Pamiętniki Robin Hooda, cz. III: Złota strzala

Byłbym nieznośnym samochwałą, gdybym stwierdził, że Szeryf przestraszył się mojej wiadomości – założywszy, że żołnierz mu ją przekazał. Dla mnie ta awantura we wsi miała oczywiście swoje konsekwencje. Po pierwsze, zarówno wieśniacy, jak moi chłopcy inaczej od teraz na mnie patrzyli, tak jakoś… z szacunkiem, który mnie ogromnie peszył.

A po drugie, musieliśmy przygarnąć chłopca, który nas zawiadomił, gdyż żołnierze widzieli, że nas przyprowadził i niebezpiecznie byłoby liczyć na to, że zapomną. Okazało się zresztą, iż wcale nie był to chłopiec. Był starszy ode mnie, tyle że niski i bardzo zabiedzony, a do tego brudny jak nieszczęście. Gdy trochę się obmył, widać było, że cień na jego twarzy częściowo nie jest wynikiem usmolenia, a zarostem. Mutch, bo tak się nazywał, przyjął nasze zaproszenie do warowni z radością. Był dobrym nabytkiem dla mojej formującej się bandy, gdyż był silniejszy, niż można by wynosić z jego mizernej postury, a w dodatku znał się na kuchni. To było ważne, gdyż żaden z nas gotować nie umiał – prawdę mówiąc, to, co czasem upichciliśmy, było nie do jedzenia, ale nawet gdy spartaczyliśmy upolowaną dziczyznę, zjadaliśmy ją bez słowa. Mutch od razu zajął się naszą kuchnią i posiłki stały się przyjemnością, zamiast być przykrym niejednokrotnie obowiązkiem wobec naszych pustych żołądków.

 

„Twoja drużyna będzie się rozrastać, musisz być na to przygotowany – powiedział mi Gantry, gdy zwierzyłem mu się z całej historii – Ale jeśli chcesz wypowiedzieć wojnę Szeryfowi, to taka awanturka z jego żołnierzami nie wystarczy. Nie jesteś co prawda gotowy, ale na dobrą sprawę nigdy nie będziesz w wystarczającym stopniu. Zastanów się nad tym.”

Ba, łatwo powiedzieć. Nie bardzo wiedziałem, co niby mógłbym zrobić, nie mogłem przecież pójść do zamku w Nottingham i trzasnąć Szeryfa rękawicą po tej jego tłustej, czerwonej gębie. A nic innego do głowy mi nie przychodziło. Pomógł mi, jak to zwykle bywa, przypadek.

Pewnego dnia, gdy szykowałem się właśnie na polowanie, do warowni przybiegła David z wiadomością, że w Nottingham ma się odbyć doroczny turniej łuczniczy. Niby nic zaskakującego – odbywał się w końcu co roku, tym razem jednak mieli w nim wziąć udział strzelcy nie tylko z naszej okolicy, ale również z innych stron, a także najlepsi łucznicy Szeryfa, zwykle nie zniżający się do rywalizacji z Sasami. Jako nagrodę Szeryf wyznaczył legendarną Złotą Strzałę, będącą od pokoleń w posiadaniu Gildii Łuczniczej, rozpędzonej przez Normanów jakieś dziesięć lat temu. Tego było aż nadto, by moja wyobraźnia rozbrykała się niczym dwuletni ogier na wiosennym pastwisku. Ach,stanąć do zawodu z największymi mistrzami Anglii i wygrać! Umiałem strzelać z łuku lepiej niż większość znanych mi młodzieńców, to fakt, nie miałem jednak żadnej pewności, czy moje wyćwiczone palce i bystre oko sprostają aż takiemu wyzwaniu.

„Ech, nie spróbuję, to nie będę wiedział.”zdecydowałem wreszcie.

Mój śmiały plan miał jeden słaby punkt: co zrobić, by mnie od razu nie rozpoznano? Głowiłem się nad tym problemem dłuższy czas, aż wreszcie postanowiłem użyć podstępu. Każdy, kto mnie znał, wiedział, że moje włosy mają barwę kwiatów mlecza. Ci, co chcieli być uprzejmi, mawiali, że są koloru słońca, ale nie zmieniało to faktów – były po prostu żółte. W dniu zawodów wysmarowałem je sobie sadzą z komina warowni, nie zaniedbując oczywiście uczernienia nią również brwi. Pierwszy natknął się na mnie, tak odmienionego, Stutely, i z okrzykiem:

„Jasna cholera!”

cofnąl się tak nieszczęśliwie, że zleciał ze schodów.

„Coś ty z siebie zrobił, wodzu?” spytał, podnosząc się i ze skrzywioną miną pocierając dłońmi swe obite pośladki.

Nie on jeden tak mnie nazywał. Ten tytuł dawał chyba chłopcom jakieś poczucie bezpieczeństwa, bo używali go w stosunku do mnie z ogromnym upodobaniem. Początkowo mnie to peszyło, ale wkrótce przywykłem i nie zwracałem już na to uwagi.

„Wiesz, wolałbym, żeby mnie nie rozpoznano – wyjaśniłem – Kiedy już wygram Złotą Strzałę, ujawnię się, no a jeśli mi się nie uda, to przynajmniej uniknę publicznej kompromitacji.”

„Uda się, co się ma nie udać? Twoje paluszki są warte góry złota. I nie bój się, będziemy cię ubezpieczać.”powiedział Will beztrosko.

„No to naprawdę jestem w opałach.”burknąłem niechętnie.

Wcale nie miałem zamiaru brać ich wszystkich do miasta, nie chciałem jednak sprzeczać się z nimi przed zawodami. Moja pozycja była jeszcze zbyt wątła, żebym ryzykował bunt podwładnych. Nasza wspólna walka o sprawiedliwość jeszcze zbyt niebezpiecznie przypominała zabawę w żołnierzy i rozbójników, a wiadomo, że w takiej zabawie łatwo o spór i kłótnię na temat „kto tu rządzi?”. W tej sytuacji wolałem ustąpić w taki sposób, jakbym zakładał od początku zabranie kompanów ze sobą.

Kiedy znaleźliśmy się w Nottingham, Ralf i Alfred zrobili szybki zwiad i wrócili z wieścią, że wszyscy są zbyt zaprzątnięci festynem, by zwracać uwagę na jakichkolwiek przybyszów. Musielibyśmy mieć rogi, żeby nas zauważono. Tłum był taki, że ciężko nak było przepchnąć się do stolika, przy którym jakiś zasuszony skryba zapisywał tych, co zgłosili się do turnieju. Simon, nim zdążyłem go powstrzymać, zapisał się do zawodów zapaśniczych i zaraz znikł tak, gdzie uszykowano plac dla takich osiłków jak on. Modliłem się w duchu, by nikt go nie rozpoznał, pocieszając się myślą, że ma on obecnie dłuższe włosy i lekki zarost (z którego był bardzo dumny). Po krótkiej chwili przestałem jednak myśleć o Simonie, bo wywoływano już łuczników do zawodów.

Było nas około dwudziestu, ale po pierwszej kolejce zostało pięciu. Nikt mnie jakoś nie rozpoznał, więc przerwę spędziłem miło przy pieczonym wole i piwie, które starałem się pociągać z umiarem, by nie stracić celności. Czasem porozumiewałem się spojrzeniem z którymś z moich przyjaciół. Oni również bawili się znakomicie. Simon wygrał zawody w swojej grupie wiekowej i był zachwycony tak, że z radości wypił nieco za dużo, ale nie zapominał, po co tu jest. Nad nimi wszystkimi pieczę sprawował John, co było bardzo pomyślne dla mnie, gdyż mogłem mieć niejaką pewność, że dostrzeże w porę wszystkie niebezpieczeństwa. Chociaż właściwie nie było niebezpiecznie – nikt nie podejrzewał, że odważymy się pojawić w biały dzień na festynie i nikt nas nie szukał. Kiedy odtrąbiono drugą turę strzelania, byłem już rozluźniony i spokojny, że nikt nie pozna we mnie poszukiwanego banity, póki sam się nie ujawnię. Po drugiej turze zostało nas dwóch: ja i francuski rycerz, na którego wcześniej nikt nie zwrócił uwagi. Powiedziano, że nazywa się Iv de Brenne czy tak jakoś. Wcześniej i ja nie spodziewałem się, ze ten wymuskany paniczyk odegra jakąś większą rolę w zawodach, z tym większa ciekawością więc zerkałem na niego spod kaptura. Francuz nie zwracał na mnie uwagi, był spokojny i zimny jak kawałek lodu. Niższy nieco ode mnie, ubrany był w świetnie skrojony kaftan z drogiego sukna, uwydatniający jego zgrabną postać, szeroką w ramionach, a wąską w talii i biodrach. Jego buty z cienkiej, zapewne cielęcej skóry wyszywane były na cholewach złotą nicią w jakiś skomplikowany wzór, podobnie jak szerokie mankiety zatkniętych za rycerski pas rękawic. Na pewno nie należał do rycerzy-najemników. Zresztą jego aparycja też temu przeczyła. Lśniącoczarne włosy zaczesane miał podobnie jak typowy paź, tylko odrobinę za długie i na ich tle jego twarz wydawała się jeszcze bledsza, niż była w rzeczywistości. Spoglądające spod zrośniętych brwi oczy były żółtozielone i sprawiały wrażenie skośnych, choć w istocie wcale takie nie były. Mierzył tyle, ile musiał i ani na mgnienie dłużej, jak prawdziwy mistrz – co było o tyle dziwne, że francuskie rycerstwo nie uznaje łuku za szlachetną broń i ignoruje jego istnienie. Mo.że jednak niecałe? W każdym razie ten szył z łuku niczym rodowity Sas. Jedna kolejka, druga, trzecia… Szeryf dwukrotnie kazał odsuwać tarczę, ale jak na razie nie wpłynęło to na naszą celność. Wreszcie Szeryf, po krótkiej naradzie ze swymi przybocznymi, nakazał ustawienie tak zwanego celu mistrzów, to znaczy grubego na cal drewnianego kołka. Strzelałem jako pierwszy i udało mi się pocelować dokładnie w sam środek kołka, podczas gdy Francuz, który najwyraźniej pierwszy raz miał do czynienia z czymś takim, zawahał się na moment i to go zgubiło. Jego strzała poszła bokiem, musnąwszy jedynie kołek. Niewzruszony rycerz zdjął cięciwę z łuczyska i odszedł w tłum, nie obdarzywszy mnie nawet jednym spojrzeniem. Nie wiem czemu, ale zrobiło mi się jakoś głupio i przykro, choć powinienem cieszyć się wygraną jak każdy normalny człowiek. Może gdyby tamten się wściekł, chociaż zdenerwował, gdyby cisnął mi nienawistne spojrzenie, nie czułbym się tak parszywie, przyjmując gratulacje od innych łuczników. Z jakiegoś powodu czułem się tak, jakbym nie wygrał nagrody, a ukradł ją tamtemu, choć było to oczywistym nonsensem.

„Zbliż się, chłopcze – powiedział Szeryf – Zbliż się i weź nagrodę z rąk najpiękniejszej panny środkowej Anglii.”

Podszedłem nie odważając się odsunąć kaptura z czoła, choć jasne było, że Szeryfa nie obchodzi jakiś tam saski łucznik, a raczej owa dama, która miała wręczać Złotą Strzałę. Zerknąwszy na nią zaniemówiłem z wrażenia i mało co się nie zdradziłem. To była Marion Fitzooth, kuzynka Alfreda! Znaliśmy się dobrze w dzieciństwie, nazywali nas nawet parą narzeczonych. Teraz siedziała obok Szeryfa, sztywna i ponura w swej wyszywanej złotem i srebrem sukni, oczywiście zielonej – zawsze ubierano ją w tę barwę, nawet gdy była małą dziewczynką. Trzeba przyznać, że świetnie pasowała do jej czerwonych jak płomień włosów i białej skóry, ozdobionej kilkoma złotymi piegami na policzkach i delikatnym nosku. Wyrosła może nie na olśniewającą piękność, ale z jakiegoś powodu dużo mocniej przykuwała wzrok i myśli niż jakakolwiek ślicznotka. Naprawdę, nie mogłem oderwać od niej oczu. Nie wiedziałem, czy mnie poznała, ale miałem wrażenie, ze chyba tak. Wręczyła mi Złotą Strzałę i niespodziewanie powiedziała:

„Tak znamienity łucznik zasługuje na dodatkową nagrodę.”

Szeryf otworzył usta ze zdziwienia, zaś Marion pochyliła się, jakby chciała pocałować mnie w policzek. Dla postronnego widza rzeczywiście mogło to tak wyglądać, ale zamiast pocałować szepnęła mi w ucho:

„Zabierz mnie stąd na miłość Boską.”

Moi przyjaciele zwykle mawiają, ze nie zastanawiam się nad tym, co chcę zrobić, tylko działam pod wpływem chwili. Czasem mają rację. Zamiast poczekać i ułożyć jakiś sensowny plan działania, chwyciłem Marion wpół, przerzuciłem przez grzbiet pięknego karosza, trzymanego przez szeryfowego pazia i, nim ktoś zdołał mnie powstrzymać, już byłem na siodle i gnałem uliczkami Nottingham do bramy. Za mną gonił wrzask Szeryfa i żołnierzy, którym rozbawiony tłum skutecznie uniemożliwił natychmiastowy pościg. Za murami krzyknąłem do Marion:

„Gnaj do klasztoru w Kirkles!”

po czym zsunąłem się z konia. Marion zebrała wodze i uderzyła konia piętami po bokach. Upewniwszy się, że odjechała we właściwym kierunku, zawróciłem do miasta. Oczywiście nie wszedłem teraz przez główną bramę, tylko bokiem, ale wszedłem. Nie mogłem zostawić swych kompanów, którzy po moim wyczynie, jak miałem nadzieję, przytaili się w piwnicy pod gospodą. Gospodę prowadził szwagier ojca Alfreda, Kulawy Quentin, i wiedzieliśmy, że tam zawsze uzyskamy pomoc i schronienie. Jakoż się nie pomyliłem.

„Czyś ty na głowę upadł, pomylony smarkaczu?” natarł na mnie John, ledwie mnie zobaczył. Był zły. Miny reszty też pozostawiały wiele do życzenia.

„Nie upadłem – odparłem z godnością – Ta dama, którą porwałem, to nasza Marion. Pamiętacie? Jej rodzina wyprowadziła się do Leighforte, gdy byliśmy wyrostkami, takimi jak David.”

„Powiedzmy, ale co z tego?” spytał gapowato Simon, podczas gdy reszta kiwała ze zrozumieniem głowami.

„Prosiła, zebym ją zabrał – wyjaśniłem – Nie mam pojęcia, czemu, ale widocznie ma powody do takiego zachowania.”

„Może i ma, ale co ci do tego?” John był już spokojniejszy, ale nadal zachmurzony.

Wzruszyłem ramionami. Co mi do tego? Dobre pytanie. Rodzina Marion była bogata, więc krzywym okiem patrzyła na naszą zażyłość, choć byliśmy wtedy dziećmi. Kiedy teraz ją zobaczyłem, z całą mocą wróciły do mnie tamte uczucia – czyste, nieskażone, niewinne uczucia dziecka, gwałtownie zmieniające się teraz w uczucia młodzieńca. Byłoby przesadą twierdzić, że fruwałem już na skrzydłach miłości pod siódmym niebem, ale byłem żywo zainteresowany. Pamiętałem niezdarnego, chudziutkiego szkraba, biegającego z nami i pokrzykującego jak chłopak, a zobaczyłem młodą dziewczynę, przypominającą wiosnę. Majowa Królowa, to było pierwsze określenie, które mi się nasunęło. Trudno by mi jednak było tłumaczyć teraz to wszystko Johnowi i moim kompanom.

Na schodach coś zatupotało i do środka wpadł syn Quentina.

„Ojciec mówią, cobyście zamkli drzwi ode środka i nikogo nie wpuszczali do nocy.”powiedział, wciskając mi do ręki wielki klucz.

Postąpiłem według jego rady, głównie dlatego, że znałem drugie wyjście z tej piwnicy. Zwykle było zastawione beczkami z winem i piwem, ale istniało. Nie miałem zamiaru siedzieć tu jak lis w paści i czekać zmiłowania, szczególnie, że ktoś z otoczenia Szeryfa mógł przypomnieć sobie o powinowactwie Quentina i Alfreda.

„Słuchajcie – zacząłem – Wiem, co o tym myślicie, ale stało się i nie ma o czym mówić. Narobiliśmy zamieszania. Szeryf jest pewnie wściekły i nawet mnie to nie dziwi, ale to wszystko ma swoje dobre strony. Walka rozpoczęła się na dobre. Książę Jan, tyran i uzurpator, dowie się tego, że są w Anglii tacy, którzy wciąż stoją po stronie króla Ryszarda i tego, że nie przestaniemy walczyć.”

„To go na pewno przestraszy jak jasna cholera.”mruknął sarkastycznie John, ale inni go zakrzyczeli.

Imię króla Ryszarda było dla nas niczym promień słońca w mrokach nocy, a wieści z krucjaty chłonęliśmy chciwie, gdy tylko była okazja. W ludziach, gnębionych podatkami i innymi chorymi pomysłami księcia Jana, narastało przekonanie, że wystarczy, by król Ryszard postawił stopę na angielskiej ziemi, a zaraz wszystko stanie się lepsze i łatwiejsze. Razem z legendą Ryszarda narastała niechęć wobec jego brata, w samej rzeczy nie umiejącego zaskarbić sobie ludzkiej miłości. Trzeba przyznać, że mało o to dbał. Szeryf, jako wierny poplecznik księcia Jana, również nie był kochany i tak samo mało go to obchodziło. Rządził żelazną ręką, choć przyznaję, ze próbował być sprawiedliwy. Kłopot w tym, ze sprawiedliwość pojmował inaczej niż my.

Korzystając z tego, że w piwnicy oprócz beczek z winem i piwem była również beczka z wodą, przygotowaną do (wstyd przyznać) fałszowania tych szlachetnych napojów, zmyłem jako tako sadzę z włosów i wytarłem je połą płaszcza.

„Pomóżcie mi odsunąć te beczki.”powiedziałem.

Mając zapewniony dostęp do tylnego wyjścia poczekaliśmy, aż zaczęło się ściemniać i wyszliśmy, starając się trzymać małych uliczek. Po zmroku zamykano główną bramę, ale my nie na darmo wychowaliśmy się w Nottingham. Dobrze je znaliśmy i wiedzieliśmy, gdzie znajdują się maleńkie furtki w murze, przez które na raz mogła przejść tylko jedna osoba. Wystarczyłoby, abyśmy dotarli do którejś z nich… Łatwo jednak było to powiedzieć. Po mieście krążyły oddziały żołnierzy, uparcie szukając naszych śladów i z największym trudem udało się nam uniknąć wykrycia przez jeden z nich. Szeryf naprawdę się zawziął. Jego żołnierze przeszukiwali małe kramy, gospody, a nawet domy, a z podsłuchanych strzępów rozmów wywnioskowaliśmy, że Marion nie była jego gościem, lecz czymś znacznie ważniejszym. Kluczyliśmy po zaułkach, starając się stąpać jak najciszej i najlepiej nie oddychać zbyt głośno, żeby nikogo nie zaalarmować. Jednak Szeryf nie był wcale głupi – kazał nas szukać głównie w pobliżu murów, nie na rynku. Gdybyśmy zaś wpadli na jeden oddział, ten natychmiast zaalarmowałby inne i to byłby nasz koniec. Na szczęście, jak już wspomniałem, znaliśmy to miasto, choć żadna znajomość nie mogła nam pomóc tak, jak byśmy chcieli.

„Ciągle zagradzają nam drogę. Wodzu, może jednak spierzemy kilku? Inaczej nie przedrzemy się do murów.”zaszeptał mi do ucha Curly Will.

„Jak zaczniemy ich tłuc, narobią wrzasku i wpadniemy.”odparłem bezradnie.

„Siusiu mi się chce.”jęknął David, który będąc w piwnicy dobrał się do którejś z beczek.

„Zacekajcie wsyscy, aż się jeden wyscy.”zachichotał Stutely, zapominając o ostrożności.

„Może głośniej? Szeryf cię nie usłyszał.”warknął na niego John.

Słysząc kroki następnego oddziału przywarliśmy do ściany jednego z domów i znieruchomieliśmy. Żołnierze przeszli niebezpiecznie blisko, światło padające od ich pochodni nieomal nas musnęło… i dopiero, gdy zaczęli się oddalać, zobaczyliśmy, że drzwi domu naprzeciwko nas są uchylone. Jakaś postać stała w nich cały czas, wyraźnie przyglądając się nam. Nawet w słabej poświacie księżyca mogłem poznać, że to Iv de Brenne, ten Francuz, któremu odebrałem zwycięstwo w turnieju.

„Wchodźcie.”rzekł krótko, gdy odgłosy kroków żołnierzy ucichły.

Podrapałem się w łepetynę. Nie ufałem temu rycerzykowi o gładkiej buzi, ale gdyby chciał nas wydać, zrobiłby to wcześniej, bez trudu i ryzyka. Chciał nam pomóc, ale dlaczego? Wszyscy patrzyli na mnie, musiałem podjąć decyzję. Rycerz nie ponawiał zaproszenia, wszedł po prostu do domu, zostawiając drzwi uchylone, jakby reszta go nie obchodziła.

Weszliśmy za nim, zamykając drzwi za sobą. Francuz siedział na ławie obok paleniska, opierając głowę o ścianę, z przymkniętymi oczami. U jego nóg przycupnął ośmioletni może chłopczyk w aksamitach, a ponury olbrzym, czarnowłosy jak jego pan, stojąc obracał nad paleniskiem rożen z wbitym nań jagnięciem. Ten widok przypomniał nam, ze wszyscy jesteśmy głodni niczym psy, jednak nasze żołądki musiały poczekać.

„Dlaczego?” spytałem stając przed rycerzem.

Uniósł powieki i spojrzał na mnie tymi niesamowitymi, zielonożółtymi oczami (w życiu takich oczu nie widziałem ani u człowieka, ani u zwierzęcia).

„Co dlaczego?”

„Dlaczego nam pomagasz? Przeciez z nagrody cię ograbiłem.”

„Tylko bez afektacji – rzekł Francuz wolno – Nie ograbiłeś, wygrałeś uczciwie i tyle. Gdybym miał o to cię obwiniać, byłbym głupcem, zadufanym w sobie. Znam cię, choć ty mnie nie znasz… Jesteś Robin Hood, banita. Opowiadają o tobie po wsiach, dużo słyszałem, choć nie przypuszczałem, że jesteś taki młody. Prawie dziecko. Posłuchaj: zabrałeś Szeryfowi narzeczoną, ale i o to cię nie obwiniam, gdyż wiem, że nie było jej zgody na ten planowany ślub. Dziewczyna jest sierotą i nie ma kto jej bronić. Ofiarowałbym jej swoje służby, ale jestem tu sam i obcy wszystkim. Można powiedzieć, że mnie wyręczyłeś.”

Uśmiechnął się i aż się zdziwiłem, jak bardzo jego blada twarz wyładniała w tym uśmiechu. Dopiero teraz miałem czas mu się przyjrzeć. Znać było na nim coś, co mój świętej pamięci ojciec określał jako „arystokratyczne piętno”, i nie była to wcale kwestia pańskiego ubioru. Jasna cera, gładka jak atłas, foremne rysy, jedwabiste włosy, delikatne dłonie o długich, wąskich palcach i błękitnych żyłach widocznych przez skórę. Do tego wszystkiego – jakaś godność, której nie sposób nabyć, trzeba się z nią urodzić.

„Dlatego chcesz nam pomóc?” spytałem.

„Nie – odparł – Po prostu chcę. Taka moja zachcianka i spełniam ją. Ot, wszystko. Hektorze, daj pieczeń na stół, ma dość. Gawaine, przynieś wino.”

Chłopczyk w aksamitach zerwał się i wybiegł z izby. Po chwili był już z powrotem, niosąc dzban pełen wina, zaś ponury olbrzym zdjął z rożna upieczone jagnię i położył je na półmisku.

„Jedzcie.”zachęcił nas Iv.

Zawahaliśmy się nieco, słyszeliśmy bowiem już o takich, którzy dali się schwytać bez walki, zjadając zaprawione ziołami nasennymi pożywienie, którym ich zdradziecko poczęstowano. Odgadując nasze obawy rycerz oderwał kawałek baraniny dla siebie i nalał wina do jednego z kubków. Uspokojeni, zabraliśmy się do jedzenia, jako że byliśmy naprawdę potężnie głodni. Hektor i Gawaine usługiwali nam w milczeniu. Obaj wyglądali na równie nieskorych do uśmiechu, równie skrytych i milkliwych jak ich pan. W ich wspólnym milczeniu wyczuwało się jakąś tajemnicę, być może równie poważną jak nasze kłopoty, ale z oczywistych powodów nie mogliśmy ich o nic wypytywać.

 

Następnego dnia, korzystając z dorocznego jarmarku, który zawsze towarzyszył wiosennemu festynowi, wymknęliśmy się pojedynczo z Nottingham. Tak było najbezpieczniej. Dopiero, gdy ostatni z nas (oczywiście byłem to ja) dobił do reszty, mogliśmy odetchnąć z ulgą. Nie powiedziałem tego kompanom, ale po opuszczeniu miasta okrążyłem je od północy i stamtąd wystrzeliłem w okno sypialni Szeryfa strzałę z przeczepioną do niej wiadomością. Napisałem tam, kto mianowicie zrobił z niego idiotę na oczach jego ludzi i sporej grupy przybyszów, na wypadek, gdyby miał jakieś wątpliwości. Zależało mi na tym, żeby wiedział. Nie był to jakiś zwykły szczeniacki wybryk – jeśli miałem traktować swoją walkę poważnie, Szeryf musiał wiedzieć, z kim ma do czynienia. Walka anonimowa mijałaby się z celem. Nawet jeśli Szeryf do tej pory nie zwracał uwagi na krążące opowieści o „powrocie człowieka w kapturze”, to teraz musiał zwrócić. Wystrzeliwszy tę strzałę oddaliłem się spokojnie, przez nikogo nie niepokojony. Spieszyłem się nie tylko do swych kompanów, również do Marion, która, nie miałem co do tego wątpliwości, dotarła bezpiecznie do klasztoru w Kirkles. Znałem to miejsce dobrze, gdyż przeoryszą klasztoru była moja daleka kuzynka, matka Elfryda. Nie lubiłem jej – była oschła, nieprzyjemna i jako dziecko święcie wierzyłem, że jest czarownicą – ale wiedziałem, że nie odmówi Marion gościny. Obligowały ją do tego klasztorne prawa.

Sprawdziwszy w warowni, czy nikogo nie brakuje, pojechałem do klasztoru. Wolałem nie zostawiać tam Marion na zbyt długo, gdyż Szeryf nie był przecież idiotą i mógł domyślić się, że niedoszła panna młoda znalazła schronienie w takim właśnie miejscu. Mniszki nie obroniłyby jej na długo, a Szeryf nie był dostatecznie pobożny, by uszanować miejsce święte. Muszę przyznać, że Elfryda powitała mnie mniej cierpko, niż się spodziewałem.

„Od dziecka sprawiałeś rodzinie same kłopoty – powiedziała – Wiedziałam, że źle skończysz i wygląda na to, że się nie myliłam. Czego tu chcesz?”

„Wczoraj przysłałem tu pewną młodą damę, ciociu – odparłem – Gdzie ona jest?”

Elfrida nie zdążyła odpowiedzieć, gdy z sąsiedniej izby wyszła Marion. Chyba nie spała tej nocy, bo jej piegowata buzia była blada, a oczy podkrążone.

„Wiedziałam, że przyjedziesz po mnie.”rzekła cicho.

Jej oczy błyszczały, gdy patrzyła na mnie. W bogatej sukni wyglądała naprawdę jak Majowa Królowa, jednocześnie silna, władcza, niewinna i słodka jak kwiat. Nie była może klasyczną pięknością, ale mimo to olśniewała urodą i wdziękiem młodości. Wijące się włosy koloru ciemnej miedzi okrywały ją jak płaszcz – pewnie wysokie uczesanie męczyło ją i dlatego wyjęła z niego szpilki.

„Przyjechałem – powiedziałem po chwili – Ale nie wiem, co dalej. Tu zostać nie możesz, do domu wrócić też nie możesz… Czy jest w Anglii miejsce, w którym możesz się ukryć?”

Potrząsnęła głową.

„Nie sądzę. Szeryf ma poparcie księcia Jana, a jeśli ożeni się ze mną, będzie dwa razy bogatszy niż jest teraz. Książę Jan chce mieć bogatych wasali, dla zrozumiałych względów. Mój ojciec i brat zginęli na krucjacie, książę wie, że ja też jestem gorącą zwolenniczką króla Ryszarda, cóż więc prostszego, jak doprowadzić do mego małżeństwa z tym wieprzem?”

„Lepiej się zastanów – wtrąciła swoje trzy grosze Elfryda – Byłabyś wielką panią, a dzięki swej młodości i urodzie na pewno zyskałabyś wielki wpływ na męża. Nie byłoby ci źle.”

„Zależy, jak na to patrzeć, matko przełożona.” Marion nie wyglądała na przekonaną i wcale się jej nie dziwię. Gdybym był kobietą, wolałbym chyba śmierć niż naszego Szeryfa, obleśnego bydlaka o czerwonej gębie. Pierwszy lepszy tuczny wieprz był przystojniejszy od niego.

„Zatem nie ma rady. Musisz póki co zamieszkać z nami – oznajmiłem – Boję się tylko, że będzie ci to nie w smak. U nas jest bardzo niewygodnie, warunki nie lepsze niż w chłopskiej chacie. To nie jest miejsce dla szlachetnie urodzonej damy.”

Marion roześmiała się.

„Jestem silna i zahartowana jak chłopak. Byle z dala od Szeryfa, to mogę mieszkać nawet w szałasie.”powiedziała, ignorując przerażone i potępiające zarazem spojrzenie, jakie rzuciła na nią przeorysza.

„Dziecko, jeśli pójdziesz z tym banitą, zniszczysz sobie życie!” zawołała.

„Będę bojowniczką o wolność jak i on – rzekła Marion stanowczo – Książę Jan jest uzurpatorem. Przywłaszczył sobie tron swego brata, gnębi ludność i ktoś musi mu się przeciwstawić. Sama niewiele mogłam zrobić, ale razem z Robinem… Wspólnie ożywimy stare legendy i zjednoczymy ludzi, pragnących walczyć z niesprawiedliwością.”

„Akurat! Myślicie, że książę lub choćby Szeryf zlęknie się garstki wieśniaków zbrojnych w pałki i kamienie? Oni mają regularne oddziały żołnierzy.”

„A my mamy po swojej rację i uczciwość – powiedziałem – Wiem, co myślisz, ciociu, ale uwierz mi, czasem jeden człowiek wart jest tyle, co cała armia. Już wkrótce będą o nas mówić, jak Anglia długa i szeroka. Chodź, Marion. Pozostawanie tu jest niebezpieczne dla nas obojga.”

„Jedźcie choćby do piekła, ja umywam ręce!” krzyknęła za nami Elfryda i zatrzasnęła za nami drzwi z gniewem, całkiem nieodpowiednim dla zakonnicy.

Odjechaliśmy, wprawdzie nie do piekła, a do warowni Pattricków, i w sama porę, bo wkrótce potem klasztor przeszukali żołnierze Szeryfa. Na szczęście spóźnili się cokolwiek. Przybywszy na miejsce Marion z ulga zrzuciła sztywne szaty i przebrała się w męski kaftan, dostarczony jej przez usłużnego Davida. W warowni było kilka skrzyń z różnymi ubraniami, szczęśliwie jedno z nich pasowało na dziewczynę, jak na nią szyte. W męskim stroju, z włosami splecionymi w warkocz i owiniętymi wokół głowy Marion wyglądała niczym driada, szczególnie, że zaraz zawładnęła jednym z naszych łuków.

„Warząchew lepiej by ci pasowała.”zachichotał Stutely i dostał od niej po karku, aż się zakurzyło.

„Jeszcze nam baby tu brakowało – burczał John, mierząc Marion wzrokiem – Umiesz chociaż strzelać, panienko?”

Okazało się, że Marion strzela nie gorzej niż większość z nas, choć nie ma tyle siły, by napiąć łuk do końca, więc jej strzały nie niosły tak daleko jak nasze.

„Jeśli jeszcze powiesz, że umiesz bić się na pałki…”powiedział Scarlet z podziwem, oglądając rezultaty jej wysiłków.

Dziewczyna roześmiała się.

„Tego to już wy musicie mnie nauczyć – rzekła, odkładając łuk – Wiem, że nie wszystko umiem, ale nauczę się, bez obaw. Nie będziecie musieli wstydzić się za mnie, gdy dojdzie do walki na serio.”

„Rycerska dusza w ciele godnym bogini…” westchnął lirycznie Curly Will, który czasem układał wiersze.

Marion zarumieniła się i obdarzyła go miłym spojrzeniem, a ja poczułem ukłucie zazdrości. Ja nie umiałem tak pięknie mówić. Żeby zagłuszyć to brzydkie uczucie, wyjąłem zza pazuchy Złotą Strzałę i powiesiłem ją nad wejściem do naszej twierdzy. Godło Gildii Łuczniczej zalśniło pięknie w słońcu, niczym herb królestwa. Kiedy tak staliśmy i podziwialiśmy to wspaniałe trofeum, usłyszeliśmy za plecami ciche chrząknięcie. Odwróciliśmy się, spłoszeni i gotowi do obrony. Za nami stał Gantry, wsparty na sękatym kiju, dziwnie uroczysty w swej białej szacie i z długą, siwą brodą.

„No, chłopcze… Teraz jesteś juz gotów do walki.”powiedział.

Luiza „Eviva” Dobrzyńska

 

About the author
Technik MD, czyli maniakalno-depresyjny. Histeryczna miłośniczka kotów, Star Treka i książek. Na co dzień pracuje z dziećmi, nic więc dziwnego, że zamiast starzeć się z godnością dziecinnieje coraz bardziej. Główna wada: pisze. Główna zaleta: może pisać na dowolny temat...

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *