PATRONAT SZUFLADY: Jacek Wąsowicz: Przystanek Londyn

Szanowni czytelnicy,

Prezentujemy fragment książki: „Przystanek Londyn”, którą Szuflada objęła patronatem. Jej autorem jest Jacek Wąsowicz.

O autorze

Jacek Wąsowicz, z pochodzenia świdwinianin, od 2002 roku do ukończenia tej książki mieszkał na Wyspach Brytyjskich, które opuścił dla Meizhou w południowych Chinach we wrześniu br.Absolwent Uniwersytetu Gdańskiego, z wykształcenia nauczyciel geografii. W Polsce pracował m.in. jako lektor angielskiego, przedstawiciel handlowy, specjalista ds. importu-eksportu, gastronom. Na Wyspach zdobył i wykonywał zawód grafika komputerowego. Pisał do polonijnego tygodnika „Polish Express”. Laureat nagrody Związku Pisarzy Polskich na Obczyźnie. Autor zbioru felietonów „100 kijów w mrowisko”. W Chinach uczy angielskiego oraz muzyki w szkole średniej.

Autor o książce

Już od nastolatka miałem upodobanie do prowadzenia pamiętnika, relacjonowania biegu życia. Tyle że wydarzenia dnia codziennego uznawałem za zbyt niskiej rangi, by utrwalać je na piśmie. Aż los zaniósł mnie do Londynu, jeszcze w poprzednim wieku. Najpierw pół roku szkoły językowej, a po przerwie trzynaście lat spędzonych na Wyspach aż do września 2015 to nie była nieustanna przygoda czy święto. A jednak każdy tam dzień – nawet jeśli szary w swej codzienności – zasługiwał na uwiecznienie krótką notatką, zdjęciem, zachowaniem kwitka, utrwaleniem dialogu z którymś z poznanych ludzi wielu kultur. To z tak uwiecznionych okruchów życia wyłoniła się treść „Przystanku”.

Wydawca o książce

„Przystanek Londyn” to coś więcej niż szczegółowa relacja z pobytu w nowym kraju; to więcej niż zbiór emigracyjnych historyjek z życia wziętych; więcej też niż poradnik, jak nie zagubić się wśród zbijających z tropu okoliczności i nowych reguł. To rzecz o ścieraniu się tego, co swojskie i niechciane, z tym, co obce i pożądane; to bezkompromisowa analiza siebie, swych słabości i przeświadczeń, podsuwająca czytelnikowi lustro, w którym może się przejrzeć. To również test na zdolność polskiego marzycielstwa i anarchizmu do adaptacji w odmiennej rzeczywistości. Ten, kto rozważa możliwość emigracji, dzięki tej książce może poczuć nową realność, a wyleczyć się ze złudzeń ten, kto wierzy, że można zmienić miejsce, nie zmieniając siebie.

11990688_10156006540870652_9212665568173697060_nByła jesień 1995 roku, gdy pierwszy raz stanąłem na brytyjskiej ziemi, objuczony walizką, plecakiem na stelażu, dwiema wielkimi torbami oraz futerałem z gitarą, nie lżejszym od reszty bagażu, bo z pustymi przestrzeniami wypchanymi trzydziestoma konserwami marki Turystyczna. O tanich lotach nikt wtedy jeszcze nie słyszał; do Londynu jeździło się zatęchłymi autokarami, z puszczanymi na okrągło z kaset VHS obowiązkowymi filmami akcji. Atrakcją miał być przejazd świeżo otwartym tunelem pod Kanałem La Manche, na Wyspach patriotycznie zwanym The English Channel. Ale tunel mnie zawiódł, bo zamiast pozwolić podziwiać podwodne widoki na rekiny i koralowce, jak to sobie wyobrażałem, wsadzono nas na platformę wielkiego pociągu towarowego i przez całą podróż mieliśmy zakaz opuszczania autokaru. Wreszcie, po trzydziestu godzinach męczarni, wraz z pięćdziesiątką innych poszukiwaczy przygód, znalazłem się na dworcu Victoria Green Line. Pierwsze, co mnie zdziwiło, to że nie padało. A przecież mówili, że tam pada prawie cały czas.

Przecieranie szlaku na Zachód zacząłem od przetarcia sobie czterotomówki Jana Stanisławskiego, mojego nierozłącznego słownika jeszcze od czasów matury, upchanego na dno jednej z toreb, której nieść już nie dało rady, zanim więc dotarłem do mojej gospodyni na Acton w zachodnim Londynie, torba, z pieczołowitością polskiego cleanera, wyszorowała wszystkie napotkane po drodze brytyjskie posadzki, chodniki i ulice. Do dziś, poprzecierane okładki słownika dumnie zdobią półkę w podlondyńskim miasteczku-sypialni, skąd stolicę mojej drugiej ojczyzny trzymam na bezpieczny, a zarazem poręczny dystans.

Wyjazd miał zamknąć się raptem w trzech miesiącach, przeznaczonych na doszlifowanie języka; jak znalazł dla ówczesnego nauczyciela języka angielskiego. Ale teoria teorią, a na miejscu okazało się, że język ulicy nie brzmi ani trochę jak ten słyszany w radiu BBC i szybciej przypomina bezładną mieszaninę amerykańskiego z chińskim. Jak ja uczyłem te dzieciaki języka!? – dręczyło mnie przez pierwsze dni – skoro sam go ledwo rozumiem!

Trzy miesiące przerodziły się w pół roku. Pół roku, początkowo naznaczone uczuciem wysiedlenia, jak na wygnaniu. Pół roku intensywnej eksploracji miasta i możliwości, jakie oferuje oraz złudzeń, jakimi epatuje. Pół roku fascynacji jego żywym organizmem o wielu twarzach, pół roku zawiązywania znajomości z ludźmi innych nacji i kultur, zwieńczone maratonem pożegnalnych imprez oraz niezbyt chcianym powrotem. I naprawdę nie wiem, jak by to pierwsze spotkanie z Londynem się skończyło, gdyby nie cała delegacja rodzinna, która pokonała 1600 km, by swego męża, brata i wujka w jednej osobie przewieźć z powrotem do starego świata.

Gdy więc sześć lat później nie było już żony, a moje CV wyglądało jak drogi ser, tj. pełne dziur między kolejnymi chałturami dla dziwnych firemek, decyzja o emigracji przyszła sama, jak sen. Jeszcze wieczorem kładłeś się, kombinując pół nocy, co zrobić, by znaleźć pracę, a już następnego ranka wszystko było jasne: Jacek, zaczynasz drugie życie w innym kraju, w innym systemie monetarnym, politycznym, społecznym, kulturalnym – każdym. [ I trwało to drugie życie w Londynie grubo ponad dziesięć lat – dopisek red.]

Dokąd emigruję, to było oczywiste od początku: jadę tam, gdzie raz już byłem i gdzie korzenie zapuścić tak łatwo – jeśli tylko nie stoi się w szerokim rozkroku między starym a nowym światem. Ja w starej ojczyźnie stać nie chciałem. Tam też jest życie, też są ludzie – powtarzałem sobie, niczym mantrę – może jakoś się wśród nich ze swoim życiem ułożę…?

Podziwiam tych z moich rodaków, którzy wyemigrowali z ojczyzny niepchani brakiem innego wyboru, ale ciekawością świata, chęcią rozwoju osobistego lub doświadczenia – być może – przygody swego życia. Co zaś do mnie, moja druga przygoda z Wielką Brytanią została co prawda wymuszona, lecz teraz, po tylu latach, daleko mi do jej żałowania.

(…)

Chyba każdy nosi w sobie jakieś wyobrażenie Londynu. Moje było takie, że wystarczy pojechać na Abbey Road, by na słynnym przejściu dla pieszych spotkać któregoś z żyjących Beatlesów, a po wejściu do Harrodsa natknąć się np. na Naomi Campbell lub Hugh Granta z zeszłorocznego hitu Cztery wesela i pogrzeb – a gdyby tam się ich jednak nie zastało, znaczy to, że jest akurat five o’clock (piąta po południu), więc wszyscy oni rzucili wszystko i pewnie właśnie siedzą gdzieś przy filiżance herbaty, podanej w wyrafinowanej zastawie; zresztą dokładnie to samo robi reszta ich rodaków, może tylko w mniej wystawnych porcelanach. Tymczasem już sam wjazd do miasta przez południowo-wschodnie (teraz wiem, że najbiedniejsze) dzielnice nakreślił szkic, który zapowiadał cokolwiek inny obraz. Dwu- lub trzypiętrowa ciasna zabudowa rzędowa, poprzetykana osiedlami kilkupiętrowych bloków.

Miniaturowe balkoniki świecą albo odrapanym tynkiem, albo sznurami z praniem. Wzdłuż gzymsów rzędówki leci cała kanalizacja, jakby budynki wybebeszył sadystyczny chirurg. Wiele z nich ma suterenę, w Polsce wykorzystywaną co najwyżej jako warsztat lub piwnica – tutaj widać, że jako regularne mieszkanie. Z frontu posesji, gdzie u nas znajdowałby się standardowy ogródek albo chociaż rabatka, zamiast ogródka straszą wybetonowane skrawki metr na metr, zastawione zazwyczaj wielkim kubłem na śmieci, starą sofą lub stertą rupieci, czasem leciwym rowerem przypiętym do żelaznej barierki odgradzającej jedną rodzinę od drugiej, ściśle wyznaczającej rozmiar ich klatek. Co jakiś czas, parter zabudowy mieszkalnej przejmuje zabudowa handlowo-usługowa, głównie gastronomiczna; podniszczałe szyldy krzyczą burgerami, kebabami, smażonymi kurczakami i fish & chips (ryba z frytkami). Na chodniku naprzeciw lokali walają się duże, czarne worki; niedokładnie związane uwalniają swoją zawartość na ulicę lub wprost pod nogi przechodniom. Sądząc po nich, można było odnieść wrażenie, że nie wjeżdża się do serca Europy, ale kraju leżącego gdzieś na skraju Afryki czy Azji.

(…)

Wiele z wyspiarskich odmienności i dziwactw polubiłem, wszystkie zaakceptowałem – poza jednym: dwa krany w zlewie. Gdy zobaczyłem to kuriozum po raz pierwszy na Acton, nie byłem oryginalny i zrobiłem dokładnie to samo, co wielu przyjezdnych przede mną, jak i wielu po mnie, tj. zrobiłem temu ustrojstwu zdjęcie, po czym wysłałem je rodzinie i znajomym, po trosze aby poprawić im humor, po trosze aby zabić ćwieka na zasadzie „kto zgadnie, co to jest?”. Mimo że znam genezę tego rozwiązania, mimo że poznałem wszystkie możliwe argumenty Wyspiarzy za tym szczytowym osiągnięciem Hydrauliki Wyższej Stosowanej, nie mogę pojąć, dlaczego po dziś dzień nawet najnowsze, najbardziej nowoczesne inwestycje budowlane w centrum Londynu potrafią mieć montowaną oddzielną wylewkę na wodę parzącą, oddzielną wylewkę na wodę lodowato zimną, z nierozłącznym gumowym korkiem do zatykania zlewu zamocowanym na stylowym łańcuszku. Co ciekawsze, ani przez następne pół roku, ani przez ostatnią dekadę pobytu na Wyspach aż po dziś dzień nie udało mi się podpatrzeć choćby jednego tubylca myjącego się wedle oficjalnej instrukcji, tj. poprzez napuszczenie wody, jak do miski.

Jeśli Wyspiarz jest w miarę cierpliwy, puści wodę z obu kurków i umyje się pod dwiema bieżącymi wodami metodą „na pożyczkę”, to parząc, to mrożąc sobie dłonie. Jeśli nie ma ochoty na zabawę, lub jest w niedoczasie, odkręci tylko kurek z wodą gorącą, zaczynając toaletę w wodzie zimnej, a kończąc ją, gdy rurą zaczyna lecieć wrzątek. Najprościej jednak ma typ spartański: w ogóle nie zawraca sobie głowy wodą ciepłą i myje się w zimnej. Oszczędność energii, szczególnie w przypadku dużego biurowca, jest kolosalna. Summa summarum, u nas mycie się w misce to wiocha – w Wielkiej Brytanii to szyk i norma, przestrzegana (przynajmniej w teorii) do dziś.

O brytyjskiej zimie, a właściwie jej braku, słyszałem legendy, uczyłem się też o niej na studiach. Teoria sprawdziła się w praktyce: dopiero gdzieś pod koniec stycznia – podczas gdy w Polsce było -15?C i pół metra śniegu – na Wyspach spadł pierwszy śnieg, a właściwie śnieżek. Pierwszy i zarazem ostatni tej zimy. Na framudze mojego okna utworzył pierzynkę o zawrotnej grubości 3cm. Trzy dni później nie było po niej śladu. Mimo to, na ulicach były prawdziwe pustki, a Sarah wyczytała w gazecie news, że jeśli tak dalej pójdzie, to zamkną szkoły i banki. Musiałem prosić o powtórzenie, czy abym się nie przesłyszał. Ale nie – to była wiadomość na serio.

(…)

Po jakichś dwóch miesiącach od przyjazdu poczułem się tak finansowo mocny, iż postanowiłem zainwestować w rower. Dzięki niemu, czas dotarcia do pracy skróciłem o 15 minut, minimum 20-minutowe spóźnienia na zajęcia zniwelowałem do maksymalnie 10-minutowych, nie mówiąc już o korzyściach przy transporcie zakupów, ogólnej wygodzie na co dzień czy aspekcie zdrowotnościowym. Jednak w momencie jego zakupu nawet przypuszczać nie mogłem, ile wrażeń będzie przez niego moim udziałem.

Mały odcinek drogi do pracy wiódł ulicą jednokierunkową, pod prąd. Ponieważ nie chciało mi się zmieniać tak już dobrze znanej (i najkrótszej) trasy, na początku zwyczajnie schodziłem z roweru. Później, ośmielony totalną pustką, która zawsze tam panowała, zacząłem jeździć chodnikiem; jeszcze później centralnie szosą. Aż do pewnego dnia, gdy pedałując jakby nigdy nic pod prąd środkiem ulicy, ujrzałem, że z naprzeciwka wypada radiowóz na sygnale. Czym prędzej schodzę z roweru i usuwam im się z drogi, mając nadzieję, że śpiesząc się do ważniejszego wydarzenia niż moje nieprzestrzeganie zasad ruchu drogowego, zwyczajnie pojadą sobie dalej. Ale nie – oni zatrzymują się koło mnie. Zamieram. Z wozu wypada dwóch policjantów; otaczają mnie. Jeden z nich bez ogródek zagaduje: Have you just robbed anyone? (Czy nie obrabowałeś nikogo przed chwilą?). Zaprzeczam, a robię to ze szczerym zdziwieniem, zmieszanym z ulgą, że nie chodzi o jazdę pod prąd. Moja ulga jest jednak przedwczesna i mało co sam się nie wkopuję: w poczuciu niewinności, poklepuję się po kieszeniach i po całym sobie w podświadomym geście, gdy nagle uzmysławiam sobie, co wiozę w torbie przewieszonej przez ramię. Ostatecznie, moja mowa ciała musiała być niezbyt przekonująca, skoro pan policjant każe mi poczekać, aż – jak to ujął – „przyjedzie ktoś ważny”. Gdy czekamy na tego kogoś, mój policjant zawiązuje standardową rozmowę na przeczekanie, a ja coraz bardziej truchleję, bo choć nikogo nie obrabowałem, to w torbie mam buty do pracy – a przecież oficjalnie jestem tylko studentem, do tego na wizie turystycznej.

Na szczęście, zanim przychodzi mu do głowy zapytać o zawartość torby, podjeżdża drugi radiowóz. Przednia szyba opuszcza się – w środku widzę jakiegoś cywila w turbanie i sumiastych wąsach, wypisz-wymaluj mój sprzedawca w swetrze. Hindus spogląda w moją stronę, po czym kiwa przecząco głową do policjanta w środku. Znaczy się, że jestem niewinny. Mój policjant dziękuje mi za współpracę i odchodzi do swego wozu. I już tylko na odchodne grzecznie sugeruje, bym nie jeździł pod prąd, bo to niebezpieczne. Tak powiedział: nie że nieprzepisowe, ale niebezpieczne. W tym momencie wyobraziłem sobie naszą rodzimą drogówkę, traktującą moją „niebezpieczną jazdę” tak samo ulgowo. Czyste fantasy.

About the author
Magdalena Pioruńska
twórca i redaktor naczelna Szuflady, prezes Fundacji Szuflada. Koordynatorka paru literackich projektów w Opolu w tym Festiwalu Natchnienia, antologii magicznych opowiadań o Opolu, odpowiadała za blok literacki przy festiwalu Dni Fantastyki we Wrocławiu. Z wykształcenia politolog, dziennikarka, anglistka i literaturoznawczyni. Absolwentka Studium Literacko- Artystycznego na Uniwersytecie Jagiellońskim. Dotąd wydała książkę poświęconą rozpadowi Jugosławii, zbiór opowiadań fantasy "Opowieści z Zoa", a także jej tekst pojawił się w antologii fantasy: "Dziedzictwo gwiazd". Autorka powieści "Twierdza Kimerydu". W życiu wyznaje dwie proste prawdy: "Nikt ani nic poza Tobą samym nie może sprawić byś był szczęśliwy albo nieszczęśliwy" oraz "Wolność to stan umysłu."

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *