Nie taki blockbuster straszny – recenzja filmu Batman v Superman: Świt sprawiedliwości

„Nikt nie jest dobry wiecznie”.

7730589.3Podczas tytułowego starcia, w pewnej chwili Batman wyrywa zlew ze ściany i ciska nim w Supermana, zbyt dosłownie traktując wyświechtaną figurę retoryczną „throw everything but the kitchen sink”, oznaczającą przeciwstawienie się adwersarzowi za pomocą wszystkich możliwych środków. Ten jeden moment najlepiej obrazuje „subtelność” filmów Zacka Snydera. Ciężka, reżyserska ręka to nie tylko metafora – pięćdziesięcioletni Snyder muskulaturą zawstydziłby wielu dwudziestolatków. Formę zawdzięcza między innymi wspólnym treningom z aktorami, od których wymaga fizycznej sprawności. By sprostać wizualnym standardom reżysera „300”, w czasie zdjęć do pierwszego filmu o Supermanie grający głównego bohatera Henry Cavill ponoć wstawał o 3 nad ranem i ćwiczył do upadłego. Niekoniecznie się to opłaciło, bo Superman w mrocznej konwencji zarobił na siebie, ale nie zachwycił. Warner Bros uznało – zresztą bardzo słusznie – że szlachetny i prawy do bólu superbohater po raz drugi nie przyciągnie tak licznej widowni jak w przypadku „Man of Steel”. Dodanie Batmana było majstersztykiem nie tylko z komercyjnego punktu widzenia – Mroczny Rycerz jest najjaśniejszym punktem tego filmu. Zalet jest zresztą więcej, niż może to wynikać z ogromu negatywnych recenzji.

„Krwawisz? (…) To będziesz”.

Nie znaczy to oczywiście, że „hejt”, z jakim spotkał się film, jest nieuzasadniony. Lois Lane i Clark Kent są bardzo niekompetentnymi dziennikarzami – Lois aż trzy razy daje się podejść i musi być ratowana przez swojego chłopaka, natomiast Kent nie wie, jak wygląda Bruce Wayne – pół biedy, że to jeden z najbogatszych ludzi w Ameryce, ale Wayne jest przede wszystkim najbogatszym mieszkańcem Gotham City, oddzielonego od Metropolis jedynie rzeką. Doomsday, który w komiksie, również dostępnym w Polsce, dokonał niebywałej sztuki uśmiercenia Supermana, jest połączeniem orka i trolla z „Władcy Pierścieni”. W filmie pojawiają się również trzy sny Bruce’a Wayne’a, z których tylko jeden ma jakiś sens, ponieważ zwiastuje nadejście potencjalnego adwersarza w „Lidze Sprawiedliwości”, do której film jest niejako wprowadzeniem. Celem snów jest jedynie pokazanie, że Wayne nadal nie pogodził się ze stratą rodziców, a zatem coś, o czym wie każdy widz minimalnie zaznajomiony z tym bohaterem.

sNxZV8fN9ljBjRtzAsb6

„Przestępcy są jak chwasty. Wyrwiesz jednego, wyrośnie następny”.

Do tych kilku najbardziej rażących przypadków dochodzi jeszcze cechująca Snydera dosłowność – chodzi mi przede wszystkim o scenę przedstawiającą widzowi członków „Ligi Sprawiedliwości”, ale też przykładowo o rosyjskiego gangstera, który nie dość, że pije czystą wódkę, to jeszcze nosi na jabłku Adama wytatuowany herb Rosji. Alfred, wierny lokaj rodu Wayne’ów to natomiast człowiek orkiestra, który naprawi mikrofon, pokieruje Batwingiem i jeszcze przyniesie soczek. Z kolei może nie tyle intrygujący, co zastanawiający jest Jesse Eisenberg jako Lex Luthor – kolejna postać wpisująca się w trend szalonych złoczyńców, chociaż komiksowemu Luthorowi daleko było do wariata. Eisenberg gra świetnie, ale sama rola jest trudna do zrozumienia. Najgorszym momentem filmu jest bez wątpienia ten, w którym Batman i Superman postanawiają zaprzestać walki i skupić się na pokonaniu Luthora. Pozwolę sobie nie zdradzić, co ich zjednoczy, ale aż dziw bierze, że nie wpadli wcześniej na ten „wspólny mianownik”. Na koniec tych narzekań należy jeszcze wspomnieć o dialogach, których próbkę można zobaczyć nad akapitami.

jljrgrvsdrjtbkwcd1hd

„Nie jestem kobietą. Jestem dziennikarką”.

Jak to zwykle bywa w przypadku filmów o superbohaterach, ten nie przechodzi testu Bechdel. Owszem, w filmie występują więcej niż dwie kobiety, ale nie ma między nimi żadnej interakcji. Co więcej, chyba tylko w dwóch scenach pojawiają się jednocześnie na ekranie dwie z trzech bohaterek filmu. W obydwu jest Lois Lane, jej rozmowa/znacząca wymiana spojrzeń dotyczy zaś Supermana. Jak zauważyło już kilku krytyków, dziennikarka zdaje się istnieć jedynie po to, by superbohater z Metropolis miał kogo ratować. Nawet scena, w której Clark Kent dołącza do kąpiącej się Lois, mająca pokazać, że łączące ich uczucie jest prawdziwe, nie ma w sobie nic ciepłego czy autentycznego. Na podstawie samego filmu trudno zrozumieć, czemu ta para jest ze sobą. Debiutująca w nim Wonder Woman nie mówi praktycznie nic, ale nadrabia wyglądem – i chyba o to chodziło.

man-steel-2

„Leciałeś zbyt blisko Słońca”.

Biorąc to wszystko pod uwagę, muszę stwierdzić, że „Batman vs Superman: Świt sprawiedliwości” i tak nie jest filmem złym, a już z pewnością nie tak złym, jak może to wynikać z reakcji krytyków. Nie jest to jednak też film dobry. Przyznam, sam jeszcze na godzinę przed seansem wahałem się, czy poświęcić prawie trzy godziny na ten obraz. Ostatecznie wybrałem się, licząc na stary dobry hate-watching i… rozczarowałem się. Kwestią jest ustawienie poprzeczki na odpowiedniej wysokości. W ostateczności można zachwycać się ujęciami i efektami specjalnymi.

Łukasz Muniowski

About the author
Łukasz Muniowski
Doktor literatury amerykańskiej. Jego teksty pojawiały się w Krytyce Politycznej, Czasie Kultury, Dwutygodniku i Filozofuj. Mieszka z kilkoma psami.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *