Niezupełnie prawdziwa historia świętego Mikołaja

– Imię, nazwisko, data i miejsce urodzenia?

– Święty Mikołaj. Urodzony… eee… nie pamiętam.

Sierżant zirytował się.

– Słuchaj no, koci pępku. Masz szczęście, że tu wszędzie pozakładali nam kamery, bo jak bym ci lutnął w ryja…

Sierżant nie dokończył i Mikołaj nie dowiedział się, co by wtedy było. Zawstydzony opuścił oczy i zaczął nerwowo gładzić brodę.

Sierżant sięgnął w stronę grzejnika i z paczki Belwederów, którą tam zawsze suszył, wyciągnął jednego papierosa. Postukał nim w klawiaturę, wsadził do ust i zapalił. Zaciągnął się głęboko i wypuścił w stronę Mikołaja gęsty kłąb dymu. Mikołaj zakaszlał.

– No dobra, święty. Opróżniaj kieszenie.

Mikołaj opróżnił.

– Dowód osobisty masz?

Mikołaj pokręcił głową. Sierżant westchnął.

– Zacznijmy jeszcze raz. Jak się nazywasz?

Mikołaj znów spuścił wzrok.

– Mówiłem już, panie oficerze. Jestem Święty Mikołaj, ale…

– Wystarczy – przerwał mu sierżant. – Podejrzany… odmó… kurczę… wił… podania… swoich… danych… per-so-nal-nych… – dyktował sobie, stukając dwoma palcami w klawiaturę. Znów zaciągnął się i znów w stronę Mikołaja poleciała chmura dymu. – Dobrze. Zamieszkały?

– Obecnie w Rowaniemi, prowincja Laponia – Mikołaj ucieszył się, że mimo wszystko może jakoś pomóc sierżantowi.

– Podejrzany… odmówił…

– Wcale nie odmówiłem! – zaprotestował.

– Zamknij się, święty. Dobrze. A teraz gadaj, co robiłeś w piwnicy u tych Barańczaków. Tylko pomału, bo mi się klawiatura zacina.

– No, więc wlazłem do tej piwnicy, jak zawsze…

– Zara, zara, święty. Chcesz mi powiedzieć, że to nie jest twój pierwszy włam?

– Oczywiście! Przecież od wielu już lat, co roku przychodzę do wszystkich dzieci, by zabrać stare zabawki, którymi już się nie bawią. Przecież, gdybym tego nie robił…

– Zara, święty, zara. A więc przyznajesz się, że zrobiłeś włam do piwnicy. Co, weków zachciało się powtrząchać, co?

– Ale skąd, panie oficerze, przecież mówię: stare zabawki, którymi…

– Wiesz co, święty, zaczynasz mnie wkurzać – sierżant zdusił papierosa w przepełnionej popielniczce, której rolę pełniła pokrywka od słoika. Odepchnął się od biurka i niebezpiecznie zakołysał na dwóch nogach krzesła. – Powiem ci coś. Nie masz bladego pojęcia, jak ja żałuję tych czasów, kiedy nie było jeszcze tego głupiego „Big Brothera” – wskazał nosem kamerę, zainstalowaną wprost nad wejściem. – Brałem wtedy moją Zochę i powiem ci, nie było w tej dziurze frajera, który spróbowałby mi się postawić, łapiesz? Nie było takiego mocnego. Wszyscy musieli mi buty lizać. A tera? Zobacz, co się porobiło. Dają na komendanta jakiegoś kociego pępka, który ledwo oficerkę skończył, który ma tyle służby, co ja urlopu. Albo tyle, co oranżada gwarancji. Tylko dlatego, że jego wujek w Komendzie Głównej siedzi. I ja mam się takiemu meldować? W życiu taki na ulicy nie był, prawdziwej służby nie zna, czytał o niej tylko w raportach. A starzy gliniarze krawężniki szlifują. I jak tu ma być dobrze, święty? No jak?

Sierżant stęknął i zarzucił nogi, obute w skórzane oficerki, na blat stołu, po czym westchnął:

– Człowiek tyra, z żulami się szarpie, żyły sobie wypruwa, a nikt mu nawet „dziękuję” nie powie.

Ktoś zapukał i do pokoju wsunął się czyjś nos:

– Panie sierżancie, dzwonili z Powiatowej.

– No i…

– Na włamy skończyły się limity.

– No żesz kurza twarz! Akurat teraz? Co możemy jeszcze robić?

– Zostały tylko napady. No i gwałty oczywiście.

– Pieprzone statystyki! Kretyńskie progi satysfakcji! – sierżant z trudem tłumił gniew. – Napady! Jakie napady? Jedyny napad o jakim słyszałem w tym roku to napad śmiechu u mojej starej, kiedy powiedziałem jej ile dostałem podwyżki. A gwałty? W Trociszkach Małych gwałty się nie zdarzają. Za to już w marcu wyczerpalibyśmy limity na zdrady małżeńskie, gdyby były zabronione przez prawo.

Przez chwilę słychać było tylko trzeszczenie nóg krzesła.

– Kto to jest Zocha? – zainteresował się nieśmiało Mikołaj.

Sierżant rozciągnął twarz w uśmiechu, ukazując żółte zęby i triumfalnie wyjął z szuflady długą, szarą pałkę, której pokancerowany wygląd świadczył, że niejeden raz pomogła właścicielowi wyjść cało z opresji. Spojrzał na nią z czułością.

– Dzień dobry! – zapiszczał nagle falsetem, podrygując nią jak lalką. – Jestem Zocha Łamignatka. Żebra porachuję, zęby wyrychtuję. Pamięć poprawiam, język rozwiązuję. Meine Liebe! Jak zagram, będziesz bratku tańczył i śpiewał jak Justin Bieber!

Sierżant chwycił ją mocno, zrobił krótki zamach z łokcia i z całej siły rąbnął w blat biurka, aż w uszach zadzwoniło. Nieszczęśliwie trafił w popielniczkę, która efektownym lobem, rozsypując wszędzie popiół i pety, wylądowała z brzękiem na podłodze.

Mikołaj podskoczył. Drzwi do pokoju lekko się uchyliły i znów wsunął się czyjś nos.

– Spadaj, Golusiak! Jeszcze nie skończyłem.

Nos zniknął posłusznie.

Sierżant siedział przez chwilę w milczeniu, jakby przedstawienie to nieco go wyczerpało. Mikołaj zaczął mu współczuć. Już chciał to jakoś wyrazić, kiedy sierżant poruszył się i westchnął:

– Nie to, co te durne tonfy. Palisz? – wyciągnął w jego stronę paczkę Belwederów.

– Dziękuję, właśnie rzuciłem.

– A ja nawet nie próbuję – sierżant znowu wyciągnął papierosa. – Wiesz co, święty? Ja tu wszystkich znam. Nie jesteś stąd. Chociaż twoja gęba wydaje mi się trochę znajoma. Gdzieś cię już widziałem…

– Może na jakiejś czekoladzie?

– Czekoladzie? Nie, chyba nie…

– To może…

– Zara, już wiem! W Tesco! Parę dni temu widziałem cię w Jarosławiu w Tesco! Wciskałeś ludziom ulotki!

– W Tesco? To jakaś organizacja? Jak UNESCO?

– Święty, nie udawaj głupszego niż wyglądasz. Tak, na pewno w Tesco. Chciałeś naciągnąć mnie na jakiś gówniany ekspres do kawy. A kiedy grzecznie odmówiłem, co usłyszałem? Mam dobry słuch, święty. Powiedziałeś: „No to dyluj, frajerze!” No, nie mów, że mnie nie pamiętasz! No, przyjrzyj się mojej gębie…

– Przykro mi, panie oficerze. Nigdy nie byłem w żadnym Tesco. Może pomylił mnie pan z kimś innym? Może z Dziadkiem Mrozem?

– Oj, święty, święty! Wykręcasz się jak wigilijny węgorz. Ale kij ci w oko! Nie jestem mściwy. No, dobra. Jak to mówią: rasumując. Wlazłeś do piwnicy Barańczaków, ale nie zdążyłeś jej zrobić, bo ktoś cię spłoszył. Tak?

– Niezupełnie, panie oficerze. Wszedłem, jak już mówiłem, jak zwykle do piwnicy, ale nie chciałem tam niczego kraść, tylko chciałem dostać się do pokoju chłopców, by zabrać zabawki, które kupili im rodzice, a którymi już się nie bawią. Przecież zawsze tak robię. Zawszę wchodzę przez piwnicę, a nie przez jakiś komin, co od wieków wmawiają dzieciom ich rodzice. Przecież to absurd! Kto zmieściłby się w wąskim szybie komina? No kto? No więc wszedłem do piwnicy, a oni tam siedzieli.

– Kto: oni?

– No, ci chłopcy. Kiedy mnie zobaczyli, narobili strasznego hałasu. Wystraszyłem się, uderzyłem głową w sufit, bo tam jest bardzo nisko, a jak się ocknąłem, to był już tam ten drugi oficer. Ten ponury.

– Skąd wiedziałeś, że mieszkają tam dwaj chłopcy? Obserwowałeś?

– Ależ skąd. Mam swoją bazę danych.

– Bazę? A oprogramowanie legalne?

– Yyy… no, chyba tak.

– Chyba? No, widzisz, święty. Ty wcale nie jesteś taki święty. Co oni tam robili?

– Chłopcy? No… – Mikołaj wskazał na papierosa.

– Jarali szlugi? A, to kocie pępki! Dobrze. Znaczy, zapomniałeś, święty, o jednej bardzo istotnej rzeczy. Otóż Święty Mikołaj, jeśli już, rozdaje prezenty, a nie zabiera.

– To nieprawda! – zagrzmiał Mikołaj, zrywając się z krzesła. – To podłe oszczerstwo! To wy, dorośli, bezczelnie okłamujecie dzieci, że rozdaję prezenty. A te w to wierzą, a potem przekazują to swoim dzieciom. I tak od pokoleń. A pan, panie oficerze? Co pan mówi swoim dzieciom? Zresztą nieważne. A jak ja sam jeden mam przekonać wszystkich, że to nieprawda, że to nie ja rozdaję. Ja tylko zabieram te stare i niepotrzebne, którymi już się nie bawią. Przecież każde większe dziecko wie, że to rodzice kupują prezenty. Jak można tak okłamywać dzieci? Skąd niby miałbym je brać?

– No, a fabryka zabawek? A armia elfów, które przecież pomagają?

– Elfy? Wierzy pan w elfy, panie oficerze?

– A renifery?

– Też bzdura! – zawołał Mikołaj. – Są głupie, nieposłuszne i śmierdzą! Kto chciałby nimi jeździć?

– I nie latają? – drążył sierżant.

– Tylko wtedy, jak im soli nasypię pod ogon.

Sierżant wybuchnął śmiechem.

– No, dobrze – powiedział, kiedy już się uspokoił. – A to co?

– A, to magiczna mapa.

– Święty, nie rozciągaj struny. Wygląda jak tablet.

– Ale to naprawdę magiczna mapa. Pokazuje, w których domach są zabawki do zabrania. Mogę panu pokazać. Proszę nacisnąć ten guzik… o, widzi pan?

– Hmm… a te świecące kropeczki?

– Oznaczają domy, w których są niepotrzebne zabawki.

Sierżant przez chwilę w skupieniu studiował urządzenie.

– Fajne! Ciekawe, skąd ty to masz? Kurdę, zara… tu na Pruchnickiej cztery… co tu się świeci? Święty, możesz mi to wyjaśnić?

– No, to właśnie…

– Ja mieszkam na Pruchnickiej cztery, święty. Rozumiesz? I nie ma tam żadnych niepotrzebnych zabawek. A nawet jeśli są, to ty ich nie zabierzesz. Mój dom, wyobraź sobie, nie ma piwnicy. Tak więc zbędna fatyga. A poza tym jest jeszcze Rolf. I nie wiem jak w takim stroju przekonałbyś go, by oszczędził ci tyłek. Bo widzisz, mój Rolf nie wiedzieć czemu nie znosi czerwonego. Tak, że daruj sobie ten adres, święty. Dobrze ci radzę.

Podrapał się po okazałym brzuchu.

– Co by tu z tobą zrobić, święty? Wypadałoby przynajmniej zamknąć na cztery osiem. Ale z drugiej strony… idą święta, trzeba czasami ludzkim głosem przemówić, serce okazać.

Wstał, wsłuchując się w chrupnięcie w kolanach i podciągnął spodnie.

– No dobra, święty. Pokazuj, co tam masz w tym worku.

Mikołaj rozsupłał worek i przysunął go do sierżanta, który zajrzał do środka. Grzebał w nim przez chwilę, w końcu wydobył miniaturowy, mocno poobijany wóz policyjny i jakąś sfatygowaną lalkę w niekompletnym ubraniu.

– Dobra, święty. Tym razem ci się upiecze. Ale tylko ze względu na święta. Jeśli jeszcze raz cię przydybię, zapuszkuję jak nic. A to biorę dla swoich dzieciaków. Rozumiesz, ciągle służba i służba, nie mam czasu latać po sklepach. No, jazda, zbieraj się! Golusiak!

Drzwi otworzyły się gwałtownie i stanął w nich drugi policjant, szczupły i znacznie młodszy. Obrzucił Mikołaja ponurym spojrzeniem.

– Tak jest, panie sierżancie!

– Pan jest wolny, wyprowadź pana. Aha, Golusiak, śnieg przed posterunkiem trzeba wyłopatować. I zapiaskować. Żeby nam się święty nie pośliznął.

Mikołaj zawiązał worek, zarzucił go na plecy i poczłapał za ponurym.

Sierżant znów usiadł za swoim biurkiem. Wóz policyjny i lalkę wrzucił do szuflady. Zamyślił się. A co, jeśli ten koci pępek mówił prawdę? Jeśli Święty Mikołaj rzeczywiście nie rozdaje prezentów, tylko je zabiera? Czy to w ogóle możliwe? Przecież wszystko stanęłoby wtedy na głowie. Jak niby miałbym wytłumaczyć swoim smarkom, że Święty Mikołaj, jakiego znają to fałszerstwo? I to fałszerstwo nasze, rodziców, z których niektórzy są mili… tfu! policjantami! Co by to było, gdyby to była jednak prawda?

Wrócił ponury i stanął wyczekująco przed sierżantem.

– Nieźle porąbany klient, panie sierżancie!

Sierżant prawie nie zwrócił uwagi na słowa ponurego. Wydawał się błądzić myślami gdzieś daleko. Gdzieś w okolicy koła podbiegunowego.

– Co by to było, Golusiak? Co by to było?

Sięgnął odruchowo do grzejnika, by zapalić papierosa, ale na grzejniku nie było żadnej paczki.

– A to koci pępek! – powiedział sierżant i znów się zamyślił.

Mikołaj przeszedł na drugą stronę ulicy. Rozejrzał się i w ostatniej chwili uskoczył przed strugą zamarzającej brei, która strzyknęła spod kół zbyt szybko jadącego samochodu. Poprawił na ramieniu swój wcale nie najlżejszy worek i pomyślał, że beznadziejna jest walka z nałogiem. Zaciągając się Belwederem, ruszył przed siebie, wzdłuż świątecznie udekorowanych ulic.

 

 

 

 

About the author
Roman Pastuszuk
Obserwator i kontestator, autor wierszy i opowiadań, miłośnik książek, muzyki filmowej i yerba mate.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *