Pamiętniki Robin Hooda – Początek

Kiedy sięgam pamięcią wstecz, widzę wyraźnie, iż cała ta historia tak naprawdę zaczęła się pewnego wiosennego dnia, gdy razem z przyjaciółmi siedziałem nad brzegiem naszego ulubionego strumienia. Było nam niewesoło, przyznaję. Dorastaliśmy już i z tego, co działo się wokół nas, rozumieliśmy dużo więcej, niż chcieli to przyznać nasi rodzice i opiekunowie. Normańskie rządy dla saskich rodów szlacheckich oznaczały nie tylko ucisk, ale również śmiertelne zagrożenie, co my, już nie dzieci, ale jeszcze i nie dorośli, rozumieliśmy bardzo dobrze i krew kipiała nam w żyłach, co słusznie niepokoiło nasze rodziny. Było nas pięciu: ja, Will Scarlett, rudy i piegowaty jak nieszczęście, Curly Will, kędzierzawy dryblas o wiecznie uśmiechniętej chudej mordce, Simon z Ely, osiłek jakich mało, ale powolny w myślach, oraz Will Stutely, najmłodszy i najprzystojniejszy z nas wszystkich. Doprawdy trudno było zgadnąć, skąd wziął tę swoją smagłą cerę i czarne jak smoła włosy, skoro wszyscy z jego rodziny poza nim byli blondynami lub w ostateczności jasnymi szatynami. Stutely miał też najgorętszą krew z nas wszystkich i to właśnie on najgłośniej narzekał na normańskie rządy. Ciągle wdawał się w utarczki z Normanami, a potem dostawał od ojca lanie w domu, ale to nic nie pomagało, dalej awanturował się, gdzie popadło. Inni ograniczali się zazwyczaj do ciężkich spojrzeń, ciskanych wprost, albo do kamieni, ciskanych zza węgła, pomału jednak we wszystkich nas narastała głucha wściekłość. Jeśli chodzi o mnie, to czarę goryczy przelało niedopuszczenie mnie do wiosennych zawodów łuczniczych pod błachym pretekstem, że do ukończenia wymaganych osiemnastu lat brakuje mi dwóch miesięcy. Rzeczywistym powodem oczywiście było to, iż jestem Sasem, a w zawodach brali udział niemal sami Normanowie, dla których nieznośne byłoby pokonanie któregoś z nich przez saskiego wyrostka.

Na domiar złego krążące od jakiegoś czasu po Nottingham wieści były niepokojące: moja rodzina mogła w najbliższym czasie stracić Locksley Hall, a rodziny moich przyjaciół mogły zostać również pozbawione swoich dóbr. Król Ryszard był na krucjacie, a jego brat obawiał się saskich dworów warownych na terenie Anglii i jakiejkolwiek siły wśród saskiej szlachty, tępił więc Sasów, póki co skrycie. Szeryf Nottingham, Marvin of Roth, był jego wiernym poplecznikiem, nad naszymi głowami zbierały się więc czarne chmury, powoli, acz nieubłaganie. Czuliśmy to i staraliśmy się wymyślić coś, co mogłoby zaradzić tej paskudnej sytuacji, ale co może wymyślić banda szczeniaków przeciwko oficjalnej władzy? Chyba bezsilność była najnieprzyjemniejsza ze wszystkiego. Nasi ojcowie i opiekunowie, zaniepokojeni buntowniczymi nastrojami podopiecznych, tłukli nas pod byle pretekstem rzemieniami, to jednak nic nie pomagało. Byliśmy uparci. W naszych głowach powoli kiełkowało ziarno szalonego pomysłu, ale jeszcze żaden z nas nie miał tyle odwagi, by powiedzieć głośno o tym, co wszyscy myśleli po cichu. Znając ciężką rękę naszych ojców i opiekunów, skończyłoby się to dla nas potężnym laniem. Kiedy tak siedzieliśmy i milczeliśmy ponuro, od strony Sherwood nadbiegło coś małego, zabeczanego i w dodatku pijanego jak nieboskie stworzenie.

„Davie!” zawołał Scarlettt, łapiąc zręcznie to coś za pasek u połatanego kaftana.

David miał jakieś dwanaście lat, ale wyglądał na mniej, mieszkał w lesie wraz ze znanym kłusownikiem Małym Johnem i znany był z pociągu do mocnych trunków. John nie zabraniał mu popijania, gdyż biedny dzieciak był sierotą i wychowywał się w lesie niczym bezdomne szczenię, znając dobrze głód, chłód i ludzkie okrucieństwo.

„Co się stało, Dave?” spytał Stutely, potrząsając chłopcem mocno.

Wszyscy rozumieliśmy, że musiało wydarzyć się coś bardzo złego, skoro odważył się tu przybiec. Naogół wolał nie pokazywać się w Nottingham ani okolicach, choc przecież nawet najgorliwsi żołnierze nie zwracali uwagi na obdartego wiejskiego chłopca.

„John został schwytany.Powieszą go.”wykrztusił David, rozsiewając wokół zapach gorzałki.

„No, skoro go schwytali, to go rzeczywiście zapewne powieszą.”wypowiedział się Simon.

David zaczął ryczeć tak, że celem uspokojenia Scarlett musiał wsadzić mu głowę do strumienia i chwilę przytrzymać.

„Opanuj się, pijaczyno boża – rzekł surowo, gdy pozwolił mu wreszcie wynurzyć się i złapać powietrze – Myślisz, że twoje wrzaski coś tu pomogą? Co najwyżej sprowadzą ci na kark szeryfowe pieski. Tu trzeba myśleć, nie lamentować.”

„Myśleć? Chcesz powiedzieć, że… Czekaj, to rzeczywiście jest myśl – olśniło mnie nagle, jakbym doznał wizji – Uwolnimy Johna.”

„Will, spław teraz Robina w strumieniu, bo najwyraźniej słońce mu zaszkodziło.”zaproponował Simon z troską w głosie.

„Kiedy on ma rację – rozpalił się Curly, raptus, jakich mało – Z jakiej racji Normanowie mają powiesić Johna? To nasz przyjaciel. Uczył nas strzelać z łuku i tropić zwierzynę i nigdy żadnego z nas nie potraktował jak pętaka. I wogóle dość tego dobrego! Ktoś powinien się im przeciwstawić i tym kimś będziemy my!”

„To znaczy, niby my?” Simon wytrzeszczył na niego oczy i zaniemówił.

„Tchórzysz?” spytał go ironicznie Scarlett.

„No wiesz?” oburzył się święcie nasz mocarz.

Od strony miasta nadbiegli Ralf Blundeville i Alfred Fitzooth, jego nieodłączny przyjaciel.

„Macie pojęcie?!” wrzasnął Ralf, hamując piętami tuż przy nas.

„Jutro w południe powieszą Johna na rynku!” uzupełnił Alfred.

Zazwyczaj tak właśnie się wypowiadali – jeden zaczynał, a drugi kończył.

„Nie powieszą go, póki mamy tu coś do powiedzenia.”rzekłem zdecydowanie.

„A mamy?” Simon wyraźnie nadal nie był przekonany

„O tak, o tak! – zapiał David – Uratujcie go, chłopaki! Bardzo ładnie proszę!”

Łatwo było powiedzieć, wykonać trochę trudniej. O uwolnieniu Johna z lochów zamku nie było co marzyć, w grę wchodziło jedynie dosłowne wyrwanie go spod szubienicy i to mogło się udać. Co prawda było nas niewielu… Potrzebowaliśmy dobrego planu, sporej dozy odwagi i szczypty głupoty, a także przysłowiowego łuta szczęścia. Póki co, przemyciłem Davida na strych domu mojego wuja, u którego mieszkałem i przykazałem mu, żeby nie ważył się nikomu pokazywać na oczy. Nie było to może konieczne, jako że David, pijany w trupa, padł na słomę i natychmiast zasnął, musiałem jednak jakoś zaakcentować to, iż ja tu dowodzę. Zawsze tak było. Dowodziłem naszą zbieraniną we wszystkich wspólnych przedsięwzięciach, nawet w dziecięcych zabawach, gdy byliśmy mali, tyle tylko, że to, co się teraz szykowało, w żadnym wypadku nie mogło być uznane za zabawę. Musiałem obmyślić dobry plan, żebyśmy nie wpadli w grube tarapaty. Sprawę komplikował dodatkowo fakt, że musiałem wszystko ukrywać przed rodziną, a szczególnie przed moją młodszą kuzynką Roweną, wścibską plotkarką. Jakoś nie myślałem o tym, że mogę narazić ich wszystkich na poważne niebezpieczeństwo – Normanowie w przypadku tego rodzaju przestępstw byli bardzo surowi, mogło nie skończyć się na konfiskacie majątku i wygnaniu. Nim nastał ranek, miałem już gotowy plan jak ta lala, pozostawało podzielenie się nim z przyjaciółmi. Musieliśmy wszystko dopracować przed zamierzoną egzekucją, a przecież nie było nas zbyt wielu, nawet gdy doliczyć Davida, małego, lecz zawziętego. Skoro świt wymknąłem się z domu i w towarzystwie Dave’a, gnębionego straszliwym kacem, pobiegłem zwoływać przyjaciół. Na umówiony gwizd każdy z nich pospiesznie wdziewał, co tam miał pod ręką i wybiegał do mnie. Nie było przeszkód, w końcu przecież nikt nie spodziewał się po nas żadnych głupstw, jedynie ojciec Stutely’ego, wyjątkowo zapalczywy jegomość, zrobił mu piekło. Mimo to Willowi udało się wyrwać z domu. Wyskoczył po prostu przez okno, a za nim posypały się straszliwe przekleństwa, wśród których:„Ty normański bękarcie!” należało do najłagodniejszych (choć z drugiej strony, dawało coś niecoś do myślenia).

„Plan do przyjęcia – powiedział Scarlett, gdy wyłożyłem mu, co miałem zamiar zrobić – Konie weźmiemy z żołnierskiej stajni, wiem, jak tam wejść bez wzbudzania podejrzeń. Jednak wszyscy nas tu znają, oberwie się naszym bliskim.”

„Założymy kaptury z otworami na oczy. Omówiłem to z Robinem już wczoraj.”rzekł Stutely, który zwykle miewał najlepsze pomysły.

„Racja – przytaknął Ralf z zapałem – Wtedy sam diabeł nas nie pozna. Jeśli jednak żołnierze nie dadzą się nastraszyć, posiekają nam tyłki jak nic.”

„Zatem musimy być diabelnie szybcy.”uzupełnił Alfred.

Żaden z nas nawet nie dopuszczał do siebie myśli, że może się nam nie udać, nawet ja, choć byłem uważany za najrozsądniejszego z nas wszystkich. Musieliśmy ocalić Johna – liczyło się tylko to. John był dla nas bardzo ważny, był jakby mentorem nas wszystkich, a nawet w pewnym sensie prowodyrem, skoro to on, nikt inny, wpoił nam nienawiść do Normanów. Nasze rodziny strzegły się pilnie, by „nie nabijać głów dzieci niepotrzebnymi rzeczami” i nigdy przy nas nie rozmawiały o tym, co było naprawdę ważne. A przecież my i tak wiedzieliśmy o wszystkim i buntowaliśmy się przeciwko niesprawiedliwości. Poza tym nie uważaliśmy się już za dzieci. Co prawda wszyscy nosiliśmy jeszcze sevenbold, ale ta oznaka czystości moralnej nie miała tak wiele wspólnego z wiekiem – raczej ze wstrzemięźliwością i skromnością, wszyscy więc w głębi serca żywiliśmy wątpliwości, czy Stutely powinien ją nosić. Dla świętego spokoju nie poruszaliśmy tego tematu.

„Myślicie, że zdołamy dokonać tego, co chcemy, i spokojnie wrócić do domów?” spytał Ralf z pewnym powątpiewaniem.

„To może być kłopotliwe.”dodał Alfred.

„Oto kaptury – wyciągnąłem z worka niezdarnie zszyte szmaty, nad którymi męczyłem się całą noc – Nikt nie ma prawa nas poznać. Musimy tylko trzymać się ściśle planu.”

Nie mieliśmy broni, jeśli nie liczyć naszych pałek, ale każdy z nas umiał wywijać nią jak się patrzy, uznaliśmy więc, że to nam wystarczy. Normanowie nie posiadali tej sztuki i, ufni w swoje miecze, pogardzali nią.

Nikt nie spodziewał się, że ktoś zechce uwolnić Johna. W okolicy nie było buntów od bardzo dawna, ludzie starali się jakoś żyć, nie drażniąc potężnego wroga, ba, powoli przyzwyczajali się do myśli, że to nie tyle wróg, co nowy pan. Myślę, że nasz atak był dla tych kilku żołnierzy, odprawionych dla przypilnowania egzekucji, całkowitym zaskoczeniem, niemniejszym niż dla samego Johna. Biedny brodacz zdążył już pożegnać się z życiem. Gdy Stutely, najzwinniejszy z nas, skoczył na rusztowanie i przeciął jego więzy, przez moment wytrzeszczał tylko na nas oczy i nie ruszał się z miejsca. Trzeba było kopniaka w siedzenie, żeby się wreszcie ocknął. Tymczasem sytuacja nieco się zaogniła – na pomoc powalonym z zasadzki żołnierzom przybył przypadkowy patrol i musieliśmy szybko brać nogi za pas. John, który się wreszcie opamiętał, skoczył na wóz katowski, zrzucił z niego kata wraz z jego pomocnikiem na zbity łeb, po czym gwizdnął na nas rozkazująco. Jeden po drugim wskakiwaliśmy na wóz, opędzając się naszymi pałkami od żołnierzy. Trzeba było się spieszyć, gdyż w każdej chwili z zamku Szeryfa mogły przybyć dodatkowe posiłki. Jako prowodyr osłaniałem odwrót, choć powinienem raczej wyznaczyć do tego Simona. Nie pozwoliła mi na to źle pojęta duma, i to nas właśnie zgubiło: Simon, mimo że ledwie rok ode mnie starszy, był znacznie silniejszy i z pewnością nie dopuściłby do siebie tak blisko żadnego z żołnierzy. Ja popełniłem ten błąd, nie przypuszczałem jednak, że ten żołdak okaże się tak sprytny – zamiasto skoncentrować całą uwagę na walce dał w pewnym momencie nura pod moją pałką i błyskawicznym ruchem zerwał mi kaptur z głowy. Podwójny pech: trzeba było trafu, że mnie znał.

„Robin Locksley!” krzyknął ze zdumieniem.

Odrzuciłem go uderzeniem pałki i wskoczyłem wreszcie na wóz. Zacięty przez Johna koń natychmiast ruszył z kopyta. Koło naszych uszu świsnęło kilka strzał, żadna jednak nikogo nawet nie drasnęła.

„Co teraz?! – krzyknął mi Scarlett prosto do ucha – Poznał ciebie, łatwo więc domyśli się, kto z tobą był!”

„Masz diable kaftan.”jęknąłem, siadając na dnie wozu.

„Ani mowy być nie może, żebyście wrócili do miasta – wtrącił się John stanowczo – Skończycie w lochu lub na szubienicy.”

„Zatem jesteśmy bezdomni – stwierdził Stutely, ściągając kaptur i przeczesując swe bujne włosy palcami – Musimy zamieszkać w lesie, tak jak John.”

„Będziemy mieszkać w wilczej norze i jeść korzonki.”dorzucił smętnie Ralf.

„Bez wygłupów. Zamieszkacie z nami w warowni Pattricków, a w Sherwood nie brakuje zwierzyny, słowo honoru.”powiedział David wesoło.

„Przykro mi, chłopcy, ale chyba nie macie wyboru.” John ponaglił konia.

Nie wiem, czy tak było w istocie (John zawsze się tego wypierał), zdawało mi się jednak, że był zadowolony z takiego obrotu spraw. Samotność w lesie musiała mu mocno dokuczyć, a Davie pijaczyna nie był chyba zbyt ciekawym towarzyszem. Jednak ja i moi przyjaciele nie byliśmy zbyt szczęśliwi, choć w tym momencie jeszcze nie do końca zdawaliśmy sobie sprawę z tego, co się stało. Nie byliśmy, jak nas teraz opiewają, drużyną dzielnych buntowników, a grupką zdezorientowanych i z lekka przerażonych szczeniaków, których przerosły okoliczności.

Raczej dzięki szczęściu niż czemukolwiek innemu umknęliśmy pogoni. W Sherwood John kazał nam zsiąść z wozu, wyprzągł konia i poprowadził nas przez podmokłe bezdroża. Warownia Patticków, stara, na wpół zrujnowana kamienna twierdza, położona była w samym środku Sherwood, pośród bagien, które o każdej porze roku utrudniały do niej dostęp. Prawdopodobnie w czasach, gdy ją zbudowano, lasu jeszcze nie było, albo był znacznie rzadszy niż teraz. Żaden z nas nigdy przedtem tam nie był, choć słyszeliśmy opowieści o samej warowni, będącej punktem obronnym jakichś celtyckich wielmożów. Kiedyś toczyły się tam walki, o których na dobrą sprawę nikt już nie pamietał. Sama warownia była w niezłym jak na jej wiek stanie, choć jej drewniane elementy butwiały już i kilka zostało niedawno wymienionych przez Johna, znającego się na ciesiółce.

„Tu jest mnóstwo miejsca. Znajdźcie coś dla siebie, a jutro pogadamy.”rzekł John, siadając przed wygaszonym paleniskiem, jakby nagle zabrakło mu sił.

Kiedy tak siedział ze zwieszoną smutnie głową, widać było, że sługusy Szeryfa bynajmniej z nim nie żartowali: miał kilka świeżych szram na twarzy, a przez podarte ubranie widać było, jak bardzo jest posiniaczony. Zrobiło mi się go żal. Nie miał łatwego życia – stracił wszystko, co miał, żył w tym lesie jak ścigane zwierzę, a teraz doprawdy w ostatniej chwili wywinął się od stryczka. Następnym razem mógł nie mieć tyle szczęścia. Nagle Alfred, do tej pory dziwnie milczący, rozbeczał się żałośnie jak małe dziecko. Rozejrzałem się. Wszyscy mieli niewyraźne miny, Curly Will też pociągał nosem, a Simonowi podejrzanie trzęsła się broda.

„No co wy?! – huknąłem ze zgorszeniem, choć w głębi ducha sam miałem ochotę sobie popłakać – Czy jesteście stadem przestraszonych kurczaków, czy dzielnymi Sasami?! Co to za miny? Dobra, jesteśmy teraz banitami, ale przecież bywali nimi lepsi od nas. To nie powód do beku! Zresztą John ma rację, dzisiaj nic nie wydumamy, jutro pomyślimy, co dalej.”

W rzeczywistości wcale nie czułem się lepiej niż oni. Jeszcze dziś rano mieliśmy domy, mieliśmy rodziny i względnie ustabilizowane życie, a teraz – mieliśmy tylko to, co na grzbiecie i mogliśmy liczyć tylko na siebie. Sytuacja nas przerosła. Nie, żebyśmy nie marzyli o przygodach, jak wszyscy chłopcy, ale to, co się stało, uświadomiło nam, że przygody nie zawsze bywają zabawne. Straciliśmy wszystko. Co prawda udało się nam ocalić Johna, to jednak żadnego z nas w tym momencie nie pocieszało. Nie mieliśmy nawet ochoty na to, by zwiedzić warownię.

„Co tam, nie martwcie się – powiedział wesoło David – Może się napijecie? Mamy w piwnicy kocioł do pędzenia samogonu, więc zawsze jest się czego napić.”

„Daj.”zgodziłem się bez entuzjazmu.

Pomyślałem, że jeśli chłopcy podchmielą sobie, odpędzi to od nich przygnębienie, ale sam nie chciałem pić. Nie wiadomo czemu, nagle poczułem się odpowiedzialny za nas wszystkich. W końcu, gdyby nie ja, nie byłoby tutaj żadnego z chłopców. I co teraz miałem robić? Miałem dopiero osiemnaście lat i w najmniejszym stopniu nie byłem przygotowany na bycie banitą ani na otwarty bunt przeciw Szeryfowi. W stanie całkowitego zagubienia wyszedłem z warowni i zaglębiłem się w lesie. Nie miałem pojęcia dokąd idę i było mi to obojętne, chciałem po prostu na moment pobyć sam ze swoimi myślami. Przedzierając się tak przez zarośla znalazłem się nagle na polanie, na której jakaś kobieta przebierała zebrane zioła. Przystanąłem, spłoszony. Słyszałem o niej dość, by ją poznać od pierwszego wejrzenia, choć tak naprawdę bardzo niewielu ludzi mogło poszczycić się tym, że ją widzieli. To była Hazel, zielarka, pomawiana o czary i bodaj czy nie konszachty z diabłem. Mieszkała w głębi Sherwood w towarzystwie swego męża, ponurego draba trudniącego się wypalaniem węgla drzewnego. Wysoka i barczysta jak mężczyzna, wydała mi się przede wszystkim groźna, które to wrażenie potęgowały jej rozczochrane włosy. Nagle spojrzała na mnie i omal się nie roześmiałem z ulgą, gdyż wbrew swej groźnej w zarysach postaci miała twarz drobną i łagodną, wydłużoną, o okrągłych oczach, co upodabniało ją do myszy.

„Czego chcesz, chłopcze?” spytała, nie przerywając swej roboty.

„E nic – odparłem – Chciałem przejść się trochę i pomyśleć. Widzisz…”

Sam nie wiem dlaczego, ale nagle strumieniem polały się ze mnie zwierzenia. Opowiedziałem jej o tym, że moja matka zmarła przy porodzie, a ojciec wyruszył na wyprawę krzyżową, kiedy byłem mały, zostawiając mnie pod opieką stryja. O tym, jak dorastałem, patrząc na otaczające mnie bezprawie. O tym, że nie dopuszczono mnie do turnieju łuczniczego, bo jestem Sasem, nie Normanem. Wreszcie o tym, czego wraz z przyjaciółmi dziś dokonałem. Hazel słuchała mnie, kiwając rozczochraną głową, a gdy zobaczyła, że raczej osuwam się, niż siadam na kłodzie powalonego drzewa, powiedziała:

„Robinie, nie doceniasz siły przeznaczenia. Skąd wiesz, czy nie masz odegrać ważnej roli w historii Anglii? Twe serce jest czyste, a ciało silne, zrób więc z nich użytek. Ludzie potrzebują przywódcy. Dość długo już cierpieli, muszą mieć kogoś, kto się za nimi ujmie. Dlaczego nie miałbyś to być ty?”

„Ja? Ale ja nie umiem…” urwałem, nie wiedząc, co właściwie mógłbym powiedzieć na tak nonsensowaną propozycję.

„Jestem jeszcze dzieckiem.”dokończyłem bezradnie.

Hazel uśmiechnęła się pobłażliwie, odgarniając włosy z twarzy.

„Chodź, Robinie – rzekła, wstając i zawiązując węzełek z ziołami – Myślę, że powinieneś kogoś poznać. Myślę też, że jesteś już zupełnie dorosły, bo tylko ktoś dorosły przyznaje się otwarcie do swego zbyt młodego wieku.”

Poszedłem za nią, oszołomiony i zdezorientowany. Mimo swego wzrostu i kanciastych ruchów nie budziła we mnie lęku i od razu poczułem, że nie wierze w jej konszachty z diabłem. Miała zbyt czyste, zbyt dobre spojrzenie.

Hazel zaprowadziła mnie w głąb lasu, do zapomnianego przez ludzi chramu druidów. W pierwszej chwili myślałem, że chce się tu modlić do jakiegoś drzewa, ale okazało się, że ani jej to w głowie.

„Gantry, jesteś tu?!” zawołała.

Aż podskoczyłem. Gantry był postacią na poły legendarną. Mówiono o nim, że oddaje cześć dawnym bogom – bo ja wiem? W każdym razie na pewno

Normanowie bali się go i mieli powody, gdyż kiedyś stał na czele rewolty. Jednakże po jej klęsce zniknął i już o nim nie słyszano, chyba że w legendach.

Z chramu wyszedł starzec, jednak tylko z jego pooranej zmarszczkami twarzy można było odczytać wiek. Miał krzepką postać człowieka w średnim wieku, a jego oczy błyszczały niczym oczy młodzieńca, gdy spojrzał na mnie ostro.

„Kogo mi tu przywiodłaś, Hazel?” spytał głębokim, chrapliwym głosem.

„Chłopca, który nie może znaleźć miejsca w życiu.”odparła Hazel i powtórzyła mu moje opowiadanie. Gantry słuchał jej, nie przerywając, a gdy skończyła, spojrzał na mnie.

„Hazel ma rację – rzekł – Twoje przeznaczenie być może właśnie teraz wzięło nad tobą górę. Od dwudziestu lat czekam na kogoś takiego jak ty, kogoś, kogo będę mógł wyszkolić na przywódcę powstania przeciwko Normanom, którzy zniewolili nasz kraj, a saską szlachtę zepchnęli do roli chłopów.”

„Zaraz, zaraz – zaprotestowałem czując, ze robi mi się ciemno przed oczami – Ja się do tego nie nadaję, i wogóle nie reflektuję na takie stanowisko. To pomyłka.”

Gentry wolno pokręcił głową.

„Nie, chłopcze, to nie żadna pomyłka – rzekł cicho – Odkąd tu jestem, wiele rzeczy stało się dla mnie jasne. Zapomniani bogowie lasów i łąk bardzo długo byli jedynymi moimi towarzyszami i może dlatego nauczyłem się czuć i rozumieć pewne sprawy.”

Przeszedł mnie zimny dreszcz, jakbym miał doczynienia z kimś niespełna

rozumu, i mimowolnie zrobiłem krok w tył. Zawsze bałem się takich.

„Dlaczego sam nie staniesz na czele rebelii?” wymamrotałem.

„Dlatego, że w bitwie, w której straciłem swój oddział, zostałem poważnie ranny – odparł – Przez dwa lata nie miałem władzy w nogach. Przez następne dziesięć uczyłem się na nowo chodzić, a nigdy w pełni nie odzyskałem sił. Gdyby nie stary druid, który się mną zajął w tej świątyni, umarłbym. Przez cały ten czas ludzie o mnie zapomnieli i tak było lepiej. Teraz ja pilnuję świętego ognia w chramie i rozmawiam z duchami przeszłości.”

„No to rozmawiaj. Ja po prostu chcę jakoś przeżyć. Nie mam zamiaru stawać na czele czegokolwiek, a teraz, wybaczcie, wracam do swych przyjaciół.”powiedziałem zdecydowanie, wycofując się tyłem.

„Pozwól mu iść, Gantry – wtrąciła się Hazel – Niech to sobie przemyśli.”

Stary druid popatrzył na mnie zmrużonymi oczami, aż ponownie przeszył mnie dreszcz od tego spojrzenia, tak jakbym patrzył w oczy wcieleniu pradawnej mądrości. Co prawda cała Anglia przyjęła już chrzest, ale każdy wiedział, że czciciele dawnych bogów wciąż zbierają się w świętych miejscach i niejeden po prostu bał się ich zaklęć, odprawianych przy świetle księżyca.

„Wrócisz do mnie, Robinie Locksley – powiedział – Szybciej, niż myślisz.”

Nie wstydzę się przyznać, że zrobiło mi się zimno od tonu jego głosu. Odwróciłem się na pięcie i niemal biegnąc wróciłem do warowni. Dopiero tam uspokoiłem się nieco i wytłumaczyłem sobie, że jeśli ktoś przez dwadzieścia czy trzydzieści lat rozmawia tylko z drzewami, to musi być dobrze stuknięty i nie należy przywiązywać wagi do jego słów. Nakazawszy sobie spokój wszedłem do środka niedbałym krokiem. Cała moja nonszalancja poszła jednak na marne, gdyż zarówno moi chłopcy, jak John i Davie byli już okrutnie pijani i nawet nie zauważyli, jak wszedłem.

About the author
Technik MD, czyli maniakalno-depresyjny. Histeryczna miłośniczka kotów, Star Treka i książek. Na co dzień pracuje z dziećmi, nic więc dziwnego, że zamiast starzeć się z godnością dziecinnieje coraz bardziej. Główna wada: pisze. Główna zaleta: może pisać na dowolny temat...

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *