Pigmalion

6933458.3W poprzednim felietonie przeanalizowałam „Poskromienie złośnicy” Szekspira pod nowym kątem. Dziś biorę pod lupę inną sztukę, będącą jakby antytezą  tamtej – „Pigmaliona” George’a Bernarda Shawa. Jest to opowieść godna tego, żeby ją dokładnie omówić. Większości widzów kojarzy się wyłącznie z musicalem „My Fair Lady”, genialnym dziełem filmowym ze wspaniałymi rolami Audrey Hepburn i Rexa Harrisona. Tymczasem sztuka jest pod względem merytorycznym bardziej warta poznania, dużo głębsza i poważniejsza niż film. Ukazuje, jak wiele mogliby osiągnąć ludzie skazani na wegetację przez biedę pokoleniową, gdyby dano im odpowiednią edukację, której nie mogła zapewnić tzw. szkoła elementarna. Popatrzmy.

pygmalion_2878155bProfesor Higgins jest bogatym starym kawalerem, specjalistą od fonetyki. Nie znosi przeciętności, unika kobiet i nie zawraca sobie głowy konwenansami towarzyskimi. Jego jedyny przyjaciel to pułkownik Pickering, człowiek kulturalny i taktowny. Różnią się od siebie bardzo, łączy ich jednak  skłonność do podejmowania decyzji bez oglądania się na ich późniejsze skutki. Pewnego dnia ta cecha charakteru nakłania ich do zawarcia dziwnego zakładu: otóż profesor ma w ciągu pół roku nauczyć uliczną kwiaciarkę poprawnej angielszczyzny i to tak, by na salonach została przyjęta jako osoba dobrze urodzona. Obiekt ich zabawy, młodziutka Eliza Doolittle, przeszła już twardą szkołę życia, umie sobie radzić z biedą, głodem i wszystkimi pułapkami ulicy. Nie zdaje sobie jednak sprawy, że przyjmując propozycję Higginsa wpada w pułapkę. Za rzuconą jej niedbale przez profesora garść pieniędzy pragnie opłacić lekcje prawidłowej wymowy, żeby móc dostać pracę w kwiaciarni, co jest szczytem jej marzeń i gdyby Higgins ograniczył się do uczenia jej prawidłowej angielszczyzny, nie byłoby nieszczęścia. Niestety profesor wbił sobie do głowy, że zrobi ze swej podopiecznej prawdziwą damę. Nie przewidział, że będzie to miało niespodziewane skutki….

images (1)Dzieło Shawa to wbrew pozorom nie jest bajka o Kopciuszku.  To bodajże pierwsza sztuka, która ukazuje prawdziwie silną, niezależną kobietę, wywodzącą się co prawda z londyńskiego plebsu, ale mającą większy potencjał niż taka na przykład Klara Hill, zagubiona snobka. Eliza, niewykształcona dziewczyna, określana przez „lepiej urodzonych” jako „szumowina z rynsztoka”, ma w sobie godność i uczciwość, która nie pozwala jej się stoczyć. Przecież, biorąc pod uwagę jej urodę, zamiast kwiatków mogłaby sprzedawać coś zupełnie innego, a jednak nie poszła na życiową łatwiznę. Uparcie klepie biedę, mieszka w nędznej norze i jedyne, o czym marzy, to praca w kwiaciarni, wzniesienie się o szczebel wyżej w drabinie społecznej. Ma jej w tym pomóc profesor Higgins, który wszakże traktuje ją jak naukowiec szympansa laboratoryjnego. Nie widzi w niej człowieka ani kobiety. Nazywa tłumokiem i kawałkiem drewna, często obraża, trzeba jednak przyznać na obronę profesora, że jego zgryźliwość nie jest wymierzona bezpośrednio w Elizę. Po prostu Higgins jest typowym mizoginem, nie lubi kobiet i nie ufa im w najmniejszym stopniu, a swoje stanowisko wyraża bez osłonek. Eliza ma w jego domu ciężkie życie, choć po raz pierwszy od dnia urodzenia jest czysta, najedzona do syta i dobrze ubrana. Profesor nią pomiata i nigdy nie jest zadowolony z jej postępów, ile nie wkładała by serca w naukę i pracę. To wszystko jednak okazuje się niczym wobec skutków próby zrobienia z niej prawdziwej damy. Dziewczyna z ulicy przyzwyczaja się bowiem do rzeczy, z którymi wcześniej nie miała do czynienia – sztuki, smacznych posiłków, ciepłego i wygodnego łóżka, wszechobecnej czystości. Ludzie z jej klasy nie mieli pojęcia o elementarnej higienie. Byli brudni, bo po prostu nie mieli jak się umyć, a poza tym kąpiel traktowali jako zagrożenie dla zdrowia. Eliza, której pokazano inny świat, ze strachem myśli o powrocie do swej dawnej codzienności, nie skłania jej to jednak do błagania o litość czy stosowania kobiecych sztuczek. Przeciwstawia się Higginsowi z całym ogniem i poczuciem swojej wartości, którą wcześniej tylko przeczuwała.

my-fair-lady-audrey-hepburnŚwiadomego doceniania siebie nauczył Elizę – choć bezwiednie – pułkownik Pickering, dżentelman w każdym calu, który zawsze zwracał się do niej z szacunkiem, nawet wtedy, gdy brudna jak nieboskie stworzenie sprzedawała fiołki po pensie za bukiecik. Dziwną rzeczą jest, że nie widzi mimo to nic złego w zakładzie, który stawia dziewczynę na równi z koniem lub chartem wyścigowym, mającym zdobyć nagrodę dla swego pana. Może mimo swej ogłady i kultury zachowania w głębi serca ocenia ją tak, jak inni „lepsi ludzie” – jest dla nich podczłowiekiem, istotą głupszą i gorszą. Jeśli okazuje jej szacunek, to z dobroci serca, litości wobec „gorzej urodzonych”. Równie łagodnie obchodziłby się ze zwierzęciem, ma po prostu dobre serce i jest uprzejmy wobec wszystkich. Gdy pyta profesora:
– Czy nie przyszło panu do głowy, że ta dziewczyna może mieć swoja godność?

Ton jego głosu wyraźnie ma wskazywać na to, że mówi żartem. Higgins odpowiada szczerze:
– Nie sądzę.
I naprawdę jest tego zdania. Tak naprawdę jego przyjaciel myśli to samo, nie przyznaje się jednak. Obaj od początku uważają się za właścicieli swej uczennicy i nie myślą wcale o tym, że w gruncie rzeczy wyrządzają jej krzywdę. Dużo lepiej orientuje się w tym pani Pierce, gosposia profesora, która staje się prawdziwą opiekunką Elizy i pomaga jej zaklimatyzować się w nowych warunkach. Troszczy się o nią niczym zastępcza matka, a choć jest bardzo niezadowolona z samego pomysłu „eksperymentu”, przywiązuje się serdecznie do panny Doolitle. Tyle, że niewiele może dla niej zrobić. Jest tylko służącą.

slideshow-movie-makeovers-my-fair-ladySojuszniczką Elizy okazuje się niespodziewanie pani Higgins, matka profesora, kobieta o twardych zasadach i otwartym umyśle. Początkowo nie wie, jak ma dziewczynę traktować, później jednak zaczyna jej serdecznie współczuć. Wstydzi się za syna, który do spółki z przyjacielem urządził sobie zabawę kosztem biednej kwiaciarki i zaczyna troszczyć się o jej przyszłość. Wie, że profesor nie traktuje Elizy jak równoprawnego człowieka, a pułkownik może jej co prawda zaoferować wszelką pomoc, jednak uraziłoby to dumę dziewczyny. Najgorszym rozwiązaniem byłby ojciec Elizy, Alfred Doolittle, który na dodatek wcale nie poczuwa się do jakichkolwiek obowiązków względem córki. Bardzo wcześnie zmusił ja do podjęcia pracy zarobkowej, a gdy dowiedział się o zainteresowaniu Higginsa jej osobą, bez skrupułów sprzedał swe ojcowskie prawa za pięć funtów.  Ta groteskowa i w gruncie rzeczy obrzydliwa postać pojawia się w sztuce dwa razy – raz jako biedak, drugi raz jako człowiek zamożny, zawsze jednak jest takim samym podłym egoistą. Córka go tak naprawdę nic nie obchodzi, stanowi uciążliwą pamiątkę po jednej z kochanek i nic więcej. Chętnie korzysta z okazji, by trochę na niej zarobić, ale odżegnuje się stanowczo od perspektywy jakiejkolwiek pomocy dla dziewczyny, gdy dzięki kaprysowi fortuny ma już dość pieniędzy. Traktuje ją przedmiotowo, podobnie jak Higgins, a nawet Pickering. Tak więc Eliza wydaje się całkiem osamotniona, a jej nowo ujawnione talenty bezużyteczne.

myfairlady1Na szczęście niezupełnie tak jest. Goszcząc po raz pierwszy u pani Higgins Eliza poznaje Freda Hilla, zubożałego arystokratę, który obdarza ją szczerym uczuciem. Choć matka Freda i jego siostra to para zakłamanych snobek, walczących rozpaczliwie o „utrzymanie się wśród elity” (co oczywiście wyklucza pracę zawodową), sam chłopak nie zważa na pochodzenie ukochanej. Nawet gdy wychodzi ono na jaw, nadal pragnie ją poślubić i uważa za swoją księżniczkę. Kłopot w tym, że Fred nie umie pracować na swe utrzymanie. Wychowano go, jak wielu innych szlacheckich synów, na próżniaka. Eliza natomiast pragnie być samowystarczalna. Kocha Freda, rozumie jego położenie i godzi się z tym, że będzie ze swej pracy utrzymywać i siebie, i swego męża. Pracowała od dziecka i nie widzi w tym nic złego. Jest jakby prototypem postaci „silnej kobiety” w książce i filmie. Pełnym przeciwieństwem tego, jak chciał widzieć niewiasty Szekspir, bohater mego poprzedniego felietonu. Warto wspomnieć, że Shaw nie cierpiał „Poskromienia złośnicy” i miał na temat tej sztuki jak najgorsze zdanie. Postać Elizy świadczy o tym dobitnie. Silną kobietą jest też pani Higgins, matka profesora, jedyna przedstawicielka płci pięknej, przed którą czuje autentyczny respekt. Bo kimże w sumie jest profesor Higgins? Geniusz, choleryk, weredyk, mizogin. Żałosny w gruncie rzeczy osobnik, który nie umie kochać, dla którego przyjaźń to tylko możliwość swoiście pojętej zabawy i który najprawdopodobniej umrze w samotności. Jednocześnie jest genialny w swej dziedzinie i tragicznie niedojrzały emocjonalnie – doskonały przykład łagodnej postaci zespołu Aspergera, coś jakby Sheldon Cooper z „The Big Bang Theory” albo… Sherlock Holmes. Nie różni się od nich praktycznie niczym poza wybuchami gniewu, które potęgują wrażenie, że mamy do czynienia z nad wiek rozwiniętym intelektualnie ośmiolatkiem. Nie chce się przyznać nawet przed sobą, że polubił Elizę, ani do tego, że stała mu się niezbędna jako asystentka. Wyśmiewa jej pomysł wyjścia za Freda i trzeba przyznać, że wysuwa logiczne argumenty. Z aneksu do sztuki wiemy, że gdyby nie pomoc Pickeringa, młode małżeństwo nie dałoby sobie rady z prowadzeniem wymarzonej przez Elizę kwiaciarni. Sklep to co innego niż kosz ulicznej sprzedawczyni, nie tak łatwo poradzić sobie z prowadzeniem go, nie znając podstaw księgowości i zawiłości systemu podatkowego. A jednak, dzięki pułkownikowi, Eliza poradziła sobie i z tym. Można rzec, że utarła nosa profesorowi. Jest pewną miarą jego inteligencji fakt, że umiał to docenić i w późniejszych czasach również pomagał swej uczennicy tak, jak umiał. Nie żywił do niej urazy. Może nie umiał. Charyzma tej „wyciągniętej z rynsztoka” dziewczyny okazała się zbyt silna. To wszystko wiemy nie z samej sztuki, tylko z jej posłowia, w którym Shaw rozwinął wątek romantyczny. Większość dramatopisarzy tego nie robi, bo po co, ale Shaw do dialogów i didaskaliów dodał jeszcze opisy, które bardziej pasowałyby do scenariusza filmu niż sztuki scenicznej. Bardzo się później przydały., gdy za jego dzieło wzięli się reżyserzy z Hollywood.

P_originalNa zakończenie warto objaśnić, co znaczy tytuł sztuki. Pigmalion był rzeźbiarzem (według niektórych źródeł mitologicznych również królem Krety), który zakochał się w stworzonym przez siebie posągu Afrodyty. Wzruszona jego uczuciem bogini obdarzyła posąg życiem i nadała tak powstałej piękności imię Galatea. W podobny sposób profesor Higgins miał „stworzyć” Elizę, choć w sumie wydobył tylko na wierzch to, co od początku miała w sobie. Choć też raczej się w niej nie zakochał, to jednak obdarzył ją pewnym uczuciem – na tyle silnym, że zamierzał ją nawet oficjalnie adoptować. Można powiedzieć, że na ich osobliwej relacji zyskali oboje. Eliza nauczyła się manier i prawidłowej wymowy, a profesor nauczył się, jak choć trochę otworzyć swe zamknięte przed dobrymi uczuciami serce. Już pierwszy film na podstawie sztuki nieco wypaczył jej wymowę, zmieniając zakończenie, a reżyser planował zmienić nawet tytuł (George Bernard Shaw, gdy usłyszał o takim projekcie, miał wykrzyknąć ze złością „To zmieńcie mi jeszcze nazwisko na Bobby Brown!”)

pobrany plikWspomniany na początku musical „My Fair Lady” stal się najsłynniejszą adaptacją „Pigmaliona”. Nie wykorzystał całego potencjału sztuki Shawa, ale trzeba przyznać, że kreacje aktorów i wspaniała muzyka wynagradzają pewne uchybienia wierności dziełu. Jego tytuł można tłumaczyć jako „Moja Jaśnie Pani”, ale też fonetycznie jako „Dama z Mayfair”, nędznej podówczas dzielnicy Londynu. Taka mała gra słów. Inna ciekawostka: Niewielu widzów zdawało sobie sprawę z tego, że piosenki w filmie śpiewa Julie Christie, nie Audrey Hepburn. Julie również kandydowała do roli Elizy, uznano ją jednak za… zbyt brzydką. Doceniono jednak jej głos i umiejętności wokalne, których śliczna Audrey nie miała.
Gwoli dokładności trzeba też dodać, że autor „Pigmaliona” został w 1925 roku uhonorowany Nagrodą Nobla w dziedzinie literatury, a wkrótce potem Oscarem. To jedyny taki wypadek w historii, by ktoś zdobył obie te nagrody, w dodatku niemal jednocześnie. No ale niech ktoś powie, że mu się nie należało!

Luiza Dobrzyńska

About the author
Technik MD, czyli maniakalno-depresyjny. Histeryczna miłośniczka kotów, Star Treka i książek. Na co dzień pracuje z dziećmi, nic więc dziwnego, że zamiast starzeć się z godnością dziecinnieje coraz bardziej. Główna wada: pisze. Główna zaleta: może pisać na dowolny temat...

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *