Okładki, które pokochał Instagram, czyli seria „Odcienie magii” V.E. Schwab

504131-352x500Nie można zaprzeczyć, że trylogia Odcieni magii Victorii E. Schwab podbiła szturmem książkowy Instagram i serca czytelniczek young adult. Co zresztą uważam za powiązane ze sobą, ponieważ największą zaletą serii są piękne projekty okładek. Gdyby ubrać Mroczniejszy odcień magii i Zgromadzenie cieni w standardową szatę graficzną typowego fantasy, może nie wzbudziłaby aż takiego entuzjazmu. Bo seria jest – przy spojrzeniu życzliwym okiem – po prostu średnia.

Istnieje też wyraźna dysproporcja pomiędzy pierwszym i drugim tomem. Nie można jednak udawać, że wady drugiego tomu wzięły się znikąd. Gdybym miała streścić, na czym polega problem Schwab jako autorki, powiedziałabym, że jest ona pisarskim odpowiednikiem ludzi, którzy nie słuchają tego, co mówią. Ona chyba nie czyta tego, co pisze, i to jedyny powód, dla którego takie głupoty wychodzą z jej klawiatury. Ponieważ Odcienie magii nie jest złą serią, a przynajmniej pierwszy tom stanowi zapowiedź ciekawej historii. Styl autorki jest doskonale przezroczysty i treść czyta się bez większych zgrzytów. Jednakże, to, co Schwab pisze, jest głupie, w tym znaczeniu, że nieprzemyślane. I to niszczy cały klimat.

Drugi tom z kolei jest zwyczajnie kiepski.

Sam koniec XVIII wieku. Książę Regent rządzi Wielką Brytanią, król Jerzy III znajduje się w zamknięciu w pałacu Windsor. Godzinami mówi sam do siebie, twierdząc, że rozmawia z aniołami. Po całym Londynie krążą legendy o odwiedzających króla niewidzialnych gościach. Wojny napoleońskie wstrząsają światem, wzniecając apokaliptyczne nastroje. Nie jest trudno uwierzyć, że sam król konwersuje z kimś z innego świata…

Można spekulować, że właśnie legenda Jerzego III stanowiła punkt wyjścia dla Schwab, której seria opiera się po części na założeniu, co by było, gdyby król nie był szalony i mówił prawdę? Dlatego Kella, maga przemieszczającego się pomiędzy światami, spotykamy, gdy przynosi kurtuazyjny list z jednego Londynu – Czerwonego, pełnego magii – do drugiego – Szarego, w którym Jerzy został zamknięty w Windsorze. I chociaż wizyty te nic nie wnoszą do fabuły, stanowią początek, dzięki któremu poznajemy Kella, jego umiejętności i misję. Jerzy III jest w jakiś sposób ważny, chociaż stanowi zaledwie element budowania nastroju powieści.

Odcienie magii opiera się na założeniu istnienia równoległych światów, pomiędzy którymi tylko wybrani magowie mogą się przemieszczać. I chociaż światy funkcjonują obok siebie, nałożenie na siebie ich map pokaże, że w każdym z nich znajdują się określone punkty niezwykle do siebie podobne. Jak Londyn, stolica państwa, miasto, przez które przebiega rzeka. Czasami to Tamiza, czasami to świecąca czerwienią Isle. Pod wieloma względami brzmi to jak hołd złożony funkcjonowaniu Londynu we współczesnej fantastyce, coś podobnego do Nigdziebądź Gaimana. Niestety, nic z tego potencjału nie zostaje wykorzystane. Pojawia się bowiem kulawa teoria magii i niszczy cały klimat.

Londyny są cztery i ich kondycja zależy od stanu magii w danym świecie. Szary Londyn Jerzego III został od magii odcięty, w Czerwonym Londynie Kella magia kwitnie w stanie równowagi, w Białym Londynie Hollanda zaczyna jej brakować, a sąsiadujący z nią Czarny Londyn został przez magię pochłonięty. I tu widać, że Schwab nie miała większego pojęcia, o czym pisze, bo „magia” staje się u niej terminem tak wieloznacznym, że przestaje znaczyć cokolwiek. Magia to taka wszechmocna mana, energia przenikająca materialny świat. Jeśli jest jej za dużo, to źle, jeśli za mało, też źle, ale jednocześnie jest wszechobecna i stanowi centrum wszystkiego, tak że nie można sobie wyobrazić, jak świat funkcjonowałby bez niej. Ani dlaczego pozbawiony magii świat kończy jak Szary Londyn, a nie Biały. Trudno ustalić, jaki procent magii w magii ma sens. Jednocześnie magia jest czystą energią i samoświadomym pasożytem. Teoria magii Schwab ma jeszcze mniej sensu niż Moc w świecie Gwiezdnych Wojen, a to jest pewne osiągnięcie. I to całkowite nieprzemyślenie tematu konstytutywnego dla gatunku fantasy, jakim jest właśnie system magii danego świata, jest wyraźnie widoczne w bredzeniu Kella już w pierwszym tomie, kiedy próbuje on wyjaśnić, że magia i ludzkość stoją po przeciwnych stronach, współistniejąc we wszystkim, co żywe, utrzymując pewien rodzaj harmonii, i chyba tylko utrata sporej ilości krwi tłumaczy, czemu powiedział coś takiego. Albo próbował sprowokować swojego rozmówcę. W każdym razie nie jest to błąd tłumaczenia, bo książki Schwab nie mają sensu także w oryginale.  Akurat nieprzemyślany i niespójny system magiczny jest tym bardziej irytujący, że magia stanowi główny temat rozmów i oś intrygi.

Co do fabuły, trzyma się ona na słowo honoru i klej z wody i mąki. Już sam początek wymaga od nas zawieszenia zdroworozsądkowego, czy w ogóle logicznego myślenia, żeby uwierzyć, że emisariusz obcego, groźnego państwa może pojawić się u księcia nie tylko niezapowiedziany, ale i bez straży. Protokół dyplomatyczny najwyraźniej w Czerwonym Londynie nie obowiązuje. Perypetie Kella z czarnym kamieniem również nie wykazują zbyt wiele sensu, bo… dlaczego właściwie Holland go nie przeniósł ze sobą? Czekam na logiczne i racjonalne wyjaśnienie, gdyż książka go nie dostarcza.

570421-352x500Drugim tom przynajmniej nie ma tej wady, bo w nim fabuła zwyczajnie nie istnieje. W Zgromadzeniu cieni cała akcja zostaje upchnięta na ostatnich pięćdziesięciu stronach. Pierwsze pięćset stron to z kolei zapchajdziury, które nic nie wnoszą do konstrukcji świata przedstawionego, postaci czy przebiegu akcji. O czym właściwie opowiada Zgromadzenie cieni? O międzynarodowym magicznym turnieju. którego polityczne znaczenie może zostać porównane wyłącznie z tym, jakie ma Eurowizja. Sam przebieg zawodów to wyraźna zrzynka z popularnych serii Avatar: Legenda Aanga (2005) i Avatar: Legenda Korry (2012), z tym że obie kreskówki były w stanie przedstawić pełne napięcia walki z użyciem żywiołów. Jeśli chodzi o warsztat pisarski, Schwab nie operuje właściwą dynamiką i napięciem, w efekcie pojedynki na arenie wypadają płasko i nijako. W odróżnieniu od tych toczonych pomiędzy Kellem i Hollandem w obu częściach serii, gdzie autorka z kolei epatuje elementami gore, próbując nadrobić swoje braki warsztatowe opisami bólu i uszkodzeń ciała. Innymi słowy, pojedynek jest tym bardziej znaczący, im więcej krwi wyleje z siebie Kell i im bardziej go boli. Naprawdę dobre pojedynki poznajemy po tym, że mag traci przytomność w trakcie nich.

Odcień magii to seria oparta bardziej na postaciach niż na fabule. Problemem jest to, że wspomniane postaci to zbiór klisz i schematów, a nie pełne osobowości. Najbliżej posiadania czegoś w rodzaju człowieczeństwa jest Kell, chociaż w drugim tomie też zostaje spłycony. Kiepska jakość drugiego tomu bardzo rzutuje na całą serię. Zasadniczo lubiłam Kella i Lilę w Mroczniejszym odcieniu magii.  Kell miał nieco teatralną manierę, co jest takim miłym sposobem na przełożenie angielskiego zwrotu drama queen, dramatyczną przeszłość owianą tajemnicą, i paradował w magicznym płaszczu o niezliczonej ilości stron. I chyba nie zdejmował go nawet do spania. Był tym archetypowym ponurym typem w kącie na imprezie, który osądza wszystkich zgromadzonych – i to było coś, z czym mogłam się identyfikować. Także jego poczucie wyobcowania w adoptowanej rodzinie w połączeniu z wielką miłością do brata jest czymś swojskim, bo czytałam bardzo wiele fanfiction o Lokim (to też jeden z powodów, dla których uważam, że Schwab zaczynała od pisania fanfiction). Aczkolwiek moją ulubienicą w pierwszym tomie była Lila Bard – crossdressująca złodziejka, która marzy o zostaniu piratem, to coś pięknego. Byłam gotowa nawet przymknąć oko na to, że jedyne perypetie, jakie Schwab potrafi wymyślić dla kobiecej bohaterki, to przemoc seksualna. Lila w pierwszym tomie była zdeterminowaną, w gorącej wodzie kąpaną osobą, która najpierw kradnie, potem bije, a potem zadaje pytania. Uwielbiałam to. Niestety, nic z tego nie pojawia się w kolejnych tomach. Można się zastanawiać, czy Kell i Lilla wystarczyliby, aby oprzeć na nich cały pierwszy tom, ponieważ postaci poboczne nie odegrały większej roli w Mroczniejszym odcieniu magii. Nawet antagoniści, bliźniacze rodzeństwo władców Białego Londynu, bardziej dbali o poczucie estetyki niż o pełnienie jakieś sensownej funkcji w fabule. Athos i Astrid to prawdziwa ilustracja przerostu formy nad treścią.

Postacią, którą określić można tylko jako zmarnowany potencjał, jest właśnie Rhy, książę Czerwonego Londynu i brat Kella. Wpisuje się w archetyp flirciarskiego panseksualisty, który nawet stołowi nie przepuści, jeśli ten ma ładne nogi. Lekceważy obowiązki, brata się z plebsem i używa eyelinera. Bo stereotypy zawsze stanowią solidną kanwę do projektowania postaci, które dzięki nim nigdy nie wychodzą jednowymiarowo. Drugą cechą Rhy, poza trzpiotostwem, jest bycie zakompleksionym na tle tego, że nie posiada zdolności magicznych. Ale to też nie znajduje specjalnego odbicia w fabule, gdyż ta bardzo szybko nadrabia ten brak. Szczerze mówiąc, czuję się niekomfortowo, znęcając się nad serią fantasy, która ma queerowego – i kolorowego – bohatera, bo nie zdarza się to tak często, żeby być wybrednym. Z drugiej strony, są lepsze pod tym względem powieści niż Odcienie magii, tylko uparcie nie pojawiają się na polskim rynku.

I wreszcie Holland, postać tragiczna. Antari Białego Londynu, antagonista serii. Bezwolna marionetka w rękach sadystycznych władców, a potem ofiara magicznego demona. Jedyna postać, która wzbudza we mnie jakieś emocje i jedyny powód, dla którego kontynuowałam czytanie drugiego tomu – dla tych nielicznych fragmentów z udziałem Hollanda. To też jedyna pełnowymiarowa postać. Nie można powiedzieć, że to, co go spotkało, nie stanowi konsekwencji jego decyzji, ale też nie można stwierdzić, że zasłużył na to, co przeszedł. Bo nikt na to nie zasługuje. Holland jest najciekawszym bohaterem serii, ponieważ nigdy nie pragnął być królem, chciał jedynie ocalić swój świat – nawet jeśli mógł po prostu z niego uciec. Wybrał trudniejszą drogę i nie spotkało go za to nic poza cierpieniem. Przy czym nie można czuć wobec niego wyłącznie współczucia, bo Holland jest także antypatyczną, odstręczającą osobą, która nie zawaha się przed niczym, aby osiągnąć swój cel. Nie mogę też oprzeć się wrażeniu, że postać Hollanda wyszła Schwab jakby przez przypadek i tylko dlatego, że nie przykładała do niej zbyt wielkiej wagi.

Jeśli chodzi o całokształt, pierwszy tom, Mroczniejszy odcień magii, jest w najlepszym razie czytadłem, którego koncepcja okazuje się o wiele lepsza od wykonania. Może stanowić źródło przyzwoitej rozrywki. Tom drugi, Zgromadzenie cieni, to wypadek przy pracy, nieudany sposób na most pomiędzy pierwszym i trzecim tomem. Co gorsza, niszczy cały urok początku serii i pogrąża postaci przez to, co robi z ich osobowościami. Jak już wspomniałam, akcji w Zgromadzeniu cieni praktycznie nie ma. Zamiast tego są dialogi oparte na nieustannym powtarzaniu tej samej frazy. Zresztą jest to także cecha narracji – przekonanie, że czytelnik ma poważnie uszkodzony ośrodek pamięci krótkotrwałej, ponieważ każda informacja zostaje powtórzona w każdym rozdziale. Mamy więc streszczenie poprzedniego tomu, powracające jak natrętna mucha przy każdej z postaci, wielokrotne wyjaśnienie, czym właściwie jest magiczny turniej, na który wszyscy jadą, i niekończące się wywody o magii. Znowu. Równie bezsensowne i bezprzedmiotowe, jak w poprzednim tomie. W ten sposób objętość książki zostaje sztucznie rozdmuchana o jakieś sto stron. A czytelnik cierpi.

Co się dzieje na przestrzeni tych pięciuset stron? Zaczyna się obiecująco: Lila w pojedynkę przejmuje piracki statek. I to cała akcja, jaką dostaniemy aż do ostatniego rozdziału. Jedyne, co mamy po drodze, to nudne magiczne pojedynki, Kell i Rhy cierpiący z powodu wydarzeń z poprzedniego tomu, miłość instant, którą należy tylko podlać splotem okoliczności (szczerze jestem zdziwiona, że relacja Kella i Lili nabrała romantycznego charakteru, bo w pierwszym tomie w ogóle nie wyczułam tego rodzaju chemii pomiędzy nimi, postrzegając ich raczej jako partnerów w koleżeńskim sensie), i samą Lilę podążającą ścieżką nastoletniej bucerii. I chyba właśnie o Lilę mam największe pretensje do drugiego tomu. A może nawet nie tyle o samą Lilę, co o ogólną mizoginię Zgromadzenia cieni.

Ponieważ Zgromadzenie cieni to książka, w której pojawia się fraza, wypowiedziana przez Lilę: „nie jestem taka jak inne dziewczyny”.

Co jest takiego w tej frazie, że moje wnętrzności stają w ogniu, kiedy ją widzę? Po pierwsze to, że kiedyś sama tak mówiłam. Po drugie, szerszy społeczny kontekst. Kiedy Lila mówi, że nie jest jak inne dziewczyny, ma na myśli to, że nie lubi sukienek, nie dba o swój wygląd, nie marnuje czasu na trywialne rzeczy, nie jest głupia. A inne dziewczyny są. Są więc gorsze niż Lila. Są głupie, płytkie i zmagają się ze społecznie narzuconym kodem kobiecości. „Nie jestem jak inne dziewczyny” można więc przetłumaczyć: „nie wykazuję cech społecznie określanych jako kobiece i przez to stygmatyzowanych jako irytujące, stereotypowe i zwyczajnie gorsze”. I nawet – po tym jak już zawyłam w poduszkę – byłabym w stanie przełknąć tę frazę jako wyraz nastoletniej głupoty Lili. Wyrośnie z tego, jeśli będzie miała szczęście. Ale cała powieść jest tak pełna mizoginii, że jest to wręcz szokujące, jeśli przyjąć, że young adult to platforma dyskursu feministycznego. A przynajmniej była, bo po lekturze Schwab nie mam już tej pewności. Każda postać kobieca w serii oceniania jest przez pryzmat wyglądu. Fizycznie silnie kobiety – wojowniczki i czarodziejki – są wręcz odzierane z kobiecości do poziomu, gdzie narracja kwestionuje to, czy w ogóle są kobietami. Bo mają mięśnie i są wysokie. Śliczna księżniczka z Vesk jest oceniania przez to, że jest śliczna i flirciarska – jak Rhy, tylko jemu wolno robić to bezkarnie, slut shaming zarezerwowany jest dla postaci kobiecych.

Najciekawszym motywem Zgromadzenia cieni jest to, jak powieść odwraca standardową dynamikę płci w przypadku Kella i Lili. Kell, po dokonaniu czegoś dobrego, ocaleniu życia brata, traktowany jest jak przestępca, ostracyzowany przez mieszkańców Londynu, pozbawiony zaufania króla. Lila, która w drugim tomie zmienia się w amoralną, egoistyczną i bezmyślną gówniarę, nie ponosi żadnych konsekwencji swoich działań, nieważne, kogo zabije, okaleczy lub zrani, aby dostać to, co chce. Inne postaci teoretycznie potępiają jej działania, ale nie robią nic, by ją powstrzymać, ani nie wyciągają wobec niej żadnych konsekwencji. Wszelakie media (z serialami na czele) przedstawiają zwykle odwrotną sytuację, gdzie właśnie męskie zachowanie, nieważne jak egoistyczne i niszczycielskie, jest rozgrzeszane przez fabułę, a konsekwencje minimalizowane, czy też pokazywane w kontekście oderwanym od postaci, która je stworzyła. Z kolei postaci kobiece rozliczane są ze wszystkiego, co robią, nieważne, jakie są skutki ich czynów. To też coś, do czego jesteśmy przyzwyczajeni jako odbiorcy i co wprowadza podwójne standardy względem „lubialności” postaci męskich i żeńskich. Fakt, że Kell i Lila wymieniają się niejako miejscami w fabule, jest frapujący, zwłaszcza w kontekście mizoginicznej wymowy całej powieści. Ciekawie jest spotkać tekst, który gra na konwencji, jednakże zastanawiam się, czy efektem tego nie jest właśnie wzmożona antypatia odczuwana przez czytelniczki względem Lili. W Zgromadzeniu cieni robi się bowiem wszystko, co możliwe, aby wtłoczyć Lilę w stereotyp Mary Sue, nadmiernie idealizowanej, wszechpotężnej postaci, jaka nigdy nie spotyka się z sympatią odbiorców. Przy czym w jej przypadku nadmierna idealizacja polega na tym, że jest ona w stanie robić to, co inne postaci w powieści, więc nie uważam, żeby użycie etykietki Mary Sue było uzasadnione, jeśli w ogóle jej użycie może być uzasadnione, bo sama koncepcja Mary Sue to z gruntu seksistowska narracja.

Mówiąc o Zgromadzeniu cieni, warto też wspomnieć o Alucardzie, postaci, która podbiła serca fanek i której nie jestem w stanie traktować poważnie, bo oglądałam Hellsing. Alucard to mężczyzna, który złamał serce Rhy, zaprzysięgły wróg Kella i kapitan na statku Lili. I chodzący stereotyp. To ten znienawidzony przeze mnie typ niebezpiecznego chłopaka z ambiwalentną motywacją, nadużywający eyelinera, znudzony swoją pozycją społeczną i dobrobytem, łaknący przygody. Każda powieść young adult ma swoją wersję tego stereotypu. I oczywiście Alucard i Kell toczą nieustanne bitwy o dominację, gdzie wygraną ma być chyba Rhy, a czytając to, byłam tak zażenowana, jak w momencie, gdy pierwszy raz otworzyłam Zmierzch i dotarło do mnie, co właściwie mam w rękach.

Aczkolwiek największym problemem serii jest to, że nic z naprawdę złożonej podbudowy nie znajduje swojego rozwiązania. Tajemnica pochodzenia Kella? Nie ma odpowiedzi. Tajemnica pochodzenia Lily? Nie ma odpowiedzi. Sny dręczące Kella? Wizja, której doświadcza Lila w magicznym zwierciadle? Nie mają wpływu na fabułę, stanowią obietnicę dostarczenia odpowiedzi, ale niespełnioną. Dwa tomy mnożą pytania i nie dają nic w zamian. Na tym etapie nie mogę nawet powiedzieć, żeby zależało mi na poznaniu zawartych w powieści sekretów. Czy trzeci tom przyniesie jakiekolwiek rozwiązanie? Czy po drugim tomie komukolwiek będzie jeszcze zależało, żeby je poznać? Czy historia jest na tyle dobra, żeby znieść dla niej te wszystkie błędy, klisze fabularne, brak konsekwencji i spójnej wizji świata, a nawet jawną mizoginię? Nie. Ale moja neuroza nie pozwala na porzucenie trylogii po drugim tomie, więc czy chcemy tego, czy nie, recenzja A Conjuring of Light nadchodzi. W osobnym tekście, aby uniknąć spoilerów.

Autorka: V.E. Schwab

Tytuł: Mroczniejszy odcień magii

Tłumaczenie: Ewa Wojtkacz

Wydawnictwo: Zysk i s-ka

Liczba stron: 402

Autorka: V.E. Schwab

Tytuł: Zgromadzenie cieni

Tłumaczenie: Ewa Wojtkacz

Wydawnictwo: Zysk i s-ka

Liczba stron: 530

About the author
Aldona Kobus
(ur. 1988) – absolwentka kulturoznawstwa na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu, doktorka literaturoznawstwa. Autorka "Fandomu. Fanowskich modeli odbioru" (2018) i szeregu analiz poświęconych popkulturze. Prowadzi badania z zakresu kultury popularnej i fan studies. Entuzjastka, autorka i tłumaczka fanfiction.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *