Opowieści z drzewa cz. II

III

Muszę wszystko pisać w wielu wyrazach. W jednym się nie mieści. Za każdym wyrazem musi kryć się następny. Tak jak przez kalkę. Taki sam inny wyraz.

– Słyszałeś kiedyś o kalce prawdy? – wiedziałem, że zacznie się kolejna opowieść, ale wolałem jeszcze trochę pomilczeć. Większość dojrzałych morw zjadły jakieś ptaszyska.

– Pewnie skowronki – powiedziała, a mi dalej chciało się milczeć.

– Nie możesz tak długo się nie odzywać, bo zapomnisz, co trzeba powiedzieć.

Pomyślałem, że mówi, tylko po to, żeby sprowokować powietrze do drgania. Często robiła, tą sztuczkę, ale tym razem chodziło o coś zupełnie innego.

– To niegrzeczne z Twojej strony – usłyszałem natychmiast. – Mówię po to, żebyś zdążył wysłuchać. Nie wiem ile czasu nam zostało, ale postaram się skończyć przed obiadem.

Nigdy nie wiedziałem, kiedy mówi poważnie, a kiedy udaje, że jest Gretą Garbo.

– Ale potem pójdziemy na gruszki? – chwilowo nie miałem nic lepszego do odpowiedzenia.

– Przyjeżdżał kiedyś do nas Paliwoda. Tak na niego wołali, ale chyba inaczej się nazywał. Po niemiecku trochę, albo po rusku. Wołali tak na niego, bo przyjechał wielkim wozem i gadał, że umie spalić wodę. Różne brednie opowiadał. Niektórzy mu wierzyli, ale większość nie. Taki podfałszowany Cygan, co chce stare wioskowe wygi wykiwać. Sobolowej sprzedał maść na piegi, za parę jajek. I zadowolona była. Piegi nie zniknęły, ale cera jej wyładniała…

– Paliwoda wiódł żywot wędrowcy – odpowiedziała, gdy zapytałem czy był to jakiś włóczęga. – Łączył w sobie duszę romantycznego włóczęgi z kiczem sprzedawanych świecidełek.

Miałem już zacząć się wymądrzać, ale zostałem zmrożony wzrokiem. Piękne miała oczy. Uważałem, że najpiękniejsze na świecie, ale najdziwniejsze było to, że nigdy nie wiedziałem naprawdę jakiego ostatecznie są koloru. Kiedyś jej powiedziałem, że mają kolor jeziora, ale tylko spojrzała z politowaniem.

– Gadasz jak dorośli na filmach. Kiedy myślisz o moich oczach, myślisz też o mnie. Myślisz też o setkach innych oczu, chociażby po to, żeby dokonać porównania. Jednak zapytany powiedziałbyś, że myślałeś tylko o moich oczach. Tak samo jak kiedyś zobaczysz setki twarzy, w których będziesz znajdował tylko moją…

To o oczach nawet mi się podobało.

– Tylko Paliwoda mógł sprzedać kalkę prawdy Panu Dziwnemu, który kupił sobie wtedy maszynę do pisania. Mówił, że napisze jakieś wspomnienia o naszej wiosce. Choć im więcej gadał, tym więcej chciał napisać o szumiących drzewach i pszczołach co mu w ogródku latały. Mówił też, że na pewno napisze o Zdziśku jak boisko wykombinował.

– Pomagał mi zbijać domki dla pszczół, to o nim napiszę – zapewniał Pan Dziwny, a chłopy tylko głowami kiwały.

– A pisz Dziwny, tylko żebyś prawdę pisał, ale jak chcesz to może i coś dodaj od siebie, żeby nasza wioska zbyt ponuro nie wypadła. A w ostateczności to i „poezyją” chlapnij, to może nikt się nie połapie, że tu u nas inaczej bywa.

No i pisał Dziwny historyje. Dużo w nich było o paprociach, drzewach, kamieniach i skrzypiących płotach. Ale jak mu Paliwoda sprzedał kalkę prawdy to wiele się zmieniło…

– Wiesz, że niedojrzałe morwy smakują też doskonale? Ptaki o tym nie wiedzą, więc zjadają tylko te bordowe. A może wiedzą i w ten sposób dzielą się z nami?

To właśnie wtedy zjadłem chyba kilogram bladozielonych morw. Naprawdę były dobre, choć to oczywiście rzecz gustu.

– Pan Dziwny wziął się za pisanie w dwóch kopiach, żeby, jak mówił, więcej osób mogło przeczytać. Ale na drugiej kartce nic się nie odbijało…

– Wada fabryczna? – zapytałem.

– Na pewno nie. To było jak kora, która otula nagi pień. Są rozdzieleni jednością. Dziwny pisał dobrze, ale nie to, co chciał napisać. On też myślał wtedy, że kalka ma wadę, albo Paliwoda go naciągnął.

To było zdaje się wieczorem. Siedział na wprost okna i pisał. Przez szybę widział ogród po którym często chodziła Pani Słoneczny Uśmiech. Pamiętam, że zawsze pachniało tam kwiatami. W rogu rosły goździki, które Dziwny pozwalał czasami ścinać miastowym. Na ogrodzie rosło też mnóstwo słoneczników, w różnych miejscach, bez ładu i składu. Same się siały. I wtedy Pan Dziwny zaczął płakać. Prawdopodobnie ze wzruszenia, ale może też i od tego rozbłysku.

Widziałam ich wtedy z jabłoni – i rozbłysk i płaczącego Pana Dziwnego. Potem zapadła ciemność. Na drugi dzień poprosiłam ciotkę Hankę, żebyśmy poszły do niego po miód, bo się skończył.

Pan Dziwny pisał prawdopodobnie całą noc, bo jak przyszłyśmy to leżał z głową opartą na stole.

– Jak jakiś Słowacki – powiedziała ciotka Hanka, która za grosz nie miała w sobie romantyzmu. Pan Dziwny obudził się, spojrzał na nasi z uśmiechem i powiedział, że pisał przez kalkę prawdy. Na pierwszej kartce nic się nie odbijało, ale za to na kopii wszystko.

„Witaj Pani Słoneczny Uśmiech, właśnie patrzę przez okno i widzę Cię jak tańczysz i kręcisz się wkoło. Widzę jak Twoje włosy tańczą razem z tysiącem motyli. Wiem co do mnie mówisz, bo Twoje słowa wymawiają moje wargi. Teraz jest zbyt ciemno, żebym do Ciebie wyszedł. Muszę rozpalić kilka ognisk, ale też kilka ugasić. I wtedy przyjdę do Ciebie”.

Pan Dziwny pokazał mi tylko jedną, chyba ostatnią, zapisaną przez kalkę kopię. Mówił, że poprzednie są zbyt erotyczne, a ja jestem jeszcze za młoda. Głuptas z niego.

Ciotka Hanka mówiła potem, że Pan Dziwny się coraz Dziwniejszy robi, a w maszynę stuka nie wiadomo po co. Tylko kury straszy po nocy i łasice przyciąga.

Za koszulę jabłek Paliwoda dał mi kiedyś mały medalion. Powiedział, żebym nie zaglądała do środka, bo to wielka tajemnica. Wiedział, że wiele dni będę musiała się męczyć, zanim w końcu zajrzę. Powiedział, że znajdę tam drogę, ale nie powinnam nią podążać. I że odpowiedź znajdę w oczach osoby, której jako jedynej pokażę co jest w środku.

Pokażę go Tobie!

W środku tylko moja twarz odbijała się w krzywiźnie srebrnej ścianki medalionu. Nie wiem, albo nie chcę wiedzieć, co wyczytała wtedy z moich oczu. Ale powiedziała mi potem, że są drogi po których ona i tak będzie chodzić, nawet wtedy, gdy nie powinna.

Jak bardzo jej wtedy nie rozumiałem.

Nadchodzi prostym niepokojem ze środka głowy. Wzmaga się wielomilowym głosem. Jest jak nagły wiatr. Za chwilę przebije się soplem spokoju. Lekki werbel pośpiechu. Z nutą goryczy, zapomnienia. Narasta złość, bunt. Tragedie sopranów, krzyk talerzy, wycie dzwonów, pomruk…Rana z lodu. Błękitny strumień świadomości. Jestem jaskinią potwornych przyspieszeń. Nagły błysk. Płomienie parzą skórę. Zawsze można skorzystać z modlitwy. Tylko do kogo? Żal można ogłosić na wszystkie strony. Jaki dziś mamy niepokój? Ten co zwykle? Sekcja flecistów zawsze wnosiła odrobinę optymizmu. Ostateczną kulminację chóru w jezusowym adaggio. „Zanosim błaganie, ojczyznę racz nam wrócić Panie”. Ale pan coś niełaskawy, woli grzmocić, bębnić i wyć głosem niedogolonego artysty. Ciężko doczekać końca. Ale w końcu nadchodzi.

– Będziemy zmieniać świat – biegliśmy wtedy przez ogromną polanę. Na początku myślałem, że wyszliśmy już z lasu, i że na horyzoncie pojawią się zaraz jakieś zabudowania.

– To nie koniec lasu – powiedziała. Tam dalej stoi wielki grab. Wyrósł na środku tej polany.

Musiałem powiedzieć, że to bardzo romantyczne, albo coś równie sarkastycznego, bo przez chwilę szliśmy w milczeniu.

– Zmieniamy się, wiesz? – powiedziała w końcu. – Z każdym słowem, po każdej opowieści. Byliśmy w tak wielu miejscach, że już nie wiemy, gdzie teraz jesteśmy.

Byłem zmarznięty i przemoczony. Pomyślałem, że jestem strasznie poważny, i że kiedyś nie czułbym zimna.

– Nie marudź. Jeżeli chcesz, dziś możemy być poważni. Nie musimy rzucać kamordolcami, albo siedzieć w kopie siana. Pragnę iść przez tą ogromną polaną i co jakiś czas przysłuchiwać się rytmowi falującej trawy.

Szliśmy więc, aż po kilkunastu minutach ogromny grab wyrósł przed nami jak zjawa.

– Będzie kolejna opowieść – pomyślałem.

– Tak – odpowiedziała. – To tutaj. Dziadek Stasiek mówił, że to największy grab w okolicy. Rośnie w miejscu pałacu. Tak, był tutaj pałac. Był piękny ogród, a obok wioska. Jaśniepaństwo tutaj mieszkali.

– Feudalizm – mruknąłem całkiem bez sensu, po to, żeby pochwalić się nowym słówkiem.

– Wolałam Cię łażącego po cmentarnym murze z odrapanymi kolanami – dodała zmieniając ton. – Na tej polanie tętniło kiedyś życie, a dzisiaj nie ma nawet dołów w ziemi. Wszystko łagodnie faluje zieloną trawą. Zauważyłeś, że nie rosną tu żadne kwiaty?

Fakt. Nie zauważyłem. To była polana bez żadnego kwiatka. Cała zielona. Tylko trawa miała różne odcienie. Błyskała rosą, chcąc prawdopodobnie zrekompensować brak innych kolorów.

– Gdy jest burza najwięcej piorunów bije w tę polanę. Popatrz – podniosła z ziemi szklaną grudkę stopionego piasku.

– Weź na pamiątkę. Niech pokazuje Ci drogę. Ale nie idź nią zawsze. Zawracaj i zmieniaj kierunek wtedy, gdy okaże się, że nie znajdujesz na drodze tego czego szukasz. Na tej polanie wiele osób nie znalazło się kiedyś…

Pałac był przepiękny. Ludzie mówią, że projektowały go Anioły. Prawdopodobnie jednak jacyś Włosi, czy architekci z innej wioski. Okna miał przeogromne i był błękitno-biały. Jaśniepaństwo mieszkali tam od wielu pokoleń. Każda babka, prababka, dziad, wuj i pradziad mieli swój obraz w jednym z setek pokoi.

Nie chciałem wchodzić z nią do tego pałacu, wolałem słuchać jak szumi grab.

– Może na niego wejdziemy? Jest stary, ale widać, że mocny.

– Kiedyś będziesz musiał obiecać, że nie wejdziesz już na żaden most, ale o ile sobie przypominam, o drzewach nikt nigdy nie wspomni…

Wdrapaliśmy się najwyżej jak się dało. Wyżej nabijały się z nas już tylko skowronki. Dopiero teraz zobaczyłem, jak tu pięknie. Z wysoka widać było całą okolicę. Pas ściany lasu ogradzał ją z każdej strony. Czułem się jak zaciśnięty w ręce graba-olbrzyma… w każdy razie widok robił wrażenie.

– Już weszliśmy do pałacu. Jesteśmy prawdopodobnie na wysokości jego najwyższego piętra… W którymś z tych pokoi narodziła się Miłość. On miał Słoneczny Uśmiech, Ona – Dobre Oczy. Trzymali się za ręce i wtulali w siebie, błyszcząc srebrnymi od księżyca ciałami…

Chodziliśmy nocą po korytarzach tego starego pałacu. W niektórych komnatach spały małe dzieci, w innych dorośli. Wydawało mi się, że osoby w komnatach się zmieniają, gdy po raz kolejny do nich zaglądaliśmy.

– Nie dziw się – powiedziała. – Krążymy po odległych zakamarkach umysłu, trudno się nieraz połapać.

Czasami zakładaliśmy ogromne kapciuchy do szorowania parkietów i uprawialiśmy łyżwiarstwo między fortepianami.

– On jej często grał na jednym z nich. Najgłośniej wtedy gdy miał gdzieś wyjechać. Grał tango, a ona tańczyła sama, udając, że obejmuje Niewidzialnego. Potem On przestawał grać i zaczynali tańczyć razem. Prowadził ich rytm, który wyczytywali w swoich oczach. Dotykali ustami swoich ust, tak jak my teraz.

Tańczyliśmy na ogromnym grabie tango, a ja odkryłem, że bezpieczniej jest nie myśleć, iż jest to niemożliwe.

– Nie spadniemy, obiecuję – wierzyłem jej, tak samo jak w opowieść o parze pałacowych kochanków.

– Trzymali się za usta, ale oczywiście na ustach się nie kończyło.

– Będę miała dziecko – powiedziała mu, gdy wsiadał na swojego rumaka przed długą podróżą.

– Będziemy je mieli – odpowiedział.

Nigdy go już później nie zobaczyła…

Powiedziałem, że skowronki przestały śpiewać z przejęcia, ale Ona mnie nie słyszała.

– Nie chcieli jej patrzeć w oczy… Ci wszyscy ludzie… Któregoś dnia przyszli do jej pokoju. Powiedzieli, że ma się wynieść, bo nie ma teraz z kim tańczyć tanga.

– Mogę przecież nadal tańczyć z Niewidzialnym – odpowiadała, a oni tylko kręcili głowami.

– Nikt ci już nie zagra dziewczyno. Nikt już stamtąd nie wróci.

Pani Dobre Oczy rozmawiała ze swoim dzieckiem, gdy było jeszcze w brzuchu.

– Wiem, że tam jesteś córeczko. Powiedziałaś mi jak chcesz mieć na imię. Powiedziałaś mi tyle dobrych historii, oraz to, że mnie zrozumiesz. Jak mam żyć bez Ciebie? Powiedziałaś mi, że boisz się wtedy, gdy ja się boję. Chciałam się zabić razem z Tobą, ale przyszła do mnie jakaś dziewczyna. Opowiedziała mi historie i pokazała na drzewo. Mówiła, że czas nie istnieje, tylko Miłość. Jak mam w nią wierzyć, gdy wokół tyle nieszczęścia?

Wyczułem to w jej błyszczących oczach.

– Wiesz co powinieneś zrobić? – spytała.

Wiedziałem.

– Pani Dobre Oczy stojąc w otwartym oknie wyobraziła sobie burzę z piorunami. Ogromne błyskawice uderzały w ziemię. Huk był tak ogromny, że wszyscy mieszkańcy uciekli w popłochu. Od piorunów wybuchł pożar. Zapaliło się wszystko oprócz pałacu.

Stanąłem obok i popatrzyłem jej w oczy. Były naprawdę piękne i dobre. Przytuliła się do mnie, a potem objęła jak do tanga… Wiedziałem, że myśli teraz o falującej na wietrze trawie. O jej niesamowitych odcieniach i o kropelkach rosy uśmiechających się w słońcu. Wiedziałem, że na tej łące nie ma ani jednego kwiatka.

– Wszystkie pozrywałam, żeby upleść z nich kołyskę. Powieszę ją na najwyższej gałęzi jakiegoś ogromnego drzewa, tam gdzie tylko skowronki mogą usiąść, żeby zaśpiewać swoje leśne trele.

Czułem je obie przylegające do mojego brzucha. W głębi pokoju ktoś zagrał kilka taktów na fortepianie. Zrobiliśmy krok i wpadliśmy w czerń nocy. Tańczyliśmy spadając, a Ty szeptałaś mi do ucha.

– Wiesz, że nasza córka uśmiecha się podobnie jak Ty? Powiedziała mi, że chce nazywać się Pani Słoneczny Uśmiech.

Czułem jej oddech na policzku, gdy patrzyłem na pałac. Zapłonął razem z pierwszym taktem tanga. Leżeliśmy na zielonym kobiercu, a w jej włosach rozwijały się jasnozielone listki. Jest tak jak mówiła dziewczyna. Jest cicho i spokojnie. To jest dobry czas dla Słonecznego Uśmiechu.

Siedzieliśmy na najwyższej gałęzi ogromnego grabu. Całowaliśmy się po oczach, ustach i policzkach.

– Zmieniliśmy trochę świat – powiedziała.

Ciężkie nogi. Tętent sufitu. Łomot w piersi. Pomarańczowa poświata koca. Telewizor znów jęczy. Choć dziś trochę inaczej. Wielobarwnym tłumem śpiewaczy. Dźwięk się rozprasza po zakamarkach tkanek. Wibrato karku. Jakby śmierć miała nadejść – grając na strunach nerwowych dyrygentów. Cała głowa w muzyce. Cały świat. Mój świat. Dobrze się do niego nastroić. W aortach smyczków. W kontrabasach lędźwi. Pocę się dźwiękiem – jak skrzypce polerowanym mahoniem. Wszystko drży jak dotknięte. Uwolnić oddech od tamy przepony. Otworzyć wszystkie drzwi. Śpiewać razem z zawiasami. Dyrygenci są jak zranione ptaki. Ich lot zawsze prowadzi w przepaść dźwięku. Może trzeba umrzeć by być dźwiękiem? Przebudzenie nadchodzi szarpnięciem harfy. Uderzeniem dzwonu. Bezmiarem ciszy.

Zimno mi bez Ciebie. Nie pomaga nawet przykładanie policzka do płomienia świecy. Wydaje mi się, że mam w domu dwa zegary. W każdym razie tylko one tykają. Grają miedzy sobą kanonadą dźwięków. Dzielą się między sobą połówkami sekund. Zimno mi. Nie ma sensu kłaść się do łóżka.

– Jest mi za zimno – powiedziałaś.

Patrzyłem na drzewo. Dałem się wciągnąć w jej lodowaty nastrój.

– Czasami jesteś nieznośny! Mam na imię Maria a na drugie Huana!

Nie lubiłem, gdy robiła się złośliwa. Przedrzeźniała wtedy wszystkich moich przyszłych znajomych…

Patrzyłem na drzewo. Kiedyś powiedziałaś, że jedno z nich wrośnie mi w łokieć prawej ręki. A jego korona będzie sięgać aż do obojczyka. Wystraszyłem się, bo wierzyłem, że mówisz prawdę. Siedzieliśmy wtedy z tyłu ogrodu. Myślałem, że będziesz opowiadać o cmentarzu, ale ty rysowałaś palcem po mojej ręce.

– To będzie tatuaż. Wielkie drzewo na całym przedramieniu i barku. Pójdziesz kiedyś na wędrówkę do lasu i niewiele z niej będziesz pamiętał. Zostanie ci w głowie wiele odcieni zieleni i obraz mnie – stojącej na środku polany. Będę miała włosy błyszczące miedzią. Potem zmienię ją w czerwień. W rzeczywistości jestem blondynką, ale również Księżniczką Tęczy. Wyprowadzę cię z tego lasu. Będziesz mnie obejmował tą ręką na której teraz rysuje…

– Namalowałam na niej drzewo, a ty głuptasie myślałeś, że będę cię straszyć kolejną opowieścią o cmentarzu? Wiem, że ciarki ci przechodzą po plecach, a i tak powiesz, że się wcale nie boisz. Mi też przechodzą ciarki ze strachu.

Powiedziałem, że możemy się przytulić, to może ciarki rozejdą się po kościach i wejdą jak pioruny w ziemię. No i będzie nam cieplej. Lubiłem się do niej przytulać. Sądziłem, że ona też to lubi. Ale wtedy było inaczej. Dłonie miała jak dwa lodowe sople.

– Jest mi za zimno – znów dałem się wciągnąć. – Czasami to taka strata czasu zanim zrozumiesz, o co mi chodzi – powiedziała już bez cienia złośliwości.

Nie patrzyłem już na drzewo, bo go nie było.

– Strumienie czasu… Za bardzo mi się mieszają i nie mogę z nich wybrnąć – powiedziałem dawno temu. Teraz starałem się słuchać.

– Miałam dzisiaj dziwny sen. Taki, który po obudzeniu zostawia tysiące zimnych dreszczy na skórze, który powoduje, że każdy milimetr kołdry jest zimną igłą. Nie mogłam usnąć, a w uszach ciągle miałam ten przyjemny śmiech. Zbyt miły i zbyt przyjemny śmiech Pana w Czarnym.

Śniło mi się, że przyszedł na ziemię. Miał perłowe zęby i tańczył z latynoską dziewczyną. Była jak nocny wiatr na pustyni.

Potem wbiłam ci nożyczki w pachwinę. Wbijałam je nieustannie, a ty nie mogłeś umrzeć. Chciałam żebyś umarł. Ja też chciałam umrzeć. Potem siedziałam przy stole i grałam w karty, a ty mi powiedziałeś, że to już nie jest mój sen i żebym się cieplej ubrała. Zrobiło się duszno i gorąco a pokój zaczął się kurczyć. Chciałam, żebyś coś zrobił, ale ty zacząłeś pokazywać mi sztuczkę z malejącymi dłońmi. Tyle, że dłonie zaczęły ci naprawdę maleć! Powiedziałeś, że to miał być tylko kawał i że zaraz staną się na powrót normalne. Ale dłonie zamieniły ci się w lodowe bryły i zaczęły topnieć.

W pokoju było coraz goręcej, ale ty trząsłeś się z zimna. Miałeś sine usta, a z nosa zaczęła cieknąć strużka krwi. Powiedziałeś że krew to dobry znak, bo to znaczy, że jeszcze w tobie coś płynie. Potem zacząłeś dygotać i stukać zębami. Powiedziałeś żebym uważała, gdy będzie mi za zimno. Teraz jest mi za zimno.

Położyła się na ziemi i powiedziała, że lubi chodzić w listopadzie do lasu.

– Jest wtedy szaro i zimno. Dzień jest tak krótki, że czasami nie wiadomo kiedy się zaczyna, a kiedy kończy.

Leżała na ziemi pod jakimś wielkim bukiem, policzkiem przytulona do mokrych liści. Była blada jak kartka papieru. Patrzyła na mnie spod przymkniętych powiek i uśmiechała się. Złapałem ją za rękę – pomyślałem przez chwilę, że jest z kamienia. Czułem, że lecą mi łzy i kapią na je dłoń.

– Czuję jak na mnie spadają – powiedziałaś. – Będą jak ziarna, które zakiełkują w mojej ręce. Wyrosną z nich dwa ogromne drzewa. Będą miały korzenie w łokciu a koroną sięgną obojczyka. Jednym Drzewem będziesz ty. Drugim ja. Opleciemy sobie nimi szyję. Wtedy nie będzie już za zimno.

Szliśmy ośnieżoną łąką. Wokół monumentalna biel gór. Jedna z nas została, żeby wykopać wielka dziurę w śniegu. Widać taki był jej cel. Szliśmy dalej. Na szczyt. Błękit nieba. Monotonna pustka. I to coś – jakby wielkie pianino z marmuru. Widzieliśmy tylko jego płaski tył. Nie był płaski. Wyrzeźbione twarze z zastygłym spojrzeniem. Kremowe czaszki wczepione w marmur. Minęliśmy je. Nie pamiętam co było później.

Czerpię światło z ciszy. To ona zmusza do opętania jasnym promieniem. Zawijam go sobie nad głową i wyglądam jak święty z obrazka.

– Wyglądasz jak święty z obrazka – powiedziałaś zaraz potem, gdy przestałaś naśladować bzyczenie pszczoły. Założyliśmy się wtedy o to, kto najlepiej podrobi jakiś dźwięk.

– Ja mogę podrobić piłę tarczową – powiedziałem, ale ona i tak wygrała dzięki tej pszczole.

– Nauczę cię kiedyś rozmawiać z pszczołami, jak to często robi Pan Dziwny. Ja się nauczyłam trochę od niego, ale niedługo nauczę się więcej. Ciotka Hanka powiedziała, że Pani Słoneczny Uśmiech trzeba nosić codziennie napar z miodu i rumianku. Żeby bardziej promienna była. Sama nie wiem, po co, bo przecież Pani Słoneczny Uśmiech zawsze była promienna. Ta Stara… wiesz która?… Co zrobiła wywar dla nieżywego Króla Cyganów… Mówiła, że Pani Słoneczny Uśmiech niedługo umrze. Nie lubię jej. Zawsze coś po wsi napaple, a ja musze tego wszystkiego słuchać. Preciakowa przychodzi do ciotki Hanki i powtarza każdą pierdołę, co po wsi gadają. Kiedyś Preciakową nastraszę Duchami Zmarłych Przodków, to może nie będzie tyle paplać. Ale ta Stara zawsze ma rację. Podobno proboszcz czasami do niej chodzi. Mówi, że jak do każdego w parafii, ale wiadomo, że chodzi tam i łamie Prawo Kanoniczne. Mogą go za to spalić na stosie, albo coś jeszcze gorszego, wiesz?

Miała już pełne dwie garście nazbieranych mleczy. Zrywała je po drodze, bo zawsze musiała robić kilka rzeczy na raz.

– Uplotę ci z nich wianek – powiedziała, a ja pomyślałem, że to dopiero pierwszy w tym tygodniu, a mieliśmy zdaje się czwartek.

– Założę ci go na głowę i będziesz miał aureolę… Wyglądasz jak święty z obrazka! Wikary mi kiedyś pokazał takiego świętego w zakrystii. To było wtedy, gdy przebrałam się za ministranta i służyłam do mszy. Znałam całą liturgie na pamięć, bo uczyłam się razem z bratem młodej Zagałowej. To od niego pożyczyłam komeżkę…

– Wikary nie dał się nabrać na moje pobrudzone dłonie i zaczernione ziemią paznokcie. Wydawało mi się wtedy, że nie poznał by mnie, gdybym domalowała sobie wąsy, ale teraz myślę, że wikary to taki głupi nie jest. Powiedział, że się cieszy, ale żebym nie udawała.

– Jeżeli chcesz, to służ do mszy, ale coś mi się wydaje, że szybko to ci się znudzi.

Miał rację. Zrezygnowałam po czterech niedzielach.

– To jest święty Franciszek, który kochał zwierzęta i rośliny – mówił wikary w zakrystii.

Święty Franciszek miał trochę smutną minę, jakby przeczuwał już wtedy, co ludzie zaczną robić z tą planetą. Ale nad głową miał taką słoneczną aureolę, która nadawała jego obliczu promienny blask.

– On czerpał dobro z dźwięków – mówił Wikary. – Miał w sobie tyle światła, że nie sposób było obok niego milczeć. Był jak uderzenie najczystszego dzwonu, jak pomruk letniej burzy, która przynosi wytchnienie. Mówił do ludzi o rzeczach prostych w ważny sposób i pewnie dlatego o rzeczach ważnych mówił wprost. Mogliśmy bez obawy chodzić za nim wszędzie, nawet w miejsca, które przepełniały nas trwogą. Poszliśmy za Nim do Rzymu, gdzie padł na kolana przed Pierwszym Biskupem i wygrał w ten sposób grę, w której nigdy nie uczestniczył. Gdy umierał w murach, które sami stawialiśmy powiedział, że wielu jemu podobnych było już na ziemi.

– Widzę pomarańczowy kolor oświecenia, w który owijają się Hindusi i znam tego, który im o tym powiedział. Szedłem z Jezusem przez 40 dni po pustyni i wylądowałem w piekle Golgoty. Modliłem się do Boga nazywając go Ra albo Jahwe. Byłem wszędzie i nigdzie. Między ciszą, dźwiękiem i światłem…

W każdym razie Wikary był w porządku, bo po długiej gadce o świętym Franciszku i cytowaniu jego monologów zaproponował po cztery opłatki na głowę.

– Uwielbiam podjadać opłatki po mszy, dlatego często ich brakuje podczas podniesienia. Wikary zapewnił jednak, że gdy brakuje opłatka to do skrytki pod czerwoną lampką wrzuca kawałek chleba.

– Raz jak zabrakło chleba, to wrzuciłem listek gumy do życia, która została po zagranicznych turystach. Była trochę podobna – płaska jak opłatek, ale to nie był najlepszy pomysł. Do końca mszy przeżuwałem, bo nie przykleił bym przecież gumy pod blat ołtarza!

Wikary to w porządku chłopak, ale ja myślę, że papież nałoży na niego intercyzę, albo coś takiego.

– Wyklnie go kiedyś sam biskup, a papież, mimo że pochodzi z tej większej wioski za lasem, nawet nie mrugnie okiem w jego obronie – twierdzi ciotka Hanka.

Wikary też chodzi do Starej, ale nie po wróżby jak proboszcz, tylko pogadać. Gada z nią czasem godzinę, a potem sołtys wpada nagle na pomysł, żeby drogę przez wieś wyremontować, bo dziury się porobiły i źle wieźć mąkę do młyna. Ale gdy Stara powiedziała Wikaremu, że umrze Pani Słoneczny Uśmiech to posmutniał.

– Dobra ona jest, bo kocha kwiaty i liście. Bo rozmawia z drzewami i leczy rośliny uśmiechem. Jej włosy zrobią się pomarańczowe a usta szkarłatne. Spod jej powiek wypłyną jeszcze promienie a splot słoneczny wybuchnie supernową. Jej dłonie będą utkane z mgły, a z brzucha wyrosną najpiękniejsze kwiaty. Nogi wrosną korzeniami w ziemię i otuli się najzieleńszą koroną na świecie. Każdy z nas będzie liściem, albo szyszką, albo czym innym.

– Pani Słoneczny Uśmiech nigdy nie umrze – powiedział mi niedawno Wikary.

– Będzie naszym Najcudowniejszym Drzewem. Powiesimy na nim twój pierwszy w tym tygodniu wianek – powiedziała. – To będzie aureola dla niej… A tobie uplotłam już drugi. Drugi w tym tygodniu, ale nie ostatni – zapewniając wkładała mi go na głowę. Pomyślałem wtedy, że to będzie prawdopodobnie pierwszy przypadek, gdy Koza Krystyna od stryjka nie dostanie do zjedzenia świeżo uplecionego wianka.

Telegraficzny słup w polu. Pola szumią. Żółte zboża, bo dojrzały. Gruszka sama stoi w polu. Dzika gruszka. Cierpkie gruszki. W zasadzie niejadliwe. Ale stoi i pokazuje, gdzie jest pole. Magnolie tam nie rosną. Co najwyżej chwasty, które wyrywamy z zagonów idąc w ziemi. Łatwo się wyrywa, chwasty duże, same wychodzą. Krowa się pasie. Krowę zabrać trzeba na spacer do domu. Zależy – raz na piechotę, raz na rowerze. Czasem zły chłopczyk za bardzo goni krowę. Raz jej się nie dał napić. Ale tak, to daje i krowa chłepce razem z karpiami wodę ze stawu. Zielono. Woda zielona i drzewa zielone. Gdy szałas zbudowaliśmy, to były czasy, gdy jeszcze nie obowiązywały formy „proszę ja ciebie”, „panie Zbyszku”. Młodsze czasy, magiczne, normalne. Kury chodziły do kurnego przedszkola, jaja znosiły na kogelmogel z cukrem. W białym kubku. Mleko ciepłe krowimi bebechami z pianą jeszcze. I chleb, ciepły z pieca na dole. Mały ogródek. Wiśnia do obżerania się i wypluwania pestek. Papierówki do obżerania się i częstowania małego byczka i jałówki. Albo wielkich bysiorów, podawane z daleka. Zakamarki. Cały czas coś nowego do odkrycia, stare trasy w nowych historiach. Pokrzywy z tyłu, gdzie nikt poważny się nie zapuszcza. Teren niczyjej jurysdykcji.

Czasem padał deszcz. Wilgoć wplatała się w ubrania jak bluszcze w pomniki na cmentarzu za murem.

– Nie otwieraj jeszcze oczu – od jakiegoś czasu zachodziłem w głowę, skąd Ona wie, że już nie śpię. – Nie otwieraj, bo musze Cię przygotować na dzisiejszy dzień.

Czasami w ten sposób rozpoczynała poranek. Wiedziałem wtedy, że dziś będzie inne niż wczoraj.

– Zawsze dziś jest inne niż wczoraj, a wczoraj inne od przedwczoraj. Choć to w zasadzie nie ma znaczenia. Dziś nie obudzę Cię dmuchaniem w ucho, ani głaskaniem w policzek.

– Ani kopaniem po nogach – pomyślałem – wtedy, gdy ciągniesz mnie o świcie na zbieranie grzybów, czy innego cholerstwa, albo po to, żeby marznąć.

Uciszyła się na moment, a ja pomyślałem, że to przez to „cholerstwo”.

– Nie gmatwaj sobie za bardzo w głowie z tym, kto i kiedy myśli – znów zrobiła przerwę, a mnie zaczynało już niecierpliwić to leżenie z zamkniętymi oczami.

– Drażliwość, to pierwszy stopień do działania, a cholerstwo to bardzo stare słowo. Wiesz, że tak nazywali kiedyś ludzi, którzy roznosili zarazy? Mówili, że cholerstwo jest w kimś, albo ktoś jest cholerstwem. Wielu ludzi umierało w naszej wiosce na zarazy, które zawsze nazywali cholerą, albo czarną sadzą w powietrzu.

Stwierdziłem, że jeżeli to ma być wstęp, do przygotowania na dzień, to wolę nie otwierać dzisiaj oczu.

– Otwórz, bo nawet w czarnym niebie i zimnej wilgoci późnego lata jest coś, co warto poznać. Tak jak czarny jest potrzebny do istnienia białego. Jak czarna sadza białemu mleku…

Otworzyłem oczy, żeby przerwać tą wyliczankę. Otworzyłem oczy i zobaczyłem za oknem czarne chmury – tak samo zresztą jak już od kilku dni.

– A teraz zrobimy poranny rozruch – jak zwykle przy tego typu zapowiedziach ścierpła mi skóra. – Bierz kapotę i zobaczymy czy rzeczywiście babcia Gienka doi krowy rano, bo niemożliwe, żeby tyle mleka codziennie Panu Dziwnemu dawała. Wiesz, że nauczył się z jakiejś książki, że można mleko zmieszać z miodem, kakaa dodać i jest czekolada? A właściwie to coś lepszego niż czekolada, palce lizać i wszystko lizać! I jeszcze jakieś przyprawy dodaje i śmietanę, też od babci Gienki.

Poczułem smak czekolady Pana Dziwnego.

– Pójdziemy niedługo, to na pewno coś jeszcze będzie, bo ostatni zapas zjadłam razem z wikarym i Zdziśkiem świętej pamięci.

– Przydałaby się czekolada, najlepiej pitna – pomyślałem, gdy okazało się, że nasza poranna wyprawa śladem babci Gienki skończyła się kompletnym przemoczeniem i zabłoceniem całej sieni i połowy kuchni. Babcia Gienka tylko popatrzyła na nas ze zdziwieniem i spytała, jak tak nam się chce łazić po takim deszczysku, skoro w takie deszczysko, to z chałupy można się ino ruszyć do nabrzmiałych wymion krowy.

Potem spytała czy chcemy mleka i posadziła nas przed piecem.

– Był taki jeden u nas we wsi, co czekoladę robił jeszcze przed wojną. Miód malina to była, a nie czekolada. Ale cholerstwo go wzięło, albo co innego.

– Może czarna sadza? – zapytałem, ale babcia Gienka tylko kiwała głową, ani na tak, ani na nie.

– Mówili we wsi, że zakochał się w kobiecie, której nie było. Ale czekoladę robił najlepszą. Ta od Dziwnego, to mi za bardzo jeszcze wygotowaną warząchwią zalatuje, no i nie ma w sobie tylu gorzkich westchnień oraz wytrawności strachu przed nieznanym.

– Nie wierć się, bo spadniemy – powiedziałem cicho, żeby nie przerywać babci Gience.

– Bo ja kiedyś słyszałam tą historię, tylko całkiem zapomniałam jak się nazywał ten Pan od najlepszej na świecie czekolady…

– Twoja czekolada jest chyba najlepsza na świecie Panie Gorzki – powiedział szwagier stryjka Preciakowej. – Te głuptaki letnicy biorą ją jak świeże bułeczki. Obyś tylko konkurencją dla piekarza się nie okazał, bo Młoda Piekarzowa przestanie się do Ciebie uśmiechać.

– Byle mnie tylko z zemstą nie dostała Stara Piekarzowa – odpowiedział Pan Gorzki.

Babcia Gienka znikła za drzwiami na kilka chwil przed wybrzmieniem ostatnich słów.

– Dziwna jest babcia Gienka, co nie?

– Nie dziwniejsza od Ciebie, ale za to bardziej potrafi nagmatwać w czasie. Ona nigdy nie kończy opowieści, bo nie chce prowokować losu…

– I mleko się wtedy warzy – dobiegło nas z sieni zanim babcia Gienka pojawiła się w drzwiach. – Idźta na strych i siądźta se w okienku pod gontem. Widać stamtąd ogród i kawałek smyntorza – akurat ten róg na którym cholerstwo chowali, jak zabierało jakieś niebożątka po drodze. Wilgoć was oplecie, a czarne niebo namaluje wam cienie pod oczami. W takie dni czarne sadze krążą po świecie, więc nie plątajcie mi się mrówki po kuchni, ino zakładajcie łapcie i jazda na strych!

Babcia Gienka na wszystko, co było małe i żywe mówiła „mrówki”. W pewnym sensie zrównywało to nas z psem Mrówką, Mrówką kocicą i jej małymi mrówkami, kogutem Mrówką i nawet mrówkami karpiami.

– W czasie deszczu dzieci się nudzą – zaśpiewał Pan Dziwny, gdy upychaliśmy się w małym okienku pod gontem. – Chyba zrobię im czekkolaaaaaaadeeeeee! Jak babcia Gienka z mlekiem da raaaaaaadeeeeee!!! Wszystkie dzieci będą raaaaadeeee…. – śpiewał by pewnie tak jeszcze z pięć godzin, ale zagłuszył go nagły huk piorunu.

– Nie było błyskawicy – powiedziała, a ja zacząłem tłumaczyć, że musiała być, tylko, że jej nie zobaczyliśmy.

– To zły znak, tak twierdzi zawsze ciotka Hanka.

Następstwem złego znaku była silna burza z piorunami. Przesiedzieliśmy ją całą na strychu. Czasem patrzyliśmy na siebie ze strachem po jakimś porządnym grzmotnięciu tuż nad naszym kominem.

– Pan Gorzki kochał Panią Naturę – opowiadała między jednym a drugim grzmotem, przekrzykując szum deszczu. – Nie wiem jak dokładnie, bo babcia Gienka nigdy mi nie powiedziała… Mówił, że Pani Natura jest dookoła nas i w nas samych i kocha to, jak zewsząd pulsuje.

– Wszędzie i w każdym to jest Pan Bóg, Panie Gorzki – kłócił się stary proboszcz. – A nie jakaś baba. Pan Gorzki tylko się uśmiechał.

– A czekolady proboszcz chce? Tą co zwykle, ciemną i gorzką?

– Postną znaczy się taką oczywiście? – upewniał się proboszcz sięgając po kawałek. Wtedy zwykle kończyła się dyskusja na tematy teologiczno przyrodnicze. Proboszcz rozumiał bowiem, że tak jak paradoksem jest istnienie sprzecznych ze sobą kategorii w postaci gorzkiej czekolady, to takim samym paradoksem może być i Pan Bóg i Pani Natura w jednym.

– Chłop i baba w jednym, do czego to już na tym świecie dochodzi – śmiał się proboszcz zagryzając czekoladą spory łyczek pitnego miodu. – Ale słodkości u Ciebie są wyśmienite, że aż czuje się jak te baranki wielkanocne z cukru, co je na odpuście Stara Gawryłowa sprzedaje.

– Wiesz, że Pana Gorzkiego napadła kiedyś banda jakiś Francuzów czy innych piratów zza granicy? Banda Post Modernisty, czy jakoś tak. Podobno przywiązali go do kamienia i torturowali. Młody Preciak, ten krętacz, mówi, że to od nich się cholerstwa Pan Gorzki nabawił.

– Struli mu głowę czarną sadzą i chodził potem jak walnięty obuchem – tak mi powiedziała babcia Gienka. Tak jak kochał tę, która nie istniała , tak widział potem obrazy, których nie było widać. Opierał się o płot i płakał.

– Czarne chmury widzę i biel zwietrzałych kości. Patrzę ponad horyzontem i widzę jak czarna sadza osiada na głowach. Nie byłem tam, a jestem. Nie wstawałem, a stoję. Nie płakałem, a płaczę.

Wtedy zaczął robić te niesamowite czekolady. Ludzie je jedli i czuli pulsowanie zewsząd.

– Czujecie je – mówił Pan Gorzki. – Czujecie Moją Ukochaną, tylko wam mogę ją zostawić. Wyryję przepis w kamieniu przy drodze, albo po prostu zapisze na kawałku kartki. I będę musiał odejść, bo widzę zbyt dużo czerni.

– Umarł? – zapytałem.

– Umarł. Lekarz powiedział, że na jakieś cholerstwo, to go pochowali na tym rogu przed nami.

Burza i gwałtowna ulewa znów przeszły w ciągnącą się kolejny dzień słotę deszczowego lata. Nawet tęczy nie było, ale za to ziemia pachniała nabrzmiałą wilgocią. Zeszliśmy ze strychu rozstając się na jakiś czas z jego zatęchłym półmrokiem.

– Idziemy do Dziwnego, może już coś ma – szedłem za nią i myślałem, że dobrze w taki ponury dzień móc liczyć na kawałek czekolady, nawet takiej zalatującej warząchwią.

Biją w zegar!

W garść łomoczą!

Wpadną, zryją, ogołocą!

Wnet przypadku skrzą się rany. Wnet opowieść. Wprzód zamiary. Daj nam skrzeczeć Kruku Czarny. Daj nam z pleców lizać rany.

Ród nasz marny.

Ród nasz czarny

Srebrny lemiesz skroń rozzgrzyta.

Jestem. Stoję.

Jestem.

Stoję. Pytam.

– Kinamatografia jest do dupy – zawsze zaskakiwała mnie radykalnymi stwierdzeniami. Podziwiałem jednocześnie jej zdolność wypowiadania nowopoznanych słów w sposób, jaki John Wayne obgryzał kukurydzę.

Pamiętacie tę scenę?

Nie pamiętamy.

Kinematografia nakręciła biliony kilometrów taśm filmowych. Można by nimi opleść całą kulę ziemską i ślizgać się po nich jak po autostradach. Od Casablanki do Upadku Rzymu. Od Planety Małp do Powiększenia przez Pożegnanie z Afryką w Bielsku Białej. Nakręcili tysiące kilometrów filmów drogi, a nie wiedzą jak drogę znaleźć.

Wystarczy się w nią zagłębić, a wtedy sama przejdzie Ci pod stopami. Pamiętasz ten kamień? Szliśmy wtedy jakimś skrajem polany. Serce biło mi jeszcze dość szybko.

– Nic dziwnego, że tak bije – powiedziałaś trzymając rękę na klatce piersiowej. – Spotkanie z Leśną Świertnią nie jest przyjemne. Przynajmniej za pierwszym razem. Mówiłam Ci, żebyś uważał, żebyś milczał, żebyś wiedział.

Wiedziałem i pewnie dlatego serce tak mi waliło.

– Wiesz bo usłyszałeś Świertnię, ale Ona nie patrzyła tylko na Ciebie.

– Myślę, że znowu się zgubiliśmy – powiedziałem, żeby zagłuszyć serce.

– Nie bój się. Położę Ci teraz dłoń na oczy. Nim stracisz oddech zaskoczy Cię słoneczny promień. Zapomnisz, co było, co się śniło, co będzie. W głowie zostanie opowieść.

– Gwiazdy świecą na ten kamień i żłobią w nim swoją drogę. Widzisz te wgłębienia? Każda gwiazda wyciska w kamieniu swoje oblicze. Dlatego babcia Gienka nie podniosła z ziemi nigdy żadnego kamienia.

– A niech tam na te swoją gwiazdę patrzy – mówiła i machała ręką na jedną z mrówek, żeby przyszła po jakiś smakołyk.

Na ten kamień gwiazdy patrzyły przez wiele wieków, a każdy wiek gwiazdy to dla nas brazylion eonów. Pamiętałem ten kamień, bo na nim gromadziły się Pokrewne Dusze. Nigdy dotąd nie usłyszałem w całości tamtej historii, ale kamień rozpoznałem od razu.

– To jest kamień przydrożny, leży zawsze tam gdzie idziemy.

Chciałem po prostu wydostać się już z tej polany i iść chociażby lasem, kalecząc się o zarośla jeżyn. Stanęliśmy i wtedy pierwszy raz się pocałowaliśmy. Zawsze całowaliśmy się pierwszy raz. Potem dotknęła dłonią kamienia i zaczęła czarować.

– Nie czaruje głuptasie. Próbuje nas tylko uratować. Pójdziemy tędy za kamieniem, a ja opowiem Ci o drodze. Ludzie dawno o niej zapomnieli, a ona zaczęła żyć swoim własnym blaskiem. Odbijała słońce bielą piaskowych kolein. Na środku zawsze miała pas porośnięty trawą. Potem nikła w lesie.

Wchodziliśmy w nią zafascynowani zapachem.

– Jest dużo wilgoci i czuć żywicę. Świerki na początku lasu szumiały jeszcze w rytm zbożowych łanów. Potem droga zrobiła się dziurawa. Mnóstwo kałuż i wertepów – po tym można rozpoznać las liściasty. Dęby są naprawdę piękne, ale w lesie strasznie wykrzywiają drogi.

– Może dlatego, żeby nie wszyscy mogli dojść? – spytała. Zbieraliśmy jagody i inne owoce, które rosły w okolicy.

– To chodźmy tam – powiedziałem.

Wyczytałaś kierunek z gwiazd na kamieniu. Powiedziały Ci gdzie jesteśmy, powiedziały mi za kim iść. Las skończył się nagle – ściana zieleni rozbłysła nagle dwoma promieniami słońca, a potem zastygła błękitem porannego horyzontu…

Znów był sierpień a skoszona trawa zaczynała właśnie pachnieć. W pamięci miałem mgliste wspomnienie pełnej stokrotek polany. Wiedziałem, że znów coś wyczarowała, czułem to w jej uśmiechu i we wspomnieniu pierwszego pocałunku.

– Jestem Twoją Gwiazdą i przykładam Ci ręce do skroni. Całuję oczy i boję się o nie.

Miała najpiękniejsze oczy gdy wpadała w ten nastrój. Mówiła wtedy, że jej skóra staje się przezroczysta i przebija się przez nią niebieskie światło. Potem leżeliśmy nad zarośniętym trawą strumieniem. Słuchałem Twojego głosu w akompaniamencie warkotu ważki i chrzęstu świerszczy. Buty zostawiliśmy na brzegu strumienia mówiąc, że teraz nie są nam już potrzebne. Zanurzyłem stopy w chłodnej wodzie na chwilę przed ostrzeżeniem przed ciernikami.

– Uważaj na nie, bo jest ich ostatnio bardzo mało.

Uważałem, choć przez to nie zwracałem uwagi na parzące pokrzywy wychylające się z każdego zakamarka na brzegu.

– Nasza droga zamieniła się w strumień – powiedziałem.

I tak w istocie było.

Jakież piękne tu pani płaty sprzedajesz. Kwiaty.

Bereśnie, proszę jaśniego pana.

Szkarłatem skropionaś Moja Damo! Czyż bliskość Pretunii to uracza?

Jam nie od uraczania! Kwiaty, lilie, liście płowne. Jam się nie odhaczała na jaśnie pana. Jam nie pana. Jam Dama!

Urocza dziewczyna, co sądzisz Lacetlonie?

To tylko mara Mości Dziwaku. Zejdź na ziemię, nuraj bebechy. W linii ognia stoisz – zewsząd krzyki, zewsząd wrzaski. Długie cienie w blask uchodzą. Znów turbanem łby spłowiały…

Znów paliłeś, Lancetniku Okrutny, z tą podłą załogą kipera naszego! Z tym łotrem, korsarzem, amantem zalotnym. Nie psuj mi dnia ty Kupo Blachy! Jestem już za stary na takie wyprawy. Odejdź w spokoju przez wrzosy i trawy.

Co powiedzieć mam Ludowi? Żeś zaniemógł, do drogi niegotów? W tę noc lud chce się bawić, oczyma cię trawić.

Odejdź pacholcze, cóż mi po tobie. Nie chcę ludu, chcę spokoju. Niech trwa na wieki bezruch kamienny.

Zgrzytło, błysło. Pożoga się po zamku rozlała. Jakby piekło z huty wygonić. Trawiło, topiło, spopielało. Zamek się ostał, życie ustało. Tylko Ofelija jak zwykle bledziutka przychodzi w Sam Czas na wieżę zerkać, pobłąkać się po krużgankach, postękać. Czas zaś rzecze do niej.

Zjawa się zjawia.

Tyś nasza córa, tyś nasza mara.

Jestem ja czysta – gada nieswojo.

Jam Mara Chrysta!

Jestem czysta mimo woli. Parchatą mnie zowią. Kiedyś pono piękna byłam, ale mnie naznaczono. Zrobił to Przodek jakowyś, albo duch ojca mego wybrańca. Duch zmienił jego, mnie zaś on odnowił. Potem odepchnął w imię wyższej racji.

Ty jesteś nasza Ofelijo, przyjdź tu. Do nas prosta droga. Nie bój się Kochanka Cienia. Wejrzyj w siebie i idź precz. Ofeliją jesteś – graj, nie becz!

„Król Świr”, fragment w tłumaczeniu Preciaka Młodszego

– Kiedyś obiecałaś, że powstrzymasz mnie słowem dla nas najważniejszym – patrzyła mi w oczy i uśmiechała się.

Nauczono mnie później co to jest fotografia w wysokim kluczu. Właśnie taka wtedy była. Z blond lokami na tle powiewającej białej firany.

Z blond lokami.

Z różanymi ustami.

– Pamiętasz jak chodziliśmy razem z różami? – pytała leżąc na bladej pościeli, któregoś lutowego ranka. Babcia Gienka opowiedziała nam wtedy historię o Różanych Zaręczynach. I postanowiliśmy zrobić to samo. Nie było w pobliżu róż, więc zaszyliśmy się w porzeczkach. Najpierw pokazałam Ci gdzie jest Wielki Wóz. Potem opowiadaliśmy sobie każdą różę z osobna, aż krople rosy zaczęły się perlić na nas w promieniach wschodzącego słońca. Kwiaty róż rozbłyskały porzeczkową czerwienią.

Wracaliśmy potem jak najszybciej do domu, myśląc, że nie zobaczy nas babcia Gienka przed porannym dojeniem. Ale ona i tak wiedziała i żegnała się tylko, aby coś z tych eskapad złego nie wyszło. To wtedy obiecaliśmy sobie słowo.

– To będzie nasze zaklęcie – powiedziałaś, a ja jak zwykle przyjąłem to z pobłażaniem. Mówiłaś mi kiedyś jak Cygan zaklęciem zmienił drzewo w kamień. My będziemy zmienić kamień w drzewo.

– Chcesz żebym Ci teraz je powiedział?

Wtedy, gdy je wymawialiśmy była noc, a ostatnie świerszcze kończyły swój pląs wieczorny. Czułem zapach róż i czułem się jak w niebie ogrodników.

Zaklęcie brzmi – Zostań Moją Różą – ale to nie o słowa nam wtedy chodziło.

Patrzyłem na nią i czułem, że jestem tym samym blaskiem i tym samym cieniem. Nasze magiczne słowa wypowiadaliśmy zawsze równocześnie. Ten, kto kocha tylko zna zaklęcie.

Stygnę, Mel.

Niestety to się zdarza, nawet nam Mistrzunciuniu.

Wszyscy odeszli. Gdzie są?

Nieważne gdzie, spytaj kiedy, albo spytaj jak. Stwórz siebie od nowa.

Chłód mi tylko został, przeciąg wymiata myśli. Czy to prawda, że za murami jest pustka?

Niema, głucha, zimna pustka. Jesteś tu sam. Nikt nie przyjdzie. Ja też odchodzę.

To zabawne Mel, ale nie czuję się źle z tego powodu.

Nie czujesz się dobrze. Co więc czujesz? A może: kiedy?

Jak mogę ci powiedzieć, gdy chcesz odejść. Gdy zamkniesz drzwi lód ściśnie mi bebechy. Tak wiele razy to się działo, że przestałem czuć. Jaka to melodia, Mel?

Nowa, czyli ta, co zwykle.

Znów się zaczyna?

A czy kiedyś przestało? Widzisz tę brzozę za oknem? Najpiękniej śpiewa w zimie. Ostrym świstem mroźnego wichru. Ale w lecie też nuci – akompaniuje ptakom i świerszczom. Biegłeś kiedyś boso po trawie? Musiałeś skoro tu jesteś. Pamiętasz twardość ziemi i wilgoć rosy?

Miałeś wyjść, Mel.

Owszem, ale właśnie wróciłem.

Znowu będziemy grali komedyje?

Też dramaty. Ofelija przyjdzie, rytm przyniesie.

Każdy szept będzie symbolem, szczęk mieczy rozbrzmi w zakamarkach.

Nie będziemy tam wracać. To już znamy. Będziemy myśleli o nowym rytmie.

Będziemy chodzić po niebieskiej trawie?

Będziemy chodzić po niebie.

„Król Świr”, fragment w tłumaczeniu Preciaka Młodszego

– Wszystko gaśnie powoli. Wydaje mi się, że straciłam cały nasz świat – leżeliśmy na kamieniu, który przyniósł kiedyś Anioł na środek pola.

– To był bardzo zmęczony Anioł – opowiadałaś. – Niósł ten kamień od samych gór, albo jeszcze dalej. Skrzydła ciągnął po ziemi. Nogi miał ubłocone, a pióra zielone od mchów ścieranych z kory. Wiesz jak strasznie płakał ten Anioł? – patrzyłaś wtedy na mnie takim cudnym spojrzeniem.

– Jesteś Królową Rosy – powiedziałem. – Możesz napłakać na kamień, a wtedy ręce Anioła poczują chłód. Możesz zagoić jego poranione stopy, gdy rozbłyśniesz rano wśród trawy. Mgłą wyczyścisz jego skrzydła.

– Ale czym osuszę jego łzy? – zawsze mogła zaskoczyć mnie pytaniem i najczęściej robiła to właśnie wtedy, gdy topiłem się w jej spojrzeniu.

– Anioł miał piękne imię – powiedziała oplatając sobie biedronkami dłonie. Kilkanaście małych czerwonych szkrabów wychodziła właśnie spod kamienia i wędrowało prosto na jej rękę. – Podaj mi dłoń. Ostrożnie, żeby ich nie wystraszyć.

Kilka małych kulek przeszło na mnie. Jedna od razu powędrowała gdzieś w okolice ramienia. Kątem oka zdołałem dostrzec jak wzbija się w swój pierwszy, nieporadny nieco lot.

– Dopiero się urodziła pod kamieniem. Trochę je ten świat przeraża, ale idzie im całkiem nieźle.

W niecały kwadrans wszystkie biedronki poleciały do Nieba.

– Przynieście kawałek chleba – wołała za nimi, a ja razem z nią. – I powiedzcie mu żeby nie płakał, bo jego kamieniowi jest tutaj całkiem dobrze. Wiesz jak on potwornie płakał? – tym razem miała przymknięte powieki, a ja zauważyłem jak między rzęsami przeciska się łzawa kropelka.

– Jestem brudny, zakurzony, stopy mi krwawią… Mógłbym zaśpiewać najpiękniejszą pieśń jaką tylko w Niebie słyszano! Jej melodię pokłoniłbym wierzbami, jej słowa wygłaskałbym z miękkiego mchu z samego środka porannego lasu. Patrzę w strumień i widzę, że płynie. Czuje jego wilgoć. Dotykam kryształowych blasków słońca. Mógłbym zaśpiewać razem z nimi najrzewniejszą pieśń o kamieniu, który noszę. Nie ma początku, nie będzie końca, a strumień niech płynie. Rzucę w niego kamień, niechaj rozbłyśnie.

– I wtedy Anioł rzucił kamień i świat się rozstąpił. Noc przemieniła się w dzień i zrobiło się cicho. Potem przyjechali tu Cyganie i rozbili obóz.

– Tylko za blisko kamienia nie chodźcie, bo on dziwaczną ma moc – przestrzegała stara Cyganka, ale młode dziewczyny i tak poszły do kamienia w nocy. Słuchały jego opowieści i wracały milczące.

Stara Cyganka wiedziała, że kamień smutek przynosi i melancholię i chciała go zakląć, ale tylko siarki trochę nakrzesała i krzemieniami naiskrzyła po nocy. Jałowe pole zrobiło się wokół kamienia i tylko piasek szeptał z wiatrem.

– Zapadnie się w końcu pod ziemię, to może spokój będzie – gadali miejscowi gdy coś niewiadomego przyciągało ich akurat w okolice.

W jednej chałupie urodziła się którejś grudniowej nocy dziewczynka.

– Grudniowe dziewczę w kolibce się kołysze, wnet na Jakuba deszcze przerwą suszę – gadały stare kumoterki nad kołyską małego dzieciątka.

– Mój złotowłosy Aniołek – mówiła matka dmuchając w loki, gdy te spadały na czoło śmiejącej się, szczerbatej kuleczki.

– Będziesz miała tylko małą bliznę nad brwią – mówił jej ojciec rok po tym jak spadła z drzewa. Rozbiła sobie wtedy głowę o kamień przy strumieniu. Straciła przytomność na chwilę, ale ocuciła ją woda.

Czarny Wicek, który ją zepchnął z gałęzi dostał później potężnego kopa w tyłek od tajemniczej nogi zza płota. Dostał by dwa, bo na tyle jej ojciec był właśnie przygotowany, ale siła pierwszego kopniaka poturlała Wicka z dziesięć metrów dalej, w kałużę.

– Jestem Królową Rosy i tak będę się nazywać – powiedziała kiedyś dziewczynka swoim rodzicom i tak już zostało, aż do momentu, gdy poszła na pole.

– Nie chodź tam, bo znajdziesz kamień – przestrzegała ją stara Cyganka, ale Królowa Rosy odpowiadał ze śmiechem, że się nie boi.

– Dotykam cię Kamieniu – powiedziała stojąc na środku pola, a na ziemię spadło kilka kropel deszczu. – Napłaczę na ciebie, żeby ręce, które cię niosą mniej bolały. Wyrosnę wokół trawą i przyprowadzę biedronki.

Od tamtej pory ziemia wokół kamienia porośnięta jest kobiercem łąki.

– A gdzie jest strumień? – zapytałem, a ona tylko się uśmiechnęła. – Wsłuchaj się w kamień. Leżymy na nim od rana, a słońce nie zdołało nas pokłuć swoimi promieniami.

Powiedziała, żebym zamknął oczy i dotknął palcami miejsca nad jej brwią. Wyczułem bliznę. Zobaczyłem strumień, który wypływał z kamienia, a wokół pałętały się biedronki. Lećcie do Anioła – szeptałem. – Lećcie do Królowej Rosy i powiedzcie, że z kamieniem wszystko w porządku.

Biedronki odlatywały jedna po drugiej. Wszystko gasło powoli, a ja wiedziałem, że nasz świat istnieje nadal dzięki Tobie.

Język mi się rozdwaja. Jak dym z papierosa. Blask lampy na ulicy rozświetla twarz. Z okna widzę zapowiedź brzasku. Mokry bruk patrzy w oczy. Cienie między drzewami. „Nasza ulica jest w sercu miasta”. Nicość na poziomie klatki piersiowej. „Nie umieram jeszcze, jeszcze krew we mnie płynie”. Wystarczy umieć zagrać na klawiaturze desek podłogowych. Wszystkie w jednym tempie, wszystkie w jednej barwie – rano rozświetlone plastrem wschodu. Wystrzały w skroni, słuch się wyostrza. Każda sekunda jest na wagę. Mógłbym zmieścić się między szczelinami. Ta podłoga fascynuje. Deski, szczeliny, deski, szczeliny, gwoździe. Jesteście stworzeni do siebie. Jak rosyjski balet. To wszystko tak długo trwa. Gra przepiękną nutą melancholii. Wyrazy bez twarzy. Litery jak małe robaczki rozłażą się miedzy palcami. Nie będę ich łapał. Kiedyś jeszcze wrócą.

– Zamknij oczy, nie patrz na mnie, mogę wyglądać strasznie – niemal krzyczała mi do ucha.

Czułem się dziwnie, nawet bez jej wybuchu. Szliśmy lasem od jakiejś godziny w milczeniu.

– Musimy iść – powiedziała kiedy zaczęło zmierzchać. – Zbliża się czas wyrywania serca.

Pomyślałem, że to kolejna opowieść. Tym razem garmażeryjna.

– Nie żartuj – powiedziała z oczami utkwionymi gdzieś w ziemi. – Nie żartuj z serca, bo stracisz duszę. Za Mokraczem przy drodze stoi uschnięte drzewo. Jest twarde jak kamień. Niejedna siekiera pękła, gdy ktoś próbował je powalić. Drzewo jest puste w środku, ale nie jest spróchniałe. Kiedyś było okazałe i wielkie. Podobno posadził je jakiś cesarz, co tędy na wojnę jechał.

– Rośnij na chwałę mojego oręża i w imieniu mej cudownej ukochanej – powiedział cesarz, a cała armia padła na kolana pod małym jeszcze wtedy drzewkiem.

Stara Zagałowa mówiła, że opiekowały się nim strzygi i wiedźmy. Podlewały wodą braną z samych chmur i kołysały wiatrem od morza. Cesarz już nie pokazał się w okolicy, ale pod drzewem stanął kiedyś sam kardynał.

– Niechaj to drzewo będzie symbolem Pokoju, który pragnę dać światu. I Miłosierdzia, które z niebios przychodzi.

Gadał coś jeszcze w tym guście z godzinę. Na koniec padł na kolana, a razem z nim jego kilkusetosobowy orszak. Wiedźmy przyglądały się całemu widowisku spomiędzy gałęzi i cmokały z uznaniem.

– Będzie z niego papież, albo co jeszcze lepszego, skoro do naszego cesarskiego drzewa przyjechał.

Skrzeczały potem po nocy z miesiąc, aż je Stara Zagałowa grabiami musiała uciszyć. Jeździło tą drogą mnóstwo ludzi, a każdy zatrzymywał się przy drzewie i wygłaszał jakieś mniej lub bardziej wzniosłe sentencje. Każdemu drzewo dawało trochę swojej siły.

– Przyszedł raz do wsi Włóczęga – opowiadała Zagałowa. – Chodził przy płotach i na obejścia zaglądał. Jak mu ktoś dawał trochę grosza czy chleba, to mówił, że nie trzeba. To chyba jakiś czart był, albo liberał. Jak się zmierzchało, to zamiast przysnąć sobie gdzieś na sianie, to poszedł drogą za Mokraczem.

– Idę serce wyrwać – mówił podobno patrząc tępo pod nogi.

Na drugi dzień Stary Klekot znalazł potargane łachmany na drodze. Leżały koło drzewa, a drzewo było uschnięte. Białe jak wypalona kość – sterczy do tej pory i nie daje się ściąć nikomu…

– Nie patrz na mnie, jestem blada. Jest mi zimno, a moje usta stają się zielone. Głowa mi pęcznieje, a ręce się wydłużają.

Odwróciłem się do niej plecami – na poły ze strachu, na poły z przerażenia. Nie wiedziałem ile szliśmy i gdzie teraz jesteśmy. Było ciemno, a na niebie nie świeciła żadna gwiazda.

– Będziemy powracać – usłyszałem z tyłu jej spokojny głos.

Odwróciłem się i zobaczyłem za jej plecami postać. Trzymała rękę na jej ramieniu.

– To Włóczęga. Zaprowadzi nas do drzewa.

Jej twarz była biała jak pomalowana kredą. Usta miała sinozielone.

– Zaraz umrę – pomyślałem, ale Włóczęga dotknął mnie swoim kosturem.

– Od umierania jestem ja – usłyszałem i zniknął w zaroślach.

– Gdzie jesteśmy? – zapytałem, a ona zaczęła szeptać.

– Jesteśmy w środku wypalonego na kość drzewa. Jesteśmy deszczem z nieba, wiatrem z morza. Prowadzi nas Szaman Drzew i nie wiem, co się z nami stanie. Nasze serca zaczęły chorować i dlatego musieliśmy wyruszyć o zmierzchu.

Włóczęga złapał mnie za głowę.

– Jestem Gebard Sidor. Pojawiam się wtedy, gdy zbyt wiele drżenia odbija się echem wśród lasu. Ściągam wiedźmy z drzew jak jemiołę, gdy za głośno skrzeczą. Na końcu kija mam zdechłego szczura, którego wypuszczam co noc na łowy. Dziś noc jest wyjątkowo czarna. Od dawna nie było gęstych ciemności.

Jego dłoń ściskała moje skronie tak mocno, że zaczęły trzeszczeć. Drugą ręką podniósł kij, a szczur na jego końcu zaczął warczeć.

– Wygryź mu serce! – krzyknął.

Wokół zrobiło się czerwono.

Przeraźliwy pisk sparaliżował mi uszy.

Zobaczyłem Cię biegnącą gdzieś na skraju horyzontu.

Krzyczałaś i wiłaś się z bólu.

Nagle wszystko ucichło.

Odwróciłem się i zobaczyłem Twoją twarz. Już nie była blada. Uśmiechałaś się i wyciągałaś do mnie dłoń.

– Proszę – powiedziałaś. – To moje serce. Daje ci je.

Pośrodku klatki piersiowej ziała przeraźliwa rana – czarno-czerwona dziura po sercu. Na dłoni trzymałaś jednak złoty kwiat.

– Twoje serce też tak wygląda.

Popatrzyłam na trzymany w ręku złoty kwiat. Czułem jak pulsuje, czułem jego ciepło. Klatka piersiowa broczyła mi krwią. Czułem miejsce po ugryzieniu szczura. Czułem jak nadal się wgryza…

– To przejdzie, to tylko złudzenie – powiedziałaś. Wyciągnąłem rękę i dałem ci mój złoty kwiat.

– Dajesz mi serce, dajesz mi siebie, ja robię to samo. Nie wiem jak długo będą goić się rany. Być może nigdy się nie zasklepią. Otwórz teraz oczy i popatrz na mnie.

Leżeliśmy przy drodze za Mokraczem pod suchym drzewem.

– Zobacz, wypuszcza listki. Przyłóż ucho do pnia razem ze mną…Słyszysz?

Słyszałem. Najpierw wzmagający się szum wiatru od morza, potem chlupot wody z nieba.

– Musimy iść, zaczyna zmierzchać – powiedziała i wzięła mnie za rękę.

Lepkie palce dudniące po blacie jedną z wielu wersji marsza pogrzebowego. Okna jak strażnicy w Auschwitz. Pilnują zaduchu. Kwaśny odór paraliżuje motorykę. Ściany są wielkim jękiem. W ich wnętrzach wiją się kilometrowe tasiemce – pełne wody i różowych odchodów. Wściekłe bzyczenie bladego trupa pod sufitem. Wymiotuje na nas jarzeniowym światłem. Z boku deptak jak w Ciechocinku, tyle że z gumoleum. Kręcą po nim dumni faceci w granatowej czerni. Nie mam dla was bileciku. Nie chciałem jechać w tym syfiastym wagonie. Autobus mi uciekł.

Niebo topi mi twarz. Tysiące kropel przefiltrowanych przez błękit. Zbieram je wszystkie i puszczam w niepamięć razem z wiatrem dmuchającym w przeciwnym kierunku. W deszczu Twoje włosy mają kolor rdzawej poświaty jesiennego poranka.

– Napiszesz kiedyś słowa czerwonymi literami – odwróciła się, a jej włosy wykonały najpiękniejszy tego dnia taniec między kroplami deszczu.

– Tak jak jeden organista, który dostał czerwony atrament do zapisywania nowych pieśni na kartce w kratkę. Stary proboszcz wygrał go kiedyś w karty na parafii za Mokraczem. Ucieszył się, bo poprzedni organista umarł niedawno. Potem złośliwi gadali we wsi, że tamten ksiądz specjalnie dał się ograć naszemu, żeby się pozbyć dziwaka. Bo bardzo dziwny był organista. Nazywał się Zigmund, ale proboszcz mówił do niego Jeremiasz. Podobno na cześć artysty o nazwisku Petrykowski, który wystąpił kilka razy na estradach w odległych miastach. Ciotka Hanka widziała podobno płytę tego artysty w sklepie za szybą.

– Ale wcale nie był podobny do naszego organisty – mówiła. – Bardziej taki nos miał jak kartofel i taki szwabski wąsik.

– Jednak Jeremiaszem czy Zigmundem organisty nie nazywano długo. Wszystko przez czteroletniego brzdąca od młodej Bargiełowej. Tej co się z Wieśkiem ze Starych Młynów chajtnęła. Mały się chyba opchał śliwkami, albo dobrze nie wyspał, bo na pierwszej mszy z nowym organistą był strasznie marudny. Organista miał chyba tremę na nowym miejscu, bo grał bardziej nietoperzom pod sufitem, niż śpiewającym po swojemu ludziom.

Im dłużej trwała msza tym dysonans stawał się głębszy. Mury naszego kościoła tylko raz wcześniej słyszały podobną kakofonię. Ale wtedy była wojna trzydziestoletnia i kule jęczały przelatując w tą i z powrotem. No i stały jeszcze wtedy dwie dzwonnice przed wejściem do kościoła. Proboszcz musiał mieć wtedy kościelnego do pomocy, żeby rozbujać na raz dwa dzwony. Potem jedną dzwonnicę trafił piorun a Stara Zagałowa mówiła, że schowała się na niej czarownica, która uwiodła Anioła w Niebie. Pan Bóg musiał go wyrzucić z Wysokości. Wykopał go przez piotrową bramę podczas okropnej burzy, a ten walnął głową prosto w dzwonnicę.

– Tak mu się do niej spieszyło – komentowała zwykle tą część historii Stara Zagałowa. – Dzwonnica się rozpadła, a czarownica zabrała Anioła na bagna. Idąc, podobno zostawił głęboki odcisk stopy – dlatego w tym miejscy zrobił się Mokracz. Opowiadałam ci, że Mokracz przyciąga różnych dziwaków…

– Ja słyszałem, że dzwonnica spaliła się całkiem niedawno, bo dzieciaki bawiły się saletrą i zapałkami – powiedziałem, chyba tylko po to, by poczuć na sobie pełen pobłażania wzrok.

– Nie wierz Preciakowi, bo jemu sołtys kazał takie banialuki opowiadać. Sołtys uważa, że gmina ma być postępowa i nie ma w niej miejsca na Anioły. No i pieniądze z powiatu chce wyciągnąć na odbudowę dzwonnicy. Chce mieć najgłośniejsze dzwony w okolicy…

Tak jak organista, który grał coraz głośniej, myśląc, że nikt w kościele go nie słyszy. Witraże zaczynały już drżeć, a organista dalej pompował powietrze w dudniące rury organów. Zmęczył się w końcu i dźwięk ustał pozwalając wybrzmieć echu między posadzka a sklepieniem.

Nagle zapadła cisza. Młody Boruń krzyknął wtedy swoim dziecięcym głosikiem

– Już nie graj Panie Grzmocie!

Cała wioska miała ubaw potem przez kilka tygodni. Wołali za organistą: – Hej Panie Grzmocie, zagraj se na cymbałkach – a organista się tylko odgryzał, że jeszcze bardziej fałszującej społeczności to od wieków nie słyszał.

– Trzeba temu zaradzić, bo ludzie wpadną mi na mszy w dysharmonię – zrzędził proboszcz. I całkiem poważnie zastanawiał się jak sprowokować księdza zza Mokracza do rewanżu za poprzednią rozgrywkę w karty.

– Nie łatwo z czartem przegrać – pomyślał proboszcz, więc w tajemnicy wybrał się po radę do Starej Zagałowej. – Daj no mi stara jakiegoś ziela na lepsze słyszenie.

Stara ziela nie miała, więc zabrała Pana Grzmota na koniec wioski i postawiła twarzą do słońca. Skwar się wtedy lał z nieba, a organista pocił się jak mysz kościelna. Jedni mówili, że Zagałowa go zaczarowała, a inni, że nawrzeszczała na niego i zwymyślała od dżezmenów. Na drugi dzień organista zaczął grać tak, jak śpiewali mu ludzie. Po roku wszyscy grzmieli tak zgodnie i głośno, że sołtys przestał myśleć o dzwonnicy.

Pewnego razu wrócił w końcu do wioski Stary Klekot. Poszedł raz na grzyby i nie było go przez prawie dwa lata. Podobno pojechał modlić się na jakąś górę. Tak powiedział jednej turystce, którą spotkał po drodze.

– Nie śpiewacie już pieśni jak kiedyś – narzekał Klekot. – Ten nowy organista wrzuca wam co tydzień jakąś fałszywą nutę.

Klekot podburzył kilkunastu chłopów, którzy w nocy przyszli pod organistówkę. Łomotali w okna i w drzwi, ale nikt nie otwierał.

– Chłopy obiją Grzmota – powiedział mi Młody Preciak i pobiegł pod kościół. Pobiegłam za nim co sił w nogach. Na miejscu zobaczyłam, że chłopy rozłażą się już do domów.

– Nie ma Grzmota, pewnie uciekł – szydzili. Wiedziałam, że mógł schować się tylko w spalonej dzwonnicy. To właśnie on opowiedział mi o Aniele i czarownicy.

– Mam całą tę historie zapisaną kropkami na papierze w kratkę. Ale zawsze, gdy chciałem ją zagrać to wychodził tylko huk i łomot. Jak podczas burzy. Później nie umiałem już grać niczego innego. Każdy proboszcz chwytał się najgrzeszniejszych podstępów, byle się mnie pozbyć. Jeden nawet chciał mi obciąć ręce, ale gdy miał już to zrobić zadzwonił telefon. Przenieśli go potem do diecezji. Napisałem symfonię o Upadłym Aniele, ale nigdzie nie mogłem jej zagrać. Do starych pieśni przemyciłem zaledwie kilka nutek, które zapisałem czerwonym atramentem. Proboszcz przywiózł kiedyś całą buteleczkę z Częstochowy. Zagrałem tych kilka nut w tutejszym kościele i stało się tak, jak ostrzegała Zagałowa. Anioła chroni zaklęcie czarownicy, która nigdy nie pozwoli, żeby ktoś mógł grać i śpiewać o ich miłości.

– Zmień instrument – powiedziałam i wzięłam go za rękę. Miał delikatne dłonie, nienawykłe do ciężkiej pracy. Podobne do twoich, gdy głaszczesz mnie po włosach kiedy śpię i udaję, że nic nie widzę…

Szliśmy polem między łanami zboża. – Słyszysz skowronka? – spytałam, ale on słyszał go już od dawna. Tak samo jak brzęczenie świerszczy i szum łanów. Urwał źdźbło i zrobił z nich zielona strunę między dwoma kciukami. Zostawiłam go samego, a po chwili usłyszałam wibrujące drżenie zieleni. Deszcz zaczął nagle padać, choć na niebie nie było żadnej chmury. Widziałam tylko jak podnosi głowę do góry i łapczywie spija krople. Wyciągnął kartkę zapisaną czerwonym atramentem i uniósł wysoko. Jak czerwone łzy spływały z niej krople na jego policzek…

Stara Zagałowa mówiła, że wszystkie Anioły są nieśmiertelne. Tak jak zaklęcia czarownic, które nie tracą swej mocy nawet po śmierci.

Zaczyna się na granicy ciszy, żeby nagle wystrzelić prostym dźwiękiem. Zwielokrotniony pogłos dawnych wydarzeń. Nadchodzi szelestem starodawnych sukien. Parasolki w Wiedniu miały tyle koronek! Błysk oczu spod woalek. Hurkot dział zagłuszył wszystko. Zimna woń gazu musztardowego. Pora wrócić. Dziś grają tak samo. Tylko o wiele głośniej.

– Spałeś kiedyś pod Drzewem Snów? – pytała mnie o to średnio raz w tygodniu i zawsze zmieniała temat gdy odpowiadałem: nie.

– Prędzej spoiny między cegłami w stodole zakwitną na wiosnę, niż to dziewuszysko opowie ci o tym przeklętym drzewie – powiedziała mi w końcu ciotka Hanka.

– Przestań się dopytywać ciotki! Za bardzo gmatwasz sobie w głowie, a za dziewuszysko to ona jeszcze pożałuje… Wiesz dlaczego tak często pytałam cię o Drzewo? Bo nie wiedziałam nigdy co odpowiesz.

– Nie trafiłbym tam bez ciebie – odpowiedziałem, choć przeczuwałem, że w tym właśnie miejscu zaczai się jakaś zagadka.

– Lubisz je rozwiązywać? – spytały mnie jej oczy.

– Lubię się w nie zapadać – już wtedy starałem się udawać poetę poprzez formułowanie zbyt głębokich metafor.

– Trafiałeś tam wiele razy, tylko nie wiedziałeś, że tam jesteś, mój Poeto Wszystkich Cyganów.

Zatrzymaliśmy się akurat wtedy, gdy jej oczy zrobiły się szare.

– Nie wpatruj się we mnie tylko zobacz gdzie jesteśmy.

Niedawno pletliśmy wianek z mleczów, a potem szliśmy za zapachem podobnym do bzu. Ale bez tak nie pachnie. Bez jest słodki, więcej promieni słonecznych ma w sobie. Zapach w miejscu, w którym staliśmy miał wiele wilgotnej ziemi w sobie. Skraplał się wilgocią ciężko zielonej trawy. Zataczał między ścianą otaczającego go lasu, czasami tylko przeplatając między kłującymi koronami świerków. Przygwożdżony do polany aromatem mchu obrastającego wystające części korzenia wielkiego platana. Jego gładka skóra przekornie połyskiwała w otaczającej zieleni iglaków. Srebrną poświatę potęgował niesłychany ogrom drzewa.

– Nigdy go nie widziałem – stwierdziłem zafascynowany.

– Bo nigdy wcześniej nie poczułeś jego zapachu. Dopiero on otwiera tą polanę i wstrzymuje taniec gwiazd nad horyzontem.

Czułem się połączony wilgocią z ziemią, po której chodziłem. Stopami rozgarniałem drobne gałęzie i wsuwałem je po kostki w chłodna porowatość torfowiska.

– Ten platan ma najdłuższy korzeń na świecie – powiedziała ciągnąc mnie przez polanę. – Choć dotkniemy jego delikatnej skóry. Korzenie wbijają się aż w skałę, z której zbudowana jest cała Ziemia. Podobno sięga do samego piekła, tam gdzie jest śmiertelnie gorąco.

– A najwyższa gałąź sięga prawdopodobnie, aż do samego Nieba, tam gdzie jest śmiertelnie zimno – powiedziałem, próbując wypatrzyć podniebnego końca ogromnego drzewa.

– Jesteśmy w jego połowie – zaczęła szeptać. – Konar jest jak nitka zszywająca Niebo z Ziemią. Upał z Mrozem. Możemy wspinać się po tej nitce…

Przerwała na chwilę, gdy znalazła w końcu oparcie dla stopy na kikucie uschniętej gałęzi. W mgnieniu oka wspięła się na najbliższy.

– Wystarczy żebym trzymała się gałęzi, a nitka zaprowadzi mnie na samą górę!

Chwyciła się nogami konaru i po sekundzie już na nim stała.

– Ale nitka prowadzi również w dół…

Była jak posąg, gdy stała na gałęzi z rozłożonymi ramionami. Wyglądała jak skoczek na trampolinie, tylko że pod nią nie było wody.

– Na dole jest coś o wiele miększego niż woda – powiedziała i skoczyła w dół.

Wyglądała jak klonowe noski wirujące na wietrze.

– Bez przesady, nie porównuj mnie do jakiś wiatraczków – wyszeptała mi wprost do ucha, gdy już opadła na ziemię. – Wspinałeś się kiedyś na korzenie drzewa? – spytała opierając się o pień. Była pięknie blada na tle tego drzewa. Jedynie jej usta wyrzynały się czerwienią w poświacie ze srebra.

– Babcia Gienka powiedziała mi kiedyś, że trzeba się wśpiewać w to, czego się bardzo chce. Wśpiewasz się ze mną w korzenie?

Nic mi nie przychodziło do głowy oprócz powolnego mruczenia w rytmie kołysanki o dwóch kotkach. Położyłem się pod platanem i zacząłem nasłuchiwać…

Szmer…

To miedzy korzeniami szurały chitynowe żuki.

Głębiej zaplatały się dżdżownice.

Zacząłem wchodzić coraz wyżej, aż zapach torfu zmienił się w krople deszczu. Stałem na szczycie ogromnej góry i pomyślałem, że wieje tu jak na początku jakiegoś koszmarnego snu.

– Osłoń się od wiatru – zanim to usłyszałem, poczułem jej ciepłą dłoń na policzku. – Jestem w twoim śnie, więc nie pozwolę ci zmarznąć. Pójdziemy do skały, z której tryska gorąca woda.

Biegliśmy drogą przeciętą szerokim pasem zieleni między koleinami.

– Kiedyś jeździły tędy ogromne wozy – opowiadała skacząc między jedną a drugą kałużą. – Były tak wielkie i ciężkie, że ziemia po której jeździły stwardniała na skałę. Żadne ziarno nie może w niej teraz wykiełkować. Mówią, że to był tabor cygański, który jechał do piekła. Ale mówią też o złocie Indian, albo o setkach powozów wiozących wypędzonych z Nieba Aniołów… Skała jest za tym zakrętem.

Okazała się wielka jak stodoła Borunia.

– Chyba trochę urosła – stwierdziła, a ja byłem pewny, że nie mówi poważnie. – To prawda skały nie rosną. Ale może to my malejemy. Wszystko wokół się wtedy powiększa do tak niebotycznych rozmiarów, że przestajemy rozpoznawać, czym to kiedyś było – zamyśliła się na chwilę. – Muszę o tym powiedzieć Panu Dziwnemu. To może być pomysł na niezłą rozprawę filozoficzną. Dziwny zamierza ją napisać po tym jak po raz kolejny dorwał się do Kalki Prawdy…

– Każda góra jest podobna – powiedziała. – Tylko jej malutka część jest widoczna. Reszta wrasta się w ziemię. Dopiero, gdy wejdziesz na jej szczyt będziesz mógł poczuć jej soki.

Obdarłem sobie kolano i łokieć, żeby dotrzymać jej kroku podczas szalonej wspinaczki na górę. Na szczycie, z niewielkiej szczeliny sączyła się woda. Wąska stróżka ledwie szeroka na jednego kciuka. Była ciepła. Wydawała się aksamitna w dotyku.

– Napij się, a potem obmyj skaleczenia – powiedziała łagodnie. – Poczuj stopami chropowatość skały i wrośnij się w nią. Wyciągnij ręce i uchwyć się Nieba. Niech skała płynie przez ciebie do góry, a Niebo niech przesiąka przez twoje stopy. Znajdź miejsce skąd podziemny strumień bierze swoje ciepło. Znajdź miejsce początku słonecznego promienia. Możesz nawet tysiąc razy zetknąć środek Ziemi ze środkiem Nieba.

Znów poczułem jej ciepły dotyk na policzku.

– Jestem tu, obudź się – usłyszałem głos, choć na początku byłem przekonany, że to dzwon odległego wiejskiego kościółka. Otworzyłem oczy i zobaczyłem najpiękniejszą na świecie Tęczę na niebie.

– Obudź się, bo pod Drzewem Snów nie można spać zbyt długo.

Mieszkam na tej samej wysokości, co przejeżdżający pociąg. Już chyba od trzystu wagonów ciągnie mi się za głową. Najgłośniej go słychać na balkonie, ale w przedpokoju brzmi ciekawiej. Chciałoby się powiedzieć – gotycko…

Pociąg odjechał, został chłód posadzki. Przylegam do niej ciałem drżąc w półmroku. Dotknę cię, zanim nadjedzie następny pociąg – pomyślałem.

– Oddasz swoje ciepło w zamian za chłód – uwielbiałem jej oczy. Szczególnie wtedy, gdy mówiła głosem wizjonerki. Wygłaszała wtedy różne ważne sentencje.

– Większość z nich można przeczytać w różnych ważnych książkach, nawet tych po niemiecku, które po prababci Marlenie leżą od jej ślubu. Prababcia miała całe mnóstwo książek, a wszystkie w obcych językach.

Miała wspaniałe oczy. Szczególnie wtedy, gdy opowiadała niestworzone dzieje swojej rodziny, i szczególnie wtedy, gdy pierwsze młodzieńcze hormony zaczynały nieśmiało szeptać: dorastanie. Dorastałem topiąc się w jej oczach.

– Topiłeś się kiedyś? – zawsze, gdy tak pytała przechodził mi dreszcz po kręgosłupie.

– Jeszcze to poczujesz – odpowiadała widząc moje kostniejące spojrzenie. – Zobaczysz taflę wody od spodu i załamujące się w niej promienie słońca. I liść. Klonu, albo jakiegoś dużego… Nie, to na pewno był klon. Będziesz chciał się odbić od dna, ale dna nie będzie. Potem nogi ugrzęzną ci w mule i zaczniesz się zapadać.

– A ty się topiłaś? – zapytałem choć od razu wiedziałem, że odpowiedź nie będzie odpowiedzią.

– Głuptasie, pytasz mnie jakbyś pytał samego siebie. Tak topić możesz się tylko w moich oczach. Tych, które tak uwielbiasz. Mówiłeś kiedyś, że śniłam ci się z zamarzniętymi oczami…

– Były chłodne, zimne, stalowe – przypominałem sobie w myślach. – Leżałaś na gałęziach jakiejś ośnieżonej jabłoni, a pod spodem była studnia.

– Powiedziałeś, że oddałbyś całe swoje ciepło, żeby roztopić moje ciemnogranitowe oczy, aby znów były uśmiechnięte na niebiesko, pełne kwiatków. Wiesz co prababka Marlena mówiła, gdy ktoś w ten sposób określał jej oczy? Mówiła: ależ Franciszku, doprawdy nie bierz mnie za trzpiotkę… Ale gdy byli sami w ogrodzie nic już nie mówili, tylko próbowali zimnymi dłońmi ochłodzić rumieńce na twarzy.

– Wyjedź stąd Marleno, za granicę do dużego miasta, tam jest o wiele więcej książek niż tutaj. Przeczytaj je wszystkie dla mnie, a potem opowiedz mi o całym świecie.

Uciekali później z ogrodu i włóczyli się całymi godzinami po lesie. Byli na polanie krzyży i przy głazie. Zawsze tam chodzili, od dzieciństwa. Mały Franek nosił Marlenkę na barana, gdy droga w lesie była pełna kałuż. To musiało być jeszcze kilka wojen temu. Droga w lesie nie trzyma już kałuż, od kiedy odeszły znad niej stare dęby, a na ich miejsce przyszły sosny i świerki.

– Las chodzi – powiedziała zrywając stokrotkę.

– Popatrz na ten malutki kwiatuszek. Ciekawe, czy on również umiera w zimie?

Prababcia Marlena pojechała za granicę, do wielkiego miasta. Choć nie opuściła nawet kontynentu, dla Franciszka było to jak wylot na inną planetę. Co noc szukał Marleny w gwiazdach i prosił, żeby mrugały do niej błogo. Prababka Marlena mówiła potem, że gwiazdy naprawdę do niej mrugały – w rytmie foxtrota. To z tego okresu pochodzi ta ogromna lufka z kości słoniowej do palenia papierosów. Podobno w Paryżu malowała obrazy drzew.

– Ludzi zostawiam Łempickiej, lepiej niż ja oddaje ich pokraczność – tak powiedziała w wywiadzie dla znanej gazety. Potem poznała się z jakimiś Niemcami i wyjechała do Berlina. Zakochała się w Maxie i Emilu jednocześnie i zaczęła studiować nauki społeczne – wolała tą nazwę, bo termin „socjologia”, jak większości w tym czasie, jakoś jej nie przechodził przez gardło.

– Nie łączymy łaciny z greką.

Zbudowała teorię rozwoju urbanistycznego miast i nagle okazało się, że musi wrócić.

– Dlaczego mnie wezwałeś Franciszku? Jeszcze wszystkiego nie przeczytałam. Tak mało mam ci do opowiedzenia. Im więcej wiem, tym bardziej czuję jak nikła jest moja wiedza.

– Opowiedz mi tyle, ile zdążysz podczas naszego ślubu – oświadczył się Franciszek, a prababcia Marlena powiedziała: tak. Ślub trwał tydzień, a przez ten czas Franciszek słuchał opowieści o świecie Marleny.

– Tyle mi opowiedziałaś pięknych rzeczy, że aż żal, że znów wyjeżdżasz – płakał Franciszek razem z Marleną.

A potem przyszła wojna i wszyscy się pogubili na świecie. Ludzie jeździli w tą i z powrotem, albo nagle znikali. Franciszek szukał swojej ukochanej wszędzie, a w końcu poszedł do lasu.

Znalazł Marlenę zamarzniętą na brzegu bagniska. Mówili, że szła na piechotę, aż zza kilku linii frontów.

– Mróz ją zabił w lesie, tuż przed domem – dodawała zwykle ciotka Hanka, gdy ostrzegała nas, żebyśmy na bagniska nie chodzili.

Ale ciotka Hanka nie zna tej historii do końca. Nam opowiedziała ją babcia Gienka. Franciszek położył ręce na głowie swojej Najmilejszej i zaczął nacierać jej policzki.

– Moje zimne dłonie nie ochłodzą dziś twych rumieńców. Moje dłonie są cieplejsze od całej ciebie. Moje łzy kapią na twoje ciemnogranitowe oczy. Oddaj mi swój chłód, oddam ci swe ciepło.

Potem wziął Marlenę na ręce i zaczął iść przez las. Dęby kroczyły razem z nim, jak w orszaku pogrzebowym. Baldachim z gałęzi doprowadził go do drogi. Upadał i wstawał zawsze wygrzebując się ze śnieżnej zaspy z Marleną na rękach. Marsz po dziurawej drodze wyczerpał go do końca. Nie wiadomo po jakim czasie znalazł ich oboje dziadek Stanisław. Był wtedy leśniczym i chodził między drzewami likwidując wnyki.

– No tom wziął Marlenę do chaty, bo dychała jeszcze, a Franciszka pochowałem pod lasem, bo całkiem zimny z niego sopel lodu się został. A potem się z nią ożeniłem i ty się mała Gieniu urodziłaś – cytowała babcia Gienka swojego ojca.

– A pamiętasz babciu swoją mamę? – pytałem spojrzeniem, a ona odpowiadała, że prababcia Marlena miała najpiękniejsze oczy – pełne promyków i polnych kwiatków.

– Chodź poczytamy kilka książek prababci Marleny. Wiem, że ona pisała czasem ołówkiem na marginesach. Najczęściej coś, co uznawała, że trzeba będzie opowiedzieć później Franciszkowi…

Na przykład tutaj, popatrz: Na zawsze będziesz we mnie ciepłem, na zawsze będę twoją ślubną opowieścią. Zawsze cię znajdę, bo zawsze cię poznam po oczach.

Roman Polański za Twój uśmiech wyłowiłby nóż z najgłębszej głębiny. Nie znam się tak dobrze jak Ty na filmach, więc ufam, że ten początek będzie jak pierwszy wiosenny kwiatek, który pachnie pierwszym ciepłym powiewem. Chciałbym cię otoczyć chmurą z westchnień i wygrzewać się w Twoim cieple. Jesteś jak najzieleńszy mech w najsłoneczniejszym lesie. Oddycham Tobą wilgocią Twoich warg.

– Teraz musimy wziąć się za ręce, bo inaczej wróżby się nie spełnią – powiedziała ściskając mnie za przegub i ciągnąc w stronę jaśniejącego nieba. Obudziliśmy się dzisiaj długo przed świtem, żeby gdzieś dojść.

– Musimy dojść zanim słońce wstanie, inaczej nic nie będzie miało sensu – mówiła gramoląc się wieczorem do ułożonego z suchych gałęzi szałasu. – Kładziemy się dzisiaj wcześniej – zarządziła i od razu usnęła.

– To u nas rodzinne – powiedziała mi kiedyś ciotka Hanka. – Zasypiamy na zawołanie. Stryjek Waldek pracował wiele lat temu jako zegarmistrz i zawsze ustawiał zegarki według swojego uznania. Potem zasypiał i budził się tylko wtedy, gdy sprężyna zaczynała zwalniać, albo zębatka się wyrobiła.

– Obudzi nas piąte szuranie ćmy pod sufitem u stryjka Waldka – powiedziała chwilę przed zaśnięciem.

Przyśnił mi się stryjek Waldek, który skrupulatnie nastawiał wszystkie zegary. Najśmieszniejsze było to, że każdy zegar pokazywał inną godzinę. Stryjek śmiał się z tego i nakręcał jak oszalały wszystkie zegary. Nagle z jednego wypadła martwa kukułka. Spadła na podłogę i leżała w jakiejś nienaturalnej dla ptaków pozie. Stryjek podniósł ją za skrzydełko i mrugając w moim kierunku krzyknął: pobudka!

– Pobudka śpiochu! Idziemy na drogę!

Zdążyłem ledwie zaprotestować, że miało być pięć ciem, a nie jeden skowronek, czy tam kukułka i to na dodatek martwa.

– Nie martw się o tego ptaszka. Stryjek się nim zajmie. A teraz daj w końcu rękę, bo się przepowiednia nie sprawdzi.

Biegliśmy trzymając się za dłonie.

– Jeżeli się nie pospieszymy, to słońce wzejdzie zanim dobiegniemy. Pójdziemy tą miedzą. Rosa ochłodzi nam nogi podrapane kamienistą drogą. Przejdziemy koło stawu, z którego ludzie kiedyś pili wodę, ale potem przestali. Strzygi nad nim zamieszkały i wodę w sinice zamieniły. Ludzie na bladość chorowali i trzeba było sprowadzać Zamawiacza Snów, ze skraju naszej wioski. Przejdziemy groblą między stawem, a starym strumieniem.

– Czyli między sinicami a bagniskiem? – upewniłem się.

– Nie bój się – odpowiedziała przylegając swymi chłodnymi od mgły wargami do mojego policzka. Nie oddam cię tym ohydnym Strzygom. Mam tylko jeden warunek – musisz skraść mi natychmiast pocałunek namiętny!

Roześmiała się zaraz potem prosto w moje ucho i pociągnęła po chłodnej trawie. Skrót przez groblę okazał się nie tak całkiem straszny – być może dlatego, że bardziej byłem zajęty walką na śmierć i życie z komarami odsysającymi mi krew litrami.

– Nie drap się, to cię zaraz przestanie swędzieć – doradzała rozglądając się czujnie dookoła. – To tylko sztuczki tych wrednych strzyg. Nie lubią obcych, więc napuszczają na nich komary. Robią to, co lato i dlatego cała okolica jest pełna tych kłujących drobinek. Rozlatują się potem znad stawu na cały świat i uprzykrzają ludziom życie. Kiedyś Strzygi gnieździły się nad mniejszymi bajorkami. One najlepiej czują się na bagnach między ugorami. Jednak ludzie wygnali je stamtąd zasypując bajora i osuszając bagna. Ale tego sinego stawu nie będzie im łatwo osuszyć, więc siedzą tu Strzygi już od kilku wojen.

Nie wiem, czy opowiadała mi to żebym idąc za jej głosem nie zboczył z grobli – w każdym razie Strzyg nie widziałem, ale byłem w stanie je nienawidzić, jeżeli to właśnie one oblepiły mnie bzyczącym plastrem komarów.

– Popatrz, grobla się kończy i jesteśmy już prawie na miejscu. Jeszcze tylko zagajnik buków. Była w nim kiedyś studnia, ale teraz jest do połowy zasypana. W ogóle kiedyś zagajnika nie było, tylko chałupa. I piec, i cembrowana studnia. Piekarz tam mieszkał i bochny wielkie piekł. Specjalnie daleko od wioski zamieszkał.

– Nie będę ludzi w nocy zapachem lunatykować – powiedział kiedyś Panu Dziwnemu, gdy przyniósł mu miodu do pieczenia słodkich zajączków wielkanocnych. Nigdy takich zajączków nie jadłam, bo piekarz przed Wielkanocą spalił na węgiel wszystkie bochny i bułki. Było to po którejś wojnie. Żołnierze wracali do swoich domów i radość była wielka, że aż łuna od wioski biła. Wszyscy zamawiali bochny i bułki z miodem u piekarza. Ale razem z żołnierzami przyszła zaraza. W dwa tygodnie zabiła większość ludzi w okolicy. Ci, którzy cudem ocaleli chowali swoich krewnych i wyjeżdżali, albo umierali z tęsknoty. Piekarz przeżył, ale zaraza zabrała mu żonę.

– Nie oddam cię ziemi, która takie mordercze tchnienie wydaje z siebie. Spalę cię razem z moimi bochnami.

Zapaliła się cała chata od wielkiego ognia, a piekarz powiesił się przy studni. Zobaczyłem studnię w pierwszych promieniach wschodzącego słońca. Przebijały się między drzewami i padały wprost na omszałe i poszczerbione resztki kołowrotka.

– To tutaj co rok Pan Dziwny zostawia trochę miodu. Mówi, że to taki zabobon, ale raz poszłam za nim i usłyszałam, że z Piekarzem rozmawia. Wyobraź sobie, że wymieniali się przepisami na szarlotkę! – roześmiała mi się znów wprost do ucha i krzyknęła: biegniemy!

Biegliśmy, a ja wyobrażałem sobie, że goni mnie Piekarz, jego żona oraz cała wymarła wioska.

– Jesteśmy na drodze, a słońce właśnie wschodzi – oznajmiła. – Teraz musimy czekać i ostrożnie się rozglądać. Gdy kątem oka dostrzeżesz coś dziwnego – nie patrz tam od razu. Poczekaj, aż to się do końca stanie, żebyś nie musiał oglądać niedorobionej niespodzianki – inaczej nic nie będzie miało sensu…

– Jest! – krzyknęła i pokazała ręką gdzieś z mojej prawej strony. Natychmiast się oglądnąłem i zobaczyłem dwa gliniane garnki.

Pełne zsiadłego mleka!

Stały na środku drogi, choć przysięgałbym przed każdym drzewem, że chwilę temu ich nie było.

– A więc stąd się bierze kwaśne mleko – powiedziałem z niedowierzaniem.

– Spróbuj, jest naprawdę dobre.

Było chłodne i lekko kwaskowe. Delikatne.

– Weźmy je do domu – powiedziała. – Babcia Gienka ucieszy się, że dzisiaj to my przynieśliśmy je z tak daleka. Z powrotem pójdziemy drogą wśród łanów żyta. Ożywiona słońcem kukułka będzie nam kukała aż do płotu. A potem wejdziemy na drzewo i coś ci opowiem.

Czas pokrzyw i chodzenia po murach. Po jednej stronie są stare grobowce. Po drugiej droga – sucha i jasna. Mur stoi pomiędzy. Bez trudu wdrapujemy się w krótkich spodenkach. Bez obdrapywania kolan. Jak się chce można murkiem obejść grobowce dookoła. Ale nie dojdzie się do punktu wyjścia, tylko do bramy. Dziś to nieważne. Dzisiaj mamy tajną misję do spełnienia. Murkową. Ten kłujący krzew akacji zawsze tu był. Byle nie spaść między pomniki. Droga zamienia się w zboże – suche i jasne. Słońce praży niemiłosiernie. Grobowcowa strona tutaj jest jaśniejsza. Zeskok. Skrótem po miedzy. Nasz cel misji muczy. Chodź Mućka, bo droga daleka, bo po murku z tobą nie da rady.

– Śniło mi się kiedyś, że umarłem – powiedziałem idąc przy niej drogą. Pamiętam grzęznące w piachu stopy.

– Będziemy teraz szli na boso – powiedziała w środku lasu. – Wokół jest pełno szyszek i igliwia, ale nie martw się tym. Przejdziemy tylko kawałek, a za tym wzgórzem jest ukryta w środku lasu droga – piaszczysta jak nadmorska plaża. Pachnąca sianokosami i przesłodzoną herbatą pitą pod gruszą na samym środku pola… Ciekawe czy kiedyś ktoś napisze o niej wiersz?

Patrzyłem jak zakłada sobie włosy na kark przytrzymując jednocześnie całą kiść mleczów i polnych trawek wetkniętych za ucho.

– Wyglądasz jak furmanka z sianem – śmiałem się z niej, a potem byłem zakłopotany niezbyt wyszukanym porównaniem.

– Siano to sama trawa, ja przenoszę za uchem kwiaty – pstryknęła mi przed nosem dwoma palcami, aż echo poniosło się z jednej strony wzgórza. Z drugiej strony zaczynała się droga. Nie była aż tak piaszczysta jak przypuszczałem, ale po bosym marszu po igłach, gałązkach i szyszkach była urocza. Między koleinami rzeźbiona zielenią kęp trawy i liści babki.

– Stań na środku drogi i poczuj jak żyjesz. Rozejrzyj się w lewo i prawo, bo droga prowadzi w jedną albo drugą stronę.

Poczułem się jak gałąź, która wychodzi właśnie z drzewa. Ma za sobą już sporą drogę, a ledwie przecież odstaje od pnia. To jest taka gałąź, która zostawia za sobą ślad dla dzieci. Jest sękiem w desce w szafie albo oparciu łóżka. Pamiętam, że te sęki były jednocześnie galaktykami oraz oczami Czarnego Najeźdźcy z Moguncji.

– Pamiętasz opowieści o Moguncji? – zapytała, gdy starałem się palcami nogi zerwać listek babki razem z łodyżką. Liczba nitek na końcu łodyżki zawsze znaczyła coś zaskakującego.

– Będą dwie nitki – prorokowała. – A o Czarnym Najeźdźcy wszystko poplątałeś. On nie był z Moguncji. Pamiętam jak opowiadała nam to babcia Gienka, a ty się sęków bałeś, a potem chciałeś udowodnić, że proca z gumą z wentylków jest lepsza od procy z gumy ciętej wzdłuż dętki po starej ukrainie.

– Kompletna bzdura – roześmiałem się razem z nią z mej dziecięcej naiwności. – Dętka, to dętka – dodałem zamyślony. – Wentylki były za cienkie i trzeba było zakładać po dwa.

– Czyli tyle ile nitek ma babka, którą trzymasz w nodze.

– Śniła mi się ta droga – powiedziałem. – Była wtedy noc. Czułem, że w jakiś sposób jestem w nią wrośnięty. Pamiętałem, że wszedłem na nią gdzieś z boku, jakby z lasu… może jakby z polany z młodymi brzózkami.

Tam skąd przyszedłem było ciepło i słodko. A na drodze było dziwnie. Księżyc na nią świecił i widziałem słup telegraficzny. Był stary i pobróżdżony szczelinami. Sczerniały przeterminowanym impregnatem. Wyżynał się smukle w jasnej poświacie rozgwieżdżonego nieba i dzierżył wiązkę drucianych powrozów. Siadały na nim tylko jaskółki, i tylko w dzień. Czasami po parę wróbli. Stał przy drodze od tak dawna, że poznałem każdy jego szczegół. Najczęściej był masztem okrętu, którym dowodziłem płynąc po morzach połowy świata. Druga połowa została niechcąco przez kogoś wyrwana z atlasu geograficznego Eugeniusza Romera. Tylko taki atlas miałem pod ręką, gdy leżałem w łóżku chory.

– To ja byłam chora głuptasie i leżałam blada przy oknie. Stał za nim słup, a ty opowiadałeś mi bajki. Przyśniła ci się droga w nocy, a ja obudziłam się w dzień.

Wyciągnęła zza ucha wszystkie kwiatki i rozsypała je na drogę.

– Pochodź po piasku, a poczujesz zapach morza. Weź głęboki oddech i poczuj każdą najmniejszą cząstkę ciała. Poczuj jak żyjesz i wybierz stronę drogi, a tam pójdziemy.

– Śniło mi się kiedyś, że umarłem – odpowiedziałem jej, wskazując jednocześnie patykiem, w którą stronę pójdziemy. – Byłem lekki. Wisiałem między dwoma rzędami ogromnych kamienic. Były posępne. Szczerzyły się szczerbatymi gzymsami i wykrzywiały czarnymi otchłaniami wielkich okien. Pode mną była brukowana ulica płonąca zimnym światłem sodówek. Tylko za jednym oknem paliło się światło. Widziałem je nieco niżej i trochę z lewej strony.

Pomieszczenie za oknem wydawało się bardzo ogromne. Jak pusta sala. Na wielkim stojaku opierała się błyszcząca na biało księga. Była otwarta i stał przed nią mały człowieczek. Dopiero po chwili zdałem sobie sprawę, że to księga jest taka ogromna, a człowiek normalnych rozmiarów. Czytał ze skupieniem, opierając się ręką o róg stojaka. Po chwili drugą ręką wykonał ruch jakby chciał przewrócić stronę. Ręka jednak zawisła nad księgą i znieruchomiała. Człowiek zniknął nagle, a może ja na jakiś czas odwróciłem od niego wzrok.

Wtedy usłyszałem szept. Łagodny głos powiedział, żebym był jego oczami.

– Przeczytaj mi tę księgę, bo opowieść skrywa mi blask jej kartek. Ja będę szeptał słowa, które dla mnie zobaczysz. Później będę twoim cieniem na drodze, której wskazałeś patykiem kierunek. Ona poszła, a ty tutaj zostałeś.

– Ta księga opowiada o trzech osobach. Jest chyba bardzo smutna, bo u dołu widzę kawałek rozmokniętego łzami papieru…

„Pan Dziwny mieszkał w domu z czerwonymi oknami. Gadał z pszczołami i wspominał Panią Słoneczny Uśmiech. Umarła wiele lat temu podczas porodu. Syn Pana Dziwnego miał włosy z lnu i puszczał latawce na polnej drodze. Te, które mu się zerwały leciały razem z biedronkami do Nieba.

– Lećcie do mojej mamy, do Pani Słoneczny Uśmiech, słyszycie!? Za tamtą chmurą w lewo.

Któregoś dnia zerwał się silny wiatr. Wiadomo było, że idzie na burze, bo jaskółki muskały brzuchami kępy traw. Letnicy potem opowiadali, że syn Pana Dziwnego na latawcu jak na czarodziejskim dywanie leciał, ale kto by im tam wierzył…”

I znów ręka zawisła nad książką i zastygła w bezruchu.

– Nigdy nie potrafiłem odwrócić kolejnej strony – wyszeptały usta. – A teraz to robię!

Ogromna karta przewróciła się z miękkim westchnieniem.

– Widzę już litery – wyszeptały usta. – Są zielone i kwitną świeżym listowiem. Widzę gałąź przebijającą się przez pień drzewa. Czuję piasek pod stopami, który opisują te kwitnące litery. Dotykam poczerniałego słupa telegraficznego i ożywiam wszystkie sęki – gdy wyrosną gałęziami zamieszka w nich gromada wróbli. Teraz jestem twoim cieniem na drodze, na którą znowu wróciłeś. Poznałem ją po kwiatach, które dla ciebie rozrzuciła.

– To bardzo dziwny sen – powiedziałaś. – Ale bardzo mi się podoba. Podobny jest do jednej opowieści z Moguncji.

Las nagle zamienił się w falujące łany zbóż. Poznałem tę drogę – chodziliśmy nią już wiele razy. Prowadziła do domu, a my nieśliśmy ze sobą garnki z kwaśnym mlekiem.

NIE licz na chronologię.

Nie LICZ na konsekwencję.

Wszyscy Byliśmy. Jesteśmy. I może Będziemy Jednym.

Przynajmniej podczas opowieści na Drzewie Morwowym.

Nie czytaj sam/a.

Poproś o poczytanie swoje Ukochanie.

Jedyne na co możesz liczyć to: śmierć.

I zmartwychwstanie.

– Jako małpy nie niszczyliśmy tylu drzew. I właśnie dlatego nie jesteśmy już małpami. Od dziś mój giermku przybieram imię Ewolucja.

Kąpałem się w jej oczach i wszystkim mi była Jednym.

– Albo nie… Darwinistka… Od dziś przybieram imię Darwinistka. Albo oba. Ewolucja Darwinistka.

Wiedziałem, że znów nauczyła się czegoś nowego i będziemy grali w kalambury. Nawąchamy się igliwia, a poszycie utuli nas do snu. Zaśniemy na polanie…

Tak jak wtedy, gdy byliśmy mali i zgubiliśmy się w lesie. Tylko, że wtedy zjadły nas wilki, a teraz, co rano budzi nas poranna rosa. Po deszczu ściele się czasem na naszych ubraniach. Wszystkie podziemne skrzaty zaczynają poranne szuranie. Wezmą się do roboty, przekopując kolejne korytarze. Większość tuneli jest równoległa do powierzchni jądra ziemi. Prowadzą zawsze po promieniu, który skraca się, gdy tylko natrafią na wielki kamień. Muszą go ominąć od spodu, bo po bokach jest za szeroki. Skrzaty nie mogą kopać w górę – zabrania im tego religia.

– Ciotka Hanka to mówiła, ja tylko powtarzam – obruszała się, gdy marszczyłem czoło przyszłego licealisty o profilu humanistycznym.

– Wystarczy, że masz profil rzymski – wtrącała mi złośliwie, a potem prorokowała. – Pójdziesz do zawodówki… albo nie, do technikum. A potem staniesz się naukowcem i po politechnicznych uczelniach jeździć będziesz. Odkryjesz teorię, która zaskoczy ludzkość. O obracaniu ciał na Niebie…

– O Obrocie Ciał Niebieskich – poprawiłem ją odruchowo, choć nie byłem do końca pewny liczby drugiego wyrazu.

– Napiszesz o tym w księdze i szybko umrzesz – ciągnęła. – Jeżeli jesteś buddystą odrodzisz się na nowo i podejmiesz studia matematyczne. Napiszesz wzór na obliczenie zmiany kąta pochyłu pisma odręcznego. Z późniejszym uszczegółowieniem o korelację z odległością od płaszczyzny jądra ziemi. Wiesz, że jądro Ziemi jest płynnym ogniem? Jest pomarańczowe jak żółtka jajek od tych kur z UNRY.

– Z Hiszpani są, albo z Mozambiku – gadał Stary Preciak, który piętnaście wojen przeżył. Przynajmniej tylko tyle pamięta, bo mu szrapnel musnął kiedyś czoło. Pewnie dlatego większość Preciaków to krętacze. A najmłodszy najbardziej.

– Kurczaki za zimno mają w tych hiszpańskich jajkach, bo do ciepłych krain nawykłe. Wierzgają i dlatego szybciej wyłażą. Ale do kurnika ich nie zagonisz, ani kwok na gniazda nie wegnasz. Po drzewach się przechadzają koguty, a jajka musisz znajdować w największych zaroślach najmroczniejszych zakątków obejścia.

– Jądro Ziemi też tak wierzga, jak kurczaki z Mozambiku. Faluje jak lustro w Matrixie. Albo jak w Alicji w Krainie Czarów.

Zawsze wyobrażałem sobie Alicję, gdy tylko przeszła na drugą stronę. Było Smaszno, a Chrzęszczocykle Wiśtronkały Smukolijnie… Czy jakoś tak. Zawsze śniłem, że Alicja odwraca się za siebie i widzi falującą powierzchnię lustra. Pamiętam jak falowało, gdy pierwszy raz opowiedziała mi te bajkę babcia Gienka. To był wieczór po tym, gdy dowiedziałem się, że Orwel napisał „Rok 1984”, i że będzie to najbardziej wstrząsająca powieść w moim życiu. Zaraz po „Materiałoznawstwie” pod zbiorową redakcją, „Technologii Spalin” pod redakcją kumpla i z moimi obrazkami rysowanymi na szybkiego na lekcji z Podstaw Konstrukcji Maszyn. Właśnie wtedy zainteresowały nas zmiany pochyłu kąta opadania pisma odręcznego i tylko dlatego na maturze dostałem z matematyki tróję. Przez cztery godziny pisałem maczkiem o zaletach teorii pochyłu, a pod koniec ściągnąłem od kumpla dwa zadania. Jedno było źle, ale podobno specjalnie, żeby komisja sprawdzająca nie nabrała podejrzeń. Jej członkowie mieli każdemu z nas do powiedzenia prawdę i nic ponad to. Byliby natchnieniem dla Wachowskich, gdyby zabrakło im pomysłu na agentów. Ich czoła falowały jak powierzchnia lustra za Alicją. W moim śnie Alicja skoczyła z powrotem w lustro jak do ogromnego basenu. Spadając krzyczała: zdekonstruuj mnie owłosiony uczniaku! Żaku. Derrido! Hiszpańska gorączko. Brutalna corrido ponowoczesności!…

– Dziwna ta twoja Alicja – powiedziałaś. – Może to ona przebiła się do jądra Ziemi i wzbudziła fale? W ten sposób skrzaty od samego rana przekopują się pod innym kątem. One nas obudziły mój Kochany. Najedzmy się poziomek i wypijmy z kielicha, w który wygiął się kapelusz muchomora na skraju lasu. A potem chodźmy stąd, bo na tą polanę przekopią się zaraz wszystkie skrzaty. Będą debatowały dlaczego sfalowała się powierzchnia jądra i dlaczego diabli wzięli ich wszystkie obliczenia. Wyjdą na górę, choć religia im tego zabrania, ale skrzaty nie są religijne. Przynajmniej w ludzkim sensie. I właśnie to odróżnia ich od ludzi. I to, że nie niszczą drzew. I to, że trudno je zauważyć, ale szmery spod ziemi usłyszeć łatwo. I to, że nie niszczą drzew… I to, że nie niszczą drzew… I to, że nie niszczą drzew.

Klątwa się wzmaga.

Wschód się czerwieni.

Cienie wydłużają nogi.

– Pan Dziwny poszedł kiedyś ze Zdziśkiem na grzybobranie – powiedziała po kilku godzinach milczenia.

– Założę się, że przegrasz dzisiaj w nieodzywanie – zaproponowała zaraz po tym, gdy zapalikowaliśmy Mućkę na łące. Zasady nieodzywania były proste – tylko pożar lasu i coś tam jeszcze usprawiedliwiały odezwanie się. Inaczej zakład był przegrany.

Zakładałem się, a ona przez pierwsze godziny wpadała w trans. Wgapiała się w jeden punkt gdzieś na linii rozdzielającej las od nieba. Siedzieliśmy wtedy na którymś z czterech czy pięciu drzew morwowych.

– Zawsze cię będę karmić morwami – odezwała się jak zwykle pierwsza. – Nawet wtedy, gdy kamienną drogą będziemy szli do mostu na szczycie – znów używała udziwnionych sformułowań. Twierdziła, że są potrzebne, żeby być bardziej tajemniczą.

– Tworzę słowne kalambury jak legendarna Mata Hari – pamiętam jak mówiłaś to, gdy odkryliśmy, że dojrzały już pomidory. Po morwach są to najsmaczniejsze owoce świata. To chyba wtedy pierwszy raz w życiu założyłem się w nieodzywaniu.

– Ta gra ma wiele zalet, ale jedną wadę – wtedy też odezwałaś się pierwsza po niemal połowie dnia milczenia. – Nie można opowiadać o tym, na co się patrzy.

– Mi na razie wystarczy. Napatrzyłem się za wszystkie czasy – mówiłem schodząc z morwy. Musiałem pochodzić trochę po wzgórzu, na którym rosły nasze drzewa.

– To jest najmagiczniejsze miejsce w okolicy – mówiłaś ciągnąc mnie tam po raz pierwszy. Łagodniejszy stok wzgórza oplatała droga. Piaskowa w lecie i kałużowa wiosną. Pochlapana mleczami po bokach, fruwająca dmuchawcami. Z czasem droga coraz głębiej wrzynała się we wzgórze klucząc między drzewami. Co rok morwy były wyższe a na drodze ludzie mniejsi.

– Pan Dziwny ze Zdziśkiem szli tą drogą na grzybobranie – powiedziałaś zeskakując z gałęzi. – Zatrzymali się tutaj na chwilę, żeby nazbierać sobie owoców do kieszeni.

– Słodkie te jeżyny – mówił Zdzisiek, a Pan Dziwny za każdym razem go poprawiał. – Jeżyny to krzaki, a to jest drzewo – marszczył przy tym czoło tak jak dąb marszczy korę przy korzeniach.

– Przyda się zapasik, gdybyśmy się zgubili w lesie.

– To było najdłuższe grzybobranie w historii naszej wioski – powiedział Pan Dziwny, gdy po trzech tygodniach wrócili w końcu z powrotem. Wioskowi już nawet chcieli ich szukać, ale Stara Bargiełowa wyczytała na murze swojej chałupy proroctwo.

– Co tam będziemy ich szukać, skoro Bargiełowa mówi, że się znajdą – gadał Boruń podlewając pomidory na ogródku u Dziwnego. – Tylko mu te patyki podleję, bo zeschną się od upału.

Pan Dziwny i Zdzisiek wyszli z lasu od północnej strony – dokładnie w tym samym miejscu, w którym weszli.

– Ja tam do tych morw tak ciągnąłem, to drogę znaleźliśmy – kozakował po kilku dniach Zdzisiek w knajpie i pokazywał zabandażowaną dłoń – dowód na walki z: niedźwiedziem, wilkiem a także stadem rozjuszonych łosi.

Gdy weszli do wioski pierwsza zobaczyła ich młoda od Jadźkowej i pognała zaraz po wikarego. Głupia koza – jakby poczekała dostała by jako pierwsza morwowych owoców, które Pan Dziwny upiekł potem w cieście babkowo – biszkoptowym z rodzynkami i truskawkami. Pamiętam jak babcia Gienka wspominała to ciasto jako najbardziej zakalcowate na świecie. Te morwy, które przynieśli, miały wtedy cudowną moc – nawet najbardziej niewyrośnięte ciasto na świecie smakowało z nimi wybornie.

– Chciałabym pierwsza spróbować tych morw zagrzanych w dłoni Dziwnego. Podobno pachniały grzybami i mchem. Gdy wyszli z lasu byli zarośnięci jak niedźwiedzie i podrapani. Przez tydzień przedzierali się najgęstsze zarośla w lesie. Pili wodę kładąc się gołymi plecami na wilgotnym mchu. Na polanie rozpalili ognisko, a żar przyciągał ich spojrzenia. Pan Dziwny opowiadał potem ciotce Hance, że nie rzucali cienia przez te trzy tygodnie.

– Byliśmy poza wszystkim, dlatego się zgubiliśmy – mówił Dziwny. – Las nas obronił przed hordą wilków. Czułem w kieszeni morwy, które Zdzisiek brał za jeżyny. Widziałem las w śniegu i czułem jak para wylatuje mi spomiędzy ust.

– Spiliście się pewnie, albo znów jakiś cyganów spotkaliście – gderała ciotka Hanka. – Ale ciasto to nawet smakowite wyszło, choć wydaje mi się, że trochę zakalcowate.

Pan Dziwny i Zdzisiek nie opowiadali już nikomu, co się tak naprawdę działo, gdy byli w lesie. Bo w zasadzie nikt nie pytał.

– A bo to jeden się zgubił z naszej wioski – gadał Boruń. – W lesie, jak to w lesie – każdy chodzi w nim po swojemu. Jedni drogą, inni strumieniem, a każdy gdzieś dojdzie.

– Ech, te ludowe mądrości – dumał Pan Dziwny i wgapiał się w linię rozdzielającą las od nieba.

– Dlatego my pójdziemy do lasu sami i też nic nikomu nie będziemy opowiadać – szeptała siedząc na gałęzi. – To będzie zakład na nieodzywanie. Słońce będzie zachodzić i jego niskie promienie zrobią z naszych cieni olbrzymy z małymi głowami i palcami u rąk ciągnącymi się za kolana.

Staliśmy na wzgórzu a nasze cienie przecinały biegnącą na północ drogę.

– Wiesz, że cienie Dziwnego i Zdziśka gdy wyszli z lasu też przecinały tę drogę? To podobno niemożliwe, ale na pewno tak było, bo wśród morwowych drzew nie ważne na którą stronę kładą się cienie. Ważne, że są – powiedziała z powagą i wtedy pierwszy raz pocałowała mnie w usta.

– Postawiłam przed tobą kielich wypełniony kroplą morwowego soku – szeptała. – Podzielimy się zmysłami i zgubimy się w lesie. Zakład, że pierwszy odezwiesz się jakimś słowem?

Zakład.

Pożyj. Pomyśl. Napisz. Nawdychaj się pąków kasztanowca. Nadotykaj listków akacji. Pochodź z głową w czarnym niebie. Wtedy jest najlepsza panorama. Gwiazdy świecą i nieświecą. Pochodź. Pooddychaj. Zapomnij o tym, że zadzwoni budzik. Pochodź. Zobacz. Poczuj. Wilgoć na plecach. Chłód ciemnej nocy. Dreszcz przechodzenia przez nieutarty chodnik. Latarnie – snop za snopem. Wilgoć gotowanego dniem asfaltu. Wilgoć mijanej w sercu miasta góry. Wejdź. Zejdź. Biegnij. Oddychaj gnijącymi liśćmi. Spotkaj jeża. Po co? Bo niełatwo spotkać jeża.

– Kiedyś była największa zima stulecia, nie taka jak teraz – jej głos dźwięczał jakby ślizgał się po kroplach lodu. Brodziliśmy po pas w śniegu, a ja wspominałem oblane miodem łany lipcowego żyta.

– Uważaj żebyś nie zamarzł, bo wtedy to nawet gorący miód z wódką nie postawi cię na nogi – mówiła lekko zasapana. – Chyba żebyśmy spotkali Liściowego, który kiedyś po okolicy chodził. Wiesz, że ubierał się w liście, gdy szedł do lasu?

– Żeby poczuć się bardziej swojsko – mówił, gdy go Stara Chrabąszczowa za cegielna przyuważyła.

– A coś ty se tak nawtykał, chochole jeden – zajęczała Chrabąszczowa na jego widok. – Toć myślałam, żeś diabeł, co go wikary razem z Cierpliwym z krowy Zagałowej wyganiali – trajkotała.

– Drzewa mi płoszysz tym jazgotem – powiedział Liściowy. – Badania robie nad drzewami dla czołowych uniwersytetów, tych niemieckich najbardziej.

– Będę cię od tej pory nazywać Liścionosz… Albo nie, taki już jest… Liściowy! – powiedziała z ulgą Chrabąszczowa i od tej pory Pan Liściowy zaczął się nazywać. Tak naprawdę to nazywał się już wcześniej, zdaje się, że Bartek ze Śląska.

– A co tam będziesz się nazywał jak jakiś pień spróchniały – mówił mu potem Stary Alojz. – Będziesz Liściowy, bo sołtysowi ludzi na L we wiosce brakuje. A jak ktoś będzie chciał pożyczyć od ciebie grabki, to doda do Liściowego Bartek i będzie wszystko w porządku – cieszył się Alojz, który od tygodnia obchodził 90te urodziny i mówił, że teraz będzie chodził pijany aż do wiosny.

– Do wiosny jeszcze daleko, a mnie lód kłuje w płuca – powiedziałem.

– Nie marudź. Pan Liściowy w większe mrozy po liście chodził. On był zahartowanym badaczem z uniwersytetu na Śląsku – tak babcia Gienka o nim kiedyś wspominała.

– Tak długo do lasu chodził, że o mało nie stał się czarodziejem – mówiła babcia Gienka

– Ale takim z bajki? – dopytywali się wioskowi śmiejąc się pod wąsami. – Czy jak te miastowe, którym zawsze biorą ryby w stawie za młynem koło Mokracza?

– Któregoś dnia przyszła wojna, choć u nas w okolicy było cicho i spokojnie. Odeszła po paru latach, gdy stwierdziła, że nic u nas nie wskóra. Zostawiła jednak ślad na cmentarzu. Na kilka dni przed końcem wojny przywieźli na cmentarz kilkudziesięciu zabitych chłopów.

– To Powstańcy – mówili o nich woźnice, a oficerowie w złotych mundurach kazali grabarzom kopać płytkie groby. Gdy wozy odjechały puste, wioskowi ułożyli na grobie wielki kopiec z kamieni. Każdy przyniósł najładniejszy okaz z ogródka.

– Musimy napisać na krzyżu jacy to byli Powstańcy – stwierdził stolarz, który zajął się wypisywaniem tablicy na krzyżu.

– Jak to jacy? Nasi! Przecież zaborcy naszego kraju ich tu przywieźli, czyli że nasi! – filozofowali, a niektórzy zaczęli mruczeć już pod nosem Rotę. Ostatecznie stolarz nic nie napisał, bo się obraził i dał tablice wikaremu.

– Jaki dziś miesiąc? – spytał wikary po głębokim namyśle i napisał „Powstańcy Styczniowi”. Niejeden amator-historyk miał zagwozdkę z tym napisem i dlatego tylu turystów do nas przyjeżdża.

Wokół kopca posadzono klony, chyba po to, żeby postmoderniści spod Sieradza mogli gadać o archetypach i jakiś tam Celtach. Tak w każdym razie mówi ciotka Hanka.

– Gdzie dziś idziemy? – spytałem w końcu, zapominając dodać, że jest zimno.

– Idziemy do obozu Powstańców, gdzie zostali pozabijani przez Moskali… Robi wrażenie, co nie? – spytała z szelmowskim uśmiechem, gdy usłyszała przemarsz dreszczy przerażenia po moim kręgosłupie. – Ruszaj się, bo zaraz zamarzniesz ze strachu. Może spotkamy na polanie Pana Liściowego, bo rośnie tam odkąd zaczął zbierać liście na cmentarzu.

– Po co ci te cmentarne liście – niemal zaaresztował go kiedyś głosem wikary. Zauważył go jak wynosi pełen worek liści z cmentarza.

– Poważnym badaczem jestem. Mam nawet na imię Bartłomiej, Liściowy mnie nazywają tutejsi. Tak długo do lasu chodziłem, aż stałem się Dziwny.

– Oj, zachciewa ci się wędrówek po wielu poziomach – pogroził palcem wikary i odjechał nie wiedząc co o tym wszystkim sądzić. Żeby mieć ostatnie słowo rzucił na pożegnanie – Tylko żeby ci się ręce z liściami nie pomyliły!

Wtedy pierwszy raz Pan Liściowy zauważył, że dłoń można ułożyć w kształcie liścia, a palcami poprowadzić żyłki wychodzące z łodygi przedramienia.

W cmentarne liście niełatwo było się ubierać.

– Za szybko usychają, muszę to zbadać! – postanowił Liściowy i poszedł nocą na cmentarz.

– No i potem, to zupełnie zwariował – mówiła Stara Zagałowa. – A przecież ostrzegał go wikary.

– Mówią, że zobaczył przy kopcu poukładanych równo powstańców. Położył się przy nich, bo widok odebrał mu rozum. Ciotka Hanka twierdzi, że właśnie dlatego nie wolno chodzić w nocy na cmentarz. Znaleźli go rano zamarzniętego, a choć był styczeń, to z kieszeni wystawało mu mnóstwo liści. Ale babcia Gienka twierdzi, że Pan Liściowy ożył w nocy. Zemdlał tylko na chwilę z powodu zgrozy widoku. To od niej znam tę historię, choć pewnie powiesz, że wymyśliła to na poczekaniu – powiedziała szukając czegoś pod nogami. Wykopała w śniegu spora jamę aż w końcu natrafiła na patyk w kształcie zupełnie nic nie przypominającym.

– Liściowy rozpostarł na cmentarzu dłonie i pytał dlaczego schną liście?

– Bo to znak jest dla ciebie – odpowiedziało echo, tuż po tym jak Powstańcy wyjawili mu tajemnice szumu lasu. Zaprowadzili go potem na polanę gdzie zabili ich Moskale i błagali, żeby muskał ich twarze swymi zielonymi dłońmi, które topiły szron na ich policzkach.

– Ja tu zostanę – powiedział Pan Liściowy stojąc na środku polany, gdy już Powstańcy odeszli.

Weszliśmy na te polanę w chwili, którą o mały włos bym przegapił.

– A to jest Pan Bartłomiej Liściowy, poznajcie się proszę – powiedziała szarmancko. Stałem lekko osłupiały i ściskałem jego liczne dłonie.

Jestem świszczącym oddechem. Moje serce pompuje krew jak szalone. Płuca jak miechy. Tyle powietrza jest dookoła do wdychania. Kłuje igiełkami wilgotnego świtu środka jesieni. Czasami jestem zgrzytem – oddycham wtedy stalą. Chropowato zimne drobinki powietrza wybuchają parą. Kiedy zamienią się w śnieg, będzie to oznaczać bardzo ostrą zimę. Będzie można wtedy oddychać przez szalik – stalowy zgrzyt roztopi się na połowie twarzy. Zimę czuje się już w środku jesieni. Beztrosko zimne poranki wabią tysiącem klonowych odmian żółci i czerwieni. Wchodzą niewiadomo kiedy żołędziami i kasztami do kieszeni, aż w końcu mrożą łydki oblekając w gęsią skórkę.

– Czuć zimę – powiedziała to tonem najstarszego w Tatrach górala.

– Niemożliwe – odparłem po chwili namysłu. Namyślając się uplotłem bezwiednie swój pierwszy w życiu sznurek z łodyg trawy. Później zawiązałaś go sobie na głowie i wyglądałaś jak teutońska bogini. Taka jak z ostatniej opowieści babci Gienki o teutońskich najeźcach i oprawcach. Na początku byli poganami i czcili głosy oraz słońce. A na końcu przyszedł Adolf Hitler i wsadził brata babci Gienki do obozu i brat nigdy stamtąd nie wrócił. Ciotka Hanka mówiła, że babcia może mieć czasami zbyt radykalny pogląd na sprawę wojny z Teutonami, bo przeżyła ich ze cztery, nie licząc powstań.

– To niemożliwe – mówiliśmy. – Przecież tyle wojen nie było.

Okazało się jednak potem, że w samej naszej wiosce było z osiem wojen i to w ciągu ostatnich dwustu lat. Myślałem wtedy, że babcia Gienka jest jak kilkusetletni dąb, który widział Napoleona gdy przechodził z wojskiem za cmentarzem.

– Taki dąb widział więcej ode mnie, a stoi w jednym miejscu – opowiadała babcia Gienka. – Ja widziałam jak chłopaki z powstania biegały od chałupy do chałupy po ciemku i konspirowały. Żołnierzy widziałam, co po tych wszystkich wojnach pszenice uprawiali. Widziałam niebo, gdy zrobiło się czerwone jak sukmana kardynała. Żyta nie ścinaliśmy wtedy aż do sierpnia, bo wiadomo było, że jakaś nowa wojna wisi w powietrzu. Zebraliśmy zboże na parę dni przed wrześniem, a potem przyszły teutony i znów była wojna. Wszystko nam pozabierali, a twojego dziadka pod murem razem z innymi chłopami postawili. Mieli ich wszystkich rozstrzelać, ale w ostatniej chwili dostali rozkaz wyjazdu. To nasza kawaleria z samobójczym wypadem torowała sobie drogę aż hen do odległej Rumunii. Żyliśmy potem w lesie razem z Cyganami i partyzantami, ale wróciliśmy w końcu do naszej wioski i odmalowaliśmy popalone chałupy. Zawsze wracamy.

Jestem małym kawałkiem siebie. Z ogłuszającym szumem w uszach. Piekącymi ustami mogę całować się z każdą kartką papieru. Byle został tam jakiś ślad. Mózg mi kiedyś powiedział, że odchodzi. Chyba zrobił to teraz. Spłynęła galareta po kręgosłupie. Jestem tylko zająknięciem. Cisza między tik i tak. Bezwład całości. Nakłuwany od środka szpilami dobrych intencji – zostawimy je sobie na później. Gdy będę większym kawałkiem siebie.

Wszystko się plącze. Zapach pokrzyw dochodzi stłumionym brzaskiem. O świcie wszystko było pięknie jasne. Horyzont eksplodował słonecznym westchnieniem.

– Nareszcie jest dzień – powiedziałaś oddając pokłon w kierunku krawędzi stodoły, zorientowanej idealnie na wschód.

– Wikary mi kiedyś powiedział, że nasza stodoła według egipskich zasad jest zbudowana. Ja myślę, że stary proboszcz wygoni go niedługo za te hedonistyczne poglądy.

– Heretyckie – poprawiłem ją odruchowo, choć i tak było jasne, że hedonistyczne.

– Nie uciekaj mi sprzed oczu – mówił do mnie wikary, gdy ustawiłem się koło strugi, żeby mógł wziąć ze mnie namiar za pomocą sekstansu, o którym wyczytał gdzieś w starej książce o podróżnikach i odkrywcach.

– Według Konrada Wallenroda, warto było ponieść pewną klęskę w imię niepewnego zwycięstwa – mówił. – Może i wyrzuci mnie proboszcz, ale przedtem zbadam kąty tej stodoły.

– Ciotka Hanka mówiła, że wikary świra dostał, ale i tak jej nie wierzę, bo nie lubi wikarego za jego wegetarianizm.

– Franciszkanin się znalazł – gadała we wsi, ale niezbyt często, bo kary od Boga się bała.

– Ja tam bardzo boję się Boga – powiedziała kiedyś ciotka Hanka do Starej Zagałowej.

– Kiedyś widziałam Pana Boga – odparła Zagałowa. – Ale wikary mówi, że przewidzenie okołooczne miałam.

– Bo on na papieską intercyzę leci, żeby potem swój kościół w lesie założyć – kpiła ciotka Hanka.

– Pan Bóg przyszedł o świcie – ciągnęła Zagałowa. – Powiedział, że podeśle mi kiedyś Cygana.

– Bardzo proszę żebyś go uratowała – powiedział pan Bóg do Zagałowej, a ona podobno stała z wywalonymi na wierzch gałami. – Bo to ojciec mego syna będzie.

Pan Bóg mówił do Zagałowej jeszcze przez 44 minuty, ale ona i tak nie zrozumiała.

– Brednie gadacie Zagałowa – śmiali się wioskowi. – Z Bogiem jak ze szwagrem pytlujecie, a przecież wiadomo, że takie gadki kończą się walnięciem pioruna, albo innym wstrząsem. I od kiedy to Cyganie mogą być ojcami syna Boga? Przecież oni nie wierzą w Boga tylko w taniec przy ognisku i jeżdżenie na oklep!

Gdy Zagałowa, tak jak jej Bóg przepowiedział, uratowała już Cygana, postanowiła zgłębić całą filozofię świata… Po trzech miesiącach przestała i kazała się tytułować Metafizyka. Część miejscowych przez jakiś czas myślała, że nowa melina będzie na wiosce.

– Meta będzie jak się patrzy – gadali. – I nawet Fizyka się będzie nazywać.

Musiała Zagałowa pijaków zaklęciami odganiać, bo wisieli jej na płocie po nocach i świstali tajemne melodyjki. Ale na ciotkę Hankę nie miała żadnego zaklęcia.

– Może powiemy wikaremu, że boisz się Pana Boga, to jakieś lekarstwo wynajdzie – zastanawiał się głośno Zagałowa.

– Ale on zaraz tajczi każe mi ćwiczyć i ksiązki czytać, których w bibliotekach nie ma – protestowała ciotka Hanka.

Nie pamiętam już jak do tego doszli, ale ciotka Hanka miała przestać bać się Pana Boga o świcie na skraju drogi przy lesie. Wikarego ostatecznie nie wciągnęli w spisek, bo bali się, że jak przyjedzie Inkwizycja, to ich też na stosie spali, za kontakty z heretykiem.

– To my pójdziemy zobaczyć najpierw, czy nie ma się czego bać – powiedziałaś.

– A my się nie boimy Pana Boga? – zapytałem gdy ciągnęła mnie z pośpiechem za rękę w stronę lasu.

– A boisz się szumiącego lasu? – nie lubiłem, gdy odpowiadała pytaniem na pytanie.

Patrzyłem na rozśpiewany ptasim trelem horyzont i łapałem pierwsze promyki ślizgające się po powierzchniach liści. Śpiew ptaków o tej porze oznajmiał, że zaczynał się kolejny najdłuższy dzień lata – pachnący czereśniami i kłujący świeżo wyschniętym sianem. Pewnie dlatego powiedzieliśmy ciotce Hance, że nie ma się czego bać.

IV

Czasami dobrze jest po prostu stać i pilnować deszczu. Najlepiej jest, kiedy dopiero nadchodzi. Czerni się na horyzoncie. Mruczy, zapowiada. Potem nadchodzi nasycając wilgocią ubrania w szafie. Dobrze się wtedy oddycha na balkonie. Niektórzy mówią, że pilnowanie deszczu jest bez sensu. Kto wie – może się mylą. A jeżeli nie, to może nie mają dziury w suficie.

Zawsze jesteś. Czasami wydaje mi się, że nigdy się od Ciebie nie uwolnię. Niekiedy znikasz na długie tygodnie. Nieraz miesiące. Ale zawsze wracasz w najbardziej zaskakującym momencie. Jesteś wtedy szuraniem pod podłogą, albo cieniem w zakamarku źrenicy. Gdy Cię nie ma, proszę żebyś przyszła. Gdy przychodzisz – głaskasz mnie dreszczem po plecach. Mam wtedy wrażenie, że jesteś jakąś chorobą psychiczną. Schizofrenią, albo rozdwojeniem jaźni…

Jesteś chyba ciszą. Szumiącą w uszach ciszą.

Tak cichy jest las przed burzą. Na kilka minut przed pierwszym pomrukiem piorunów wszystkie ptaki przestają śpiewać. Letni wiatr chowa się między gałęziami, albo owija jak bluszcz wokół dębowych pni.

– Słyszałeś kiedyś zgrzyt Nieba? – stała z tyłu i dotykała zimną ręką mojego karku. – Zaraz usłyszysz, ale wcześniej wetrę ci w skórę trochę dreszczy. Czujesz jak przeskakują z moich palców?

Jej zimne dłonie owijały się wokół mojej szyi. Nic dziwnego, że czułem dreszcze – przemarzliśmy w lesie, który od wielu już miesięcy nabrzmiewał parującym deszczem.

– Myślisz, że las sprowadza deszcz? – spytałem, gdy zamiast dreszczy zacząłem czuć przeszywające skórę szpilki.

– To my czekamy na deszcz, a on zaraz nadejdzie. Przyfrunie w chmurach ciągniętych przez ognisty zaprzęg. Nakarmimy rumaki właśnie w ten sposób.

Wyciągnęła obie ręce przed siebie, układając dłonie na płasko. Tak jak wtedy, gdy pierwszy raz pokazała mi Onufrego.

– To jest Onufry, który urodził się tydzień temu – szczebiotała gramoląc się razem ze mną przez małe okienko stajni. Onufry miał błyszczące onyksowo oczy i niewyobrażalnie chude nogi. Przynieśliśmy mu jabłka, żeby miał więcej witamin i nie tęsknił za matką. Jego matka miała powikłania i zabrał ją lekarz, żeby dać zastrzyk. Nigdy nie wróciła, a Zdzisiek tylko chodził po wsi i mruczał, że Makarony się nażarły jego starą Haliną. Kobyła Halina podobno uratowała mnóstwo dzieci z pożaru, wtedy, gdy pioruny biły w dachy wioskowych domów jak oszalałe.

– Nikt ich nie karmił, to biły – powiedziała karmiąc Onufrego. – Dłoń trzeba mieć wyprostowaną, o tak, zobacz, żeby koń nie chwycił cię zębami za palce.

Ale mały źrebak, nie chciał jabłek. Rżał cicho i uciekał w kąt małej stajenki. Rok później już go nie było, a stajenka zamieniła się w garaż dla wielkiego śmierdziela, jak nazywaliśmy traktor, dopóki nie okazało się, że można nim jeździć po polu.

– I tak jest do kitu, bo nie można go niczym nakarmić oprócz tej śmierdzącej ropy – mówiła z obrażoną miną i ciągnęła mnie na zbieranie mleczy.

– Właśnie w ten sposób je nakarmimy – między jej rozsuniętymi palcami zaczęły przeskakiwać małe iskierki. Mogłaby być żywym modelem na zajęciach z fizyki.

– Wyciągnij dłonie i chwyć palcami swoje dreszcze. Zamknąłem oczy i poczułem jak po całym ciele przetacza się miliard elektronów – małych, tysiącnogich robaczków maszerujących w różne strony. Ich drogi krzyżowały się, albo splatały w ekstatyczne węzły. Układały się w coś na kształt wirującej galaktyki z gęsto pulsującym jądrem w okolicach karku. Czułem jak między palcami przeskakują mi smugi niebieskich wyładowań i pomyślałem, że jest to fascynująco niemożliwe.

I wtedy Niebo zazgrzytało.

Suchy trzask rozdarł ciszę i wdarł się do środka głowy. Pomyślałem, że pewnie trafił mnie piorun zwabiony zabawą w bioelektryczność.

– Nie bój się – powiedziałaś. – Pierwsze pioruny są zaskakujące, ale za to wspaniale rozświetlają horyzont… spójrz – popatrzyłem w Niebo, które w tym momencie rozpękło się na tysiące kawałków. Drugi piorun był jak dudnienie kamieni miażdżących klatkę piersiową. Zabrakło mi tchu, a na języku poczułem metaliczny smak.

– Tak smakuje adrenalina i zjonizowane powietrze – to, czym oddychają ogniste rumaki. Nie cofaj dłoni, zaraz je nakarmimy.

Staliśmy w środku lasu z wyciągniętymi dłońmi i czekaliśmy. Gdzieś w oddali usłyszałem pierwszą kroplę deszczu. Przedzierała się z prędkością pocisku przez korony starego grabu. Tratowała liście, które pokornie uginały się pod jej ciężarem. W końcu tąpnęła głucho na mchu i rozpłynęła w nirwanie ściółki leśnej.

– Słyszałeś ją? – spytała. – Była ciężka i ogromna. Inne też takie będą… za chwilę.

Reszta kropel nadeszła z dudniącą furią. Deszcz narastał jak rozgrzewający się perkusista. Jedna z kropel musnęła mi policzek i rozbiła się gdzieś na obojczyku.

– Tak cię kiedyś pocałowałam, pamiętasz?

Jasne, że pamiętałem – siedzieliśmy wtedy nad strugą, a ona ledwie musnęła mnie ustami w policzek.

– Wtedy też padał deszcz, ale nie było piorunów – spojrzała na mnie swoimi czarnymi oczyma i uśmiechnęła się.

– Popatrz! – nad jej lewą dłonią zarysował się kulisty kształt. Był jak dmuchawiec, tyle, że złożony z nieskończoności świetlnych punkcików. Drugą dłonią oderwała część tej kulki, jak kawałek świeżo zarobionego ciasta. Teraz świetliste dmuchawce wirowały nad obiema jej dłońmi.. Popatrzyła na mnie z szelmowskim uśmiechem i mrugnęła okiem.

– Teraz ty!

Nie miałem zielonego pojęcia jak wyhodować sobie taką kulkę. Popatrzyłem w Niebo szukając tam sposobu i o mało nie zemdlałem z wrażenia. Zobaczyłem tysiące kropel lecących prosto na mnie, a ponad nimi dwie zderzające się ze sobą błyskawice. Były jak walczące wilki podczas najbardziej nerwowego zwarcia. Z miejsc gdzie się zderzały odpadały świecące kule. Wyciągnąłem po jedną z nich rękę i poczułem przeszywający ból.

– Uważaj! – krzyknęłaś. – Zrób ją w sobie!

Zamknąłem oczy i pomyślałem o drzewach…

Moje kule były zielonkawe i po prostu unosiły się nad dłońmi. Popatrzyłem na nią lekko przestraszony. Jej włosy były całkiem mokre. Z przyklejonymi do policzków kosmykami wyglądała jak bogini deszczu.

– Nie zakochuj się we mnie, bo ja nie z tego świata jestem – powiedziała patrząc w Niebo. – Prowadzę cię, bo sam nie jesteś w stanie znaleźć drogi w tym deszczowym lesie. Teraz jednak uważaj, żeby ci pioruny ręki nie odjęły!

Ostatnie słowa przekrzykiwała wśród narastającego jazgotu. Jakby ruszyły się z posad wszystkie bryły świata i zwyciężyły wszystkie rewolucje. Popatrzyłem na rozświetlone błyskawicami Niebo i podniosłem w górę dłonie. Poczułem, jak ogniste rydwany przejeżdżają mi po głowie tam i z powrotem. Karmiliśmy płonące Niebo, a ono oblizywało nas gorącym językiem.

– Nie bój się – szeptałaś, więc się nie bałem. Nagle wszystko ucichło, a moje dłonie były nabrzmiałe i pulsowały w rytm wystukiwany przez łomoczące w piersi serce. Dopiero po chwili przytępiony hukiem słuch zaczął wyławiać dźwięki. Gęsta ulewa szumiała wśród drzew. Usiadłem i oparłem się o pień. Siedziałaś obok i miałaś zamknięte oczy. Rozszerzonymi nozdrzami wdychałaś wilgoć lasu.

– Czasami będę odchodzić, ale zawsze wrócę. Pogłaszczę cię wtedy po karku i wetrę ci między włosy dreszczowy balsam. Jesteś we mnie, a ja jestem w tobie. I zawsze tak będzie i będzie tak naprawdę.

Siedzieliśmy oparci o pień drzewa i słuchaliśmy odgłosów budzącego się po deszczu lasu.

– Wiesz jak się nazywa to drzewo nad nami? – spytała.

Nie wiedziałem, ale byłem pewien, że ma to związek z jakąś historią. Deszcz przestał padać, a ręce przestały pulsować. Znów mogliśmy cofać czas.

W naszym domu są świerszcze. Trzeba tylko się przysłuchać. Najlepiej w nocy, gdy śpisz tuż obok. Wtedy grają dla ciebie symfonie. Dury, rege, ragi. Księżyc ociera się o ciebie. Jesteś taka blada, zasłuchana, piękna.

Nigdy tak błękit nie łączył się z lnianą żółcią jak w sierpniu. Zawsze wtedy przegrywałem w wyścigach na plecienie wianka z mleczy. Mój wianek zwykle wychodziła koślawy i za duży. Gdy biegliśmy zsuwał się najpierw na nos, zasłaniając pół świata, a potem na szyję. Mówiłaś, że piękną mam kryzę – pamiętasz?

A twój wianek wyglądał jakby uplótł się sam razem z włosami. Nie ściągałaś go kilka dni. Babcia Gienka pościeliła nam pierzyny w stodole na sianie, bo powiedziałaś wszystkim, że dzieci muszą mieć przygody i bujną wyobraźnię.

– Tylko po belkach krokwiowych nie chodźcie, bo pająki pobudzicie – ostrzegała ciotka Hanka.

Jasne, że chodziliśmy po belkach. Tylko tak można było przedostać się na drugi koniec ogromnej stodoły – tam gdzie była słoma. Na dole szalał przecież sztorm dziecięcej wyobraźni przeplatany błyskiem rekinich zębów.

– Hej, ho! Załoga – przekrzykiwaliśmy fale. – Hej, ho! Wszyscy pod pokład do skrzyni z ziarnem!

Tam zrobimy naradę. Musimy uratować tonącą stodołę – krzyczeliśmy, aż nasz Kajtek zaczął szczekać. Wtedy był jeszcze mały i szczeniakowaty, więc nie braliśmy go na dalsze rejsy.

– Kajtek, nie wytrzymasz napięcia nerwowego, a przede wszystkim nie przejdziesz po krokwiowym maszcie – mówiłaś mu, gdy nie chciał zrozumieć dlaczego musi zostać szczurem lądowym.

– No i dziadek zabronił ci włazić do skrzyni z ziarnem, bo możesz nasikać – dodawałem ostateczny argument.

Skrzynia z ziarnem to była najwspanialsza kryjówka przed burzą. Ogromne komnaty, do których właziło się przez ogromne burty były najcudowniejsze na początku żniw. Ziarno z zeszłego roku zalegało jeszcze na samym dnie, ale było go na tyle, żeby usypać sobie najwygodniejsze na świecie łoże. Spanie na ziarnie w mleczowym naszyjniku pachnącym łąką – tysiąc moich następnych wcieleń będzie to pamiętać!

Powiedziałaś, że jesteś kapitanką statku Królewskiej Mości.

– Świadczy o tym moja złocista mleczem korona – argumentowałaś podczas narady w skrzyniach pod pokładem.

Zastygliśmy z gęsią skórką na plecach, gdy pod skrzynią zaczął chrobotać szczur. Sztorm wtedy przygasł na chwilę, gdy okazało się, że nie tylko my znamy drogę do ziarnowej komnaty. Szczur też był zaskoczony, więc nie zdążył się nam nawet przedstawić z imienia i nazwiska. Czmychnął po przewróconej desce i wykonał olimpijski skok przez burtę wprost w morską otchłań klepiska.

– Widziałeś jak się odbił? Szczur olimpijczyk – mówiłaś. – Coraz rzadziej takie teraz można spotkać. To był szczur leśny, widziałeś jaką miał czarną i błyszczącą sierść? Te nasze, domowe to maminsynki podpijające mleko Mruczkowi. Babcia Gienka będzie niedługo osobną miseczkę dla nich wystawiać.

Wyryliśmy wokół szczurzego wejścia cygańskie zaklęcie i szczur olimpijczyk już nigdy do nas nie zaglądał. Ciotka Hanka chwaliła nas potem za odwagę w ratowaniu spichlerza, gdy kolejny raz opowiadaliśmy mocno podkoloryzowaną wersję tej historii.

– I wtedy ciociu huknęło tysiąc piorunów naraz. Biały szkwał się rozpoczął. Zerwało nam foka, a tylny masz nawet nie pomachał na dobranoc, gdy odlatywał razem z połową rufy. – Do stu tysięcy beczek zgniłego sadła, straciliśmy maszt! Ciąć liny!

Postanowiliśmy nie wspominać przy ciotce o przeprawie na wyspę słomową, ale ciepła herbata i potrzeby narracji na to nie pozwoliły.

– Pająki was zjedzą, jak będziecie po krokwiach łazić – zrzędziła potem ciotka Hanka. – No i spaść możecie – dodawała bez przekonania.

Wiedziała, że w stodole nie można spaść, ani czegoś sobie zrobić, bo ją Anioły błogosławiły, gdy ciągnęły kiedyś taborem za zachodzącym słońcem. Powiedziałaś, że to one nauczyły cię wplatać mlecze we włosy, tak żeby razem się zrastały.

– Przez kilka dni będą kwitnąć mi na głowie, a potem zamienią się w dmuchawce. Rozumiesz, co to znaczy? To, że musimy się wydostać z tonącego okrętu, żeby ziarenka mogły dolecieć do żyznej gleby. Mamy na to mało czasu, a fale są coraz wyższe.

Gdy nasz statek zaczął tonąć, chwyciliśmy się rękami i nogami belki krokwiowej.

– Pamiętasz oczy pająka? Jest ich tysiąc pięćset i otaczają cię dookoła, gdy przechodzisz między ich łopoczącymi na wietrze pajęczynami. Pajęczyny wyglądają jak rozpięte pod dachem galaktyki. Wydaje się, że wirują w tysiącach płaszczyzn wysysając każdy metr sześcienny przestrzeni pod sklepieniem. Żadne stworzenie latające, nie większe od wróbla, nie wydostanie się z tej podniebnej matni. Sparaliżowane tysiącami oczu w ciągu ułamka sekundy przekształca się w pajęcze pożywienie. Żadna książka do biologii nie wytłumaczyła mi nigdy tak obrazowo mechanizmów przyrody jak przejście przez pajęczą krainę. Żaden mikroskop nie powiększa paszczy pająka tak wielokrotnie jak oczy pełne strachu. Nigdy słoma nie była tak żółta jak po ucieczce z tonącego statku… pamiętasz? – zapytałem, a ty pochyliłaś się lekko, jakby szukając czegoś na ziemi.

– Popatrz, dmuchawiec – powiedziała wyciągając rękę. – Gdy dotarliśmy na słomianą wyspę powiedziałam, że musi mnie teraz pocałować w usta jakiś najprzystojniejszy na świecie korsarz. Gdy w końcu z ociąganiem pocałowałeś mnie, mlecze zamieniły się w dmuchawce. Musieliśmy iść uważnie, żeby nie rozleciały się przed czasem. Rozdmuchaliśmy je nad strugą, żeby za rok było wszędzie żółto, ale chyba większość i tak zasiała się koło stodoły. Następnego lata tonęła w mleczach, które wplatały się w nią jak we włosy…

Potem za stodołą gubiliśmy ogon antynikotynowych sierżantów, mimo, że wódeczkę na imieninach cioci Halinki piło się już legalnie – powiedziała gasząc niedopałek w malutkiej, kieszonkowej popielniczce.

Siedzieliśmy na łące już od dwóch godzin i podziwialiśmy zachodzące słońce. Po lewej stronie był cmentarz, z którego wychodzili właśnie żałobnicy.

– Choć pójdziemy się pożegnać – powiedziałaś. Patrzyłem na świeży grób wzdychający wilgotnymi, świeżo ściętymi kwiatami. Spleciony siecią szarf z kondolencjami spoglądał na nas tysiącem gerberowo – goździkowych wiązanek.

– Obiecałam, zanim umarł, że nie będę palić – powiedziałaś rzucając paczkę papierosów w kolorową gęstwinę kwiatów. – No to rzucam.

Wypuściliśmy kilka łez i wyszliśmy przez bramę koło grobowca powstańców styczniowych.

– Wiesz, że doszło tu kiedyś do wielkiej bitwy? – spytała, nie czekając na odpowiedź. – Pan Dziwny mówił, że walczyły Anioły z Cyganami. Nie wiadomo dlaczego akurat oni, ale powód był poważny. Anioły płynęły gondolami po naszej strudze, tuż za stodołą. Dziadek wyniósł Aniołom ziarno, a one dały dużo błogosławieństw – mówiła co chwilę zatrzymując się, żeby zerwać mlecza.

– Cała wieś przyjdzie na stypę – powiedziała odwracając się nagle. – Nie zauważą, że nas nie ma… – uśmiechnęła się i zaczęła po anielsku wplatać wianek we włosy.

Koniec

Wszystkie te historie wydarzyły się naprawdę, choć nie ma na to żadnego dowodu. W gruncie rzeczy ich bohaterami nie są ani Pan Dziwny, ani Zdzisiek, ani setki ciotek, babć, widm, zakonników i innych osób.

Główną osobą jest chora psychicznie Mała Dziewczynka z blond włosami.

Jako chłopiec spędziłem z nią wiele wakacji na wsi, włócząc się po lasach, polach, wzgórzach i zakamarkach. Nigdy nie dowiedziałem się gdzie dokładnie mieszkała, kim byli jej rodzice i czy kiedykolwiek żyli. Później, gdy zniknęła, a wakacje stały się mniej magiczne, rodzice opowiadali mi, że jej życie było jak sen. Śniła na jawie, co było objawem schizofrenii dziecięcej czy czegoś w tym stylu. Podobno dzięki mojemu towarzystwu Mała Dziewczynka była zdrowsza i nie mówiła do siebie. Lekarze nie potrafili jej wyleczyć – podobno leczyły ją te wszystkie opowieści, którymi doprowadzała mnie – „małego chłopczyka z miasta” do drżenia łydek.

Kilka razy o mało nie zginęliśmy trafieni piorunem, raz zgubiliśmy się w lesie, ze dwa razy spadłem z drzewa, chcąc dorównać jej kroku na wielkim grabie czy na starej morwie. Dorośli patrzyli na nas z jakąś zadumą gdy wracaliśmy przemoczeni z nocnych eskapad.

Po latach znalazłem jej grób na cmentarzu, który tak lubiła i po którego murze tak często chodziliśmy. Grób jak grób – kawałek granitu z wyrytym napisem dotyczącym aniołków i innych takich. Tylko daty się nie zgadzały…

Mój psychoanalityk powiedział, żebym to wszystko opisał. Zacznij buszować w zakamarkach umysłu, a na pewno dojdziemy do jakiś wniosków. Myślałem przez jakiś czas jak to zrobić, a przede wszystkim jak zacząć… i wtedy poczułem jej obecność. Mała Dziewczynka znów była obok mnie… a może w środku mojej głowy?

…jeżeli ktoś umarł, to jeszcze nie powód, żeby go przestać lubić, zwłaszcza jeżeli to był ktoś tysiąc razy sympatyczniejszy niż inne znajome osoby, które żyją.

Jerome David Salinger

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *