowo i nie ma znaczenia, czy osoba wysłana w podróż przez wieki wykona swą misję po godzinie, miesiącu czy roku. Ważne jest, że ją wykonała w czasie, do którego została wysłana, a zatem wszelakie konsekwencje ujawnią się w momencie wysłania czasopodróżnika, a nie, jakby się mogło wydawać i jak wcześniej napisałem po godzinie, miesiącu czy roku. Co gorsza – dla tych, którzy pozostaną, zmiana dokona się niezauważenie – żebrak na ulicy będzie żebrał, odkąd pamięta i ani przez myśl mu nie przyjdzie, że kiedyś był profesorem, który dostał nagrodę Nobla za praktyczne opracowanie wykorzystania teorii podróży w czasie.
A zatem historia, opowiedziana w trzeciej części „Facetów w czerni”, po prostu nie mogła się wydarzyć. Wydaje mi się, iż nie mogąc znaleźć sensownego rozwiązania problemu, zdecydowano się zaryzykować i zrobić masówkę z założeniem, że widz i tak się nie zorientuje.
Mam tylko nadzieję, że to ostatnia część z serii, bo jeśli poziom będzie tak konsekwentnie spadał, to kolejny film będzie absolutnie niestrawny i nawet Will Smith (oraz rewelacyjny Michael Stuhlbarg) nie będą go w stanie uratować.
Robert Rusik