Kacza zupa

W świecie współczesnego nam kina nie ma już miejsca na lekką burleskę w przedwojennym stylu. Zmieniły się wymagania widowni, zmieniły się też preferencje wielkich wytwórni. Nawet komedie mają teraz mieć „drugie dno”, nie zaś stanowić zabawę dla samej zabawy. Efektem tego często jest to, że zamiast chcieć się śmiać, człowiek ma ochotę wyjść z kina. Ostatnim reżyserem, który próbuje jeszcze forsować rozrywkę w starym stylu, jest Mel Brooks. Jego parodie, takie jak „Płonące siodła”, „Kosmiczne jaja” czy „Faceci w rajtuzach” stanowią najbliższy współczesny odpowiednik komedii z braćmi Marx. I mimo sporego powodzenia nie mają jednak aż tylu zwolenników, by opłacało się robić ich sequele. Czemu tak się dzieje? Cóż, jest to rozrywka dla ludzi, dysponujących specyficznym, absurdalnym poczuciem humoru i wymagającym od komedii czegoś więcej niż to, co może zaoferować „Świat wg Kiepskich”. Takich ludzi jest obecnie po prostu za mało. A jednak przyjemnie czasem obejrzeć coś, co mimo upływu dekad i kiepskiej jakości kopii wciąż potrafi człowieka rozbawić. Są takie filmy, które nie umierają, choć jedynie wkroczenie do gry technologii cyfrowej uratowało stare taśmy od całkowitego zniszczenia. Byłoby ono niepowetowaną stratą skarbów kultury.

 

Zanim narodziła się choćby myśl o pierwszym skeczu grupy Monty Pythona, w Ameryce robiły furorę absurdalne filmy z braćmi Marx. Bazowały na podobnym pur-nonsensownym humorze, co wiele lat później „Latający cyrk” i parodie filmowych hitów w reżyserii Brooksa. Bracia Marx, komicy, przetarli niejako im drogę swoimi czarno-białymi komediami. Wszystkie charakteryzowały się stylizacją na jeden z popularnych gatunków filmowych i sprowadzaniem ad absurdum jego założeń. Nie zakładano, że będą miały jakieś „przesłanie” – miały śmieszyć i na tym koniec. Powstało ich w sumie bardzo niewiele, sześć lub siedem i nie wszystkie były równie udane, ale stanowią one niezwykle ciekawe zjawisko kulturowe. W purytańskiej podówczas Ameryce bezpardonowa kpina ze wszystkiego i niewybredne żarciki musiały stanowić swoisty szok zarówno dla widzów, jak i cenzury w Hollywood. A jednak te filmy zdobyły sobie spore grono zwolenników i zyskały miano kultowych. Najsłynniejszą komedią z tego cyklu jest bez wątpienia „Kacza zupa” z 1933 roku.

W państwie Freedonia nie dzieje się dobrze. Ostatni premier podał się do dymisji, w budżecie brakuje pieniędzy, a ościenny kraj czeka tylko na odpowiedni moment, by zaatakować. Pożyczka od bajecznie bogatej wdowy Teasdale rozwiązałaby przynajmniej część kłopotów, jednak starsza dama stawia warunek: owszem, pożyczy państwu pieniądze, gdy na czele rządu stanie obiekt jej westchnień, prostacki i bezczelny hochsztapler o nazwisku Świetlik. Nikt nie potrafi zrozumieć, co elegancka i wykształcona dama widzi w nietrakcyjnym gburze bez jakichkolwiek perspektyw życiowych, ale trudno w takiej sytuacji negocjować z pozycji siły. Członkowie gabinetu opierają się temu, ale w końcu nie mają wyjścia. Szpiedzy sąsiedniego państwa, czyli sekretarz nowego premiera Rolland i piękna tancerka Vera, a zwłaszcza dyplomata Trentino, są z tego bardzo zadowoleni, wiedzą bowiem, że łatwo będzie sprowokować tak niekompetentnego człowieka do czegoś, co spowoduje wybuch wojny. Układają sprytny plan, zakładający, że Trentino weźmie na siebie doprowadzenie do cassus belli, a Vera omota Świetlika swym urokiem i wykradnie z jego sejfu plany obrony Freelandii. Okoliczności zdają się im sprzyjać. Zachowanie Świetlika jako nowego premiera od początku jest skandaliczne. Okazuje się on dyktatorem, całkowicie pozbawionym wyczucia i dystansu do samego siebie. Wywołuje szereg nieporozumień towarzyskich i incydentów dyplomatycznych, i w końcu wojna staje się nieuniknioną konsekwencją jego kompletnej indolencji…

Sama fabuła tej komedii nie jest właściwie aż tak ważna. Stanowi ona jedynie tło absurdalnych dialogów i pretekst do ukazania mnóstwa zabawnych gagów, wśród nich słynny „gag z lustrem”. Był on tylokrotnie parodiowany w różnych filmach (m.in. w stosunkowo niedawnej polskiej komedii „Kilerów 2-óch”), że mało kto dziś pamięta, co było pierwowzorem. Wszystko to okraszone jest dużą dawką bardzo dobrej muzyki i pięknie zaśpiewanych piosenek. Najważniejsi są jednak główni aktorzy, bo to oni nadają ton. Groucho Marx jako Świetlik, z charakterystycznym wąsikiem, w za dużym smokingu i binoklach z czarną tasiemką, jest świetnym przykładem – gdyby brać go serio – „polityka z awansu”, dbającego tylko o siebie, mającego gdzieś i państwo, i społeczeństwo, i zakochaną w nim wdowę, której zawdzięcza urząd. Harpo o głupkowatym uśmiechu, porozumiewający się wyłącznie za pomocą małego klaksonu i cwaniaczek Chico w wytartym kapeluszu stanowią parę tajniaków, która byłaby w stanie rozśmieszyć nieboszczyka. Doskonały efekt komiczny daje zderzenie tych trzech groteskowych postaci z pozostałymi aktorami filmu, grającymi „na serio”. Można odnieść wrażenie, że mamy do czynienia z połączeniem dramatu szpiegowskiego oraz filmu o tematyce społecznej, traktującego o pułapkach władzy i wpływach pieniądza na politykę, w który wdarło się nagle trzech komików, robiąc z poważnego dzieła wodewil.

Od czasu do czasu „Kacza zupa” pojawia się w programie którejś ze stacji telewizyjnych, a jakiś czas temu filmy z braćmi Marx pojawiły się w niektórych wypożyczalniach video. Warto po nie sięgnąć, a po ten szczególnie. Jest zdecydowanie najlepszy.

Luiza „Eviva” Dobrzyńska

Tytuł oryginalny: Duck Soup

Produkcja: USA

Rok produkcji: 1933

Występują: Groucho Marx, Harpo Marx, Chico Marx, Zeppo Marx

Reżyseria: Leo McCarey

Rodzaj: komedia

Ocena: 5/5

 

About the author
Technik MD, czyli maniakalno-depresyjny. Histeryczna miłośniczka kotów, Star Treka i książek. Na co dzień pracuje z dziećmi, nic więc dziwnego, że zamiast starzeć się z godnością dziecinnieje coraz bardziej. Główna wada: pisze. Główna zaleta: może pisać na dowolny temat...

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *