Judyta

Pierwszego dnia wylały wody z brzegów. Zawrzały siarką, a wszelkie stworzenie morskie przeminęło. Opar wielki spowił horyzont i wszystko, co lata, w proch obrócił. A pod sklepieniem jęk się poniósł wielki i lament. Bo oto przeszedł wysłannik, zabierając ze sobą płomień życia pierworodnych. Zadrżały góry i pagórki, a skała puściła krwawe łzy. I był żal.

Drugiego dnia góry spienił płomień. Firmament pękł i runął. Gruzy przemierzył rumak niczym żar czerwony. Równiny pokryła krwawa rosa. Bicz jak burza grzmiący uderzył w pomniki sprawiedliwych. A ziemia i niebiosa zapłakały sadzą. Otwarły się piekła, a z nich buchnęły piece gorejące. Słowo więdło na ustach, a szept wicher unosił. Zamilkły dzwony i ludzie zamilkli. I był żal.

Trzeciego dnia żywioły wydały sobie walkę, na podobieństwo psów dzikich skotłowały się w boju u załamania nurtu czterech rzek. I chmura wielka się uniosła. Roniła czarne grudy i gorzkie popioły. A wtedy zabrzmiała trąba. Rozbiła ciemność. Niebo zajaśniało blaskiem. I rozpięto tęczę wielobarwną poniżej sklepienia. Wyszedł młodzieniec podobny do jaspisu i do krwawnika. I przemówił:
– Nadszedł czas. Wstań i chodź.
A on wstał i poszedł.

1.    Śmierć

Wszystko zaczęło się wiele lat wcześniej. Kiedy to marszałek Francji, przyboczny wielkiej Joanny d’Arc, owiany wojenną sławą Gilles de Rais, powrócił do swoich włości w Tiffauges. Czy to nuda, czy może tkwiące w każdym człowieku discordiosum malum sprawiło, iż rycerz niewiele zajmował się gospodarstwem. Zamiast pomnażać majątek, trwonił go bezmyślnie na przeróżne hulanki i jarmarczne widowiska, którym się z lubością oddawał. A podówczas sprawdziły się słowa Tertuliana, który zwykł był spektakle zwać grzesznymi i bałwochwalczymi, ianua diaboli, wrotami, przez które wchodzi szatan. I stało się tak, że do wrót pana na Tiffauges zakołatał czarownik nazwiskiem Francesco Prelati. Opętany zmysłową żądzą Gilles de Rais szybko nakłonił ucha jego nikczemnym podszeptom. Prelati przywołał istotę imieniem Barron. Tej nocy ryczący potępieńczo wicher zbudził okolicznych mieszkańców, rozszczekały się wszystkie psy w Tiffauges, zaś nad samym zamkiem sklepienie wydęło się i przybrało postać wielkiego wiru, po którym w szaleńczym pędzie latały kruki i wrony.
Demon usidlił serce Gillesa. Szeptał w jego uszy rzeczy tak przerażające, że nawet sędziowie zaprawieni w słuchaniu przeróżnych okropności zgodzili się co do tego, aby część akt sądowych zawierających zeznania de Raisa spalić. A słowa demona rozgorzały płomieniem. I spłonęło w nim wszystko to, co jeszcze było dobre i piękne w sercu marszałka. Od tamtej chwili w okolicach Tiffauges zaczęły ginąć dzieci. Chłopcy, którym ledwo wąs się pod nosem sypnął, znikali i nikt nie wiedział, jaki los ich spotkał. Trwało to latami. Kolejni młodziankowie przychodzili na świat, dorastali, a potem przepadali bez śladu. Aż do maja 1440 roku. Wtedy zaginęła ostatnia ofiara. Młodziutki kleryk o delikatnej, niewieściej urodzie, który odbywał praktyki w lokalnej parafii. Wzburzony tym biskup Nantes wszczął śledztwo. Ślad wiódł do zamku Tiffauges.
Z biskupiego rozkazu zbrojna ekspedycja pod dowództwem Artura de Richemont wdarła się do zamku i aresztowała Gillesa. Wszczęto proces. Dowodów zbrodni było wiele. Większości dostarczyły same ofiary, które ciągle wyczekiwały sprawiedliwości w głębokich podziemiach fortecy. Oskarżały nieludzko powykręcane szkielety. Oskarżały gnijące ciała, ich głębokie rany i ślady dokonanego wbrew naturze gwałtu. Ludzką mową oskarżał młody kleryk, Jan z Ferron, który jako jedyny ocalał z rzezi.
Trybunał nie miał wątpliwości co do winy i kary. Odebrano Gillesowi ziemie i przekazano je hrabiemu de Richemont, potem zwyrodnialca ekskomunikowano i skazano na ścięcie. Wyrok został wykonany 26 października 1440 roku w Nantes. Dzień ten, tragiczny dla upadłego marszałka, dla Artura de Richemont okazał się dniem pełnym radości. Wówczas to jego żona porodziła syna, a nadano mu imię Feliks, czyli szczęśliwy. W istocie dzieciak był szczęściarzem. Francja spustoszona wojną, którą historycy określą jako stuletnia, niewiele miała bogactw. Dla chłopa bogactwem była świnia, dla mieszczanina piętro niewielkiej kamieniczki, dla rycerza wieś, a dla hrabiego własny zamek. Tymczasem Feliks de Richemont pierwszy krzyk wydał już we własnym zamku. Tiffauges. Dawnej fortecy de Raisa.
Fortuna jednak daje i zabiera równie łatwo a zuchwale, co okrutnie. Nie minęła doba, jak ojciec ujrzał syna martwego w kołysce. Dziecię zmarło w czasie snu. Może się czymś zadławiło. Może już chore na świat przyszło. Medycy nie wiedzieli. Wiedział za to młody kleryk, który uwolniony z lochów ciągle był za słaby, aby opuścić Tiffauges.
– Wola Boża – zdiagnozował.
Ojca to nie pocieszyło. Pogrążył się w lamencie na trzy dni. A potem wstał i poszedł.
– Hrabio, opłakałeś już syna – stwierdził kleryk Jan z Ferron. – Teraz czas ruszać w drogę. Wzywa cię Jego Ekscelencja biskup Nantes.
Był pierwszy dzień listopada roku Pańskiego 1440. Z jeziora podniosła się mgła. Zasłoniła bladą kurtyną las, wilgotnym chłodem osiadła na murach zamku. Barwy utraciły swą wyrazistość. Wszystko straciło kontury. Obraz spowił mleczny sen. Jan z Ferron wyprowadził hrabiego Artura de Richemont z zamkowej kaplicy na dziedziniec. Tam już czekali zbrojni.
– Jest poranek – powiedział delikatnym głosem. – Kazałem wszystko przygotować. Wyjedziemy traktem na północ. Nie dalej jak dwie mile stąd jest rozdroże. Ja skręcę na wschód, do opactwa Saint-Aubin, a ty, hrabio, wraz z orszakiem udasz się prostą drogą na zachód, ku Nantes.
Hrabia w odpowiedzi kiwnął głową.
Jechali gościńcem na północ, zostawiając za sobą niknący we mgle ponury gmach zamku     Tiffauges. Do niedawna siedziby okrutnego Gillesa de Rais, a obecnie włości hrabiego Artura de Richemont. Wezbrana w koleinach woda chlapała spod kopyt. Na gołej gałęzi krakały wrony. Pachniało nadchodzącą zimą.
– Lepiej ci już? – przerwał milczenie hrabia de Richemont. – Wydaje się, że jedziesz pewnie.
– Bóg zapłać – odparł kleryk. – Czuję się zdecydowanie lepiej. Opuchlizna na nadgarstkach zeszła. Ciągle czuję ból, gdy prostuję plecy. Ale w siodle usiedzę.
Rzeczywiście Jan z Ferron, młody kleryk, prezentował się wyśmienicie. Okutane w czarny habit ciało pewnie trzymało się w siodle i można by sądzić, że to nie osoba duchowna, lecz urodzony do konia i miecza rycerz. Właściwie giermek. Bowiem twarz kleryka zdradzała jego młodzieńczy wiek. A gładka niczym jaspis cera, usta wezbrane delikatną czerwienią krwawnika, wąskie brwi i długie rzęsy nadawały mu niewieścią urodę, która jeszcze bardziej myliła wzrok. Summa summarum niepoinformowany obserwator mógł go ocenić na nie więcej niż piętnaście lat.
– Na pewno chcesz jechać do opactwa Saint-Aubin? – zapytał hrabia. – To dość odważna decyzja, jak na człowieka tak młodego. Zamknąć się w klasztorze. Oddzielić od ludzi na zawsze. Jedź ze mną do Nantes. Po święceniach mógłbyś zostać moim kapelanem. Nie musisz być zakonnikiem.
– Dziękuję – odparł chłopak. – Doceniam pańską troskę. Lecz świat, który ujrzałem, okazał się okrutny i zły. – Chłopak wyprostował się w siodle, na jego twarzy mignął grymas bólu. – Nie odwódź mnie, panie, od raz podjętej decyzji. Resztę życia chcę spędzić w zakonie, na kontemplacji i modlitwie. Tylko tego pragnę.
– Teraz tak ci się wydaje. Wiem, że sporo przeszedłeś w katowniach Gillesa. Ale ten ból minie. Wtedy zatęsknisz za światem szerszym niż kaplica, krużganki i wirydarz.
– Dostałem już zgodę biskupa. Poszły listy do opata. Wydano stosowne dyspensy.
– Jeśli jednak kiedyś…
– Dziękuję – stwierdził dobitnie kleryk. – Oto rozwidlenie. Mój trakt wiedzie na wschód.
Rzeczywiście. Z rzednącej pod srebrnym blaskiem jesiennego słońca mgły wyłoniło się rozdroże. Czuwał nad nim jesionowy krzyż.
– Nie jestem wojownikiem – powiedział kleryk. – Ale dziękuję za wszelkie łaski. Bóg da, że się spotkamy.
– Bywaj, Janie z Ferron. Oby twoja decyzja przyniosła ci szczęście.
– Bywaj, panie.
Jan z Ferron odłączył się od jeźdźców i ruszył samotnie na wschód. Gdy echo odjeżdżających zdławił dystans i okalające trakt nieprzeniknione knieje, młodzieniec odetchnął. Spojrzał na swoje nadgarstki. Dotknął uda. Twarz wykrzywił mu grymas bólu. Poczuł ciepło przesączające habit.
– Nienawidzę cię – wycedził przez zęby. – Brzydzę się tobą. Nienawidzę cię, ciało moje, udręk przyczyno.
Zaciśnięta na udzie cilice wbiła się głębiej, kalecząc grzeszny przybytek. Pozbawiona smaku ślina wypełniła usta Jana. Bezbarwną strużką spłynęła po podbródku.
Kleryk spiął konia. Chciał jak najszybciej opuścić rejony Tiffauges. Las wkrótce zniknął i trakt ostrym, skręcającym na północ łukiem wrył się w bezkresne trawiaste pustacie. Powiał lekki wietrzyk. Zaszemrał uschnięty chruśniak. Zafalowało szarobure morze martwej tarniny.
Jan zorientował się, że nie jest sam.
Dziwne przeświadczenie, które prześladowało go od opuszczenia fortecy, teraz uderzyło z mocą. Po lewej stronie coś mignęło. Jan z Ferron wstrzymał konia. Obrócił się w siodle.
Powyżej zbutwiałych krzewów na tle sinego nieba odcinał się szarą barwą kształt. Utkana z kosmków mgły sylwetka falowała niczym odbicie w stawie. Z wyciągniętymi ramionami unosiła się przez chwilę. Po czym zniknęła równie nagle, jak się pojawiła. Latawiec? Demon południa?
Jan z Ferron nie miał wątpliwości. Zimny dreszcz przeszedł mu po plechach, zrosił ciało gęsią skórką. Kleryk ruszył pędem. Mógłby przysiąc, że ściga go cichy, szyderczy śmiech. Nawet nie poczuł cilice, która coraz mocniej tuliła poszarpane udo.

Słońce powoli opadało na stalowym niebie. Było zimno i z minuty na minutę coraz ciemniej. Hrabia jechał na przedzie, za nim niewielka eskorta. Kilku kuszników. Jeden kopijnik. Trakt był bezpieczny. Nawet jeśli kiedyś grasowali tu jacyś zbójcy, to zapewne uciekli strwożeni złą sławą dawnego pana tych ziem. Wszak co innego mierzyć się ze zbrojnym hufcem, a co innego stawiać czoła wydartym z piekielnych czeluści demonom.
Strach wywiał także podróżujących szlakami pielgrzymów i kupców. Nie było śladów kopyt ani kolein. Okolica zdawała się wymarła. Stukały poruszane wiatrem ogołocone z liści gałęzie. Po niebie krążyły kraczące wrony.
Pierwszy napotkany człowiek okazał się szaleńcem. W podartych łachach siedział na murku rozpiętego nad niewielką rzeczką mostu. Rzucał kamieniami w spowite mlecznym oparem koryto. Na widok jeźdźców odwrócił się nagle i zaczął szydzić.
– O! A to mnie dzisiaj Pan pobłogosławił! Oto sam dzielny Artur de Richemont, pogromca dzieciobójcy z Tiffauges! – Zeskoczył z murku. Skłonił się dwornie. Zbyt dwornie, jak na obdartusa.
Hrabia pobłogosławił dziada, nie zaszczyciwszy go nawet spojrzeniem, i popędził konia przez most.
– Panie! – zawołał łachmaniarz. – Już jedziesz? Sądziłem, że sobie tutaj posiedzimy i pogwarzymy. Czekałem na ciebie pół dnia. To nie lada przygoda pogadać z kimś tak odważnym. Nie każdy ma w sobie tyle męstwa, by powalić człowieka, który przywykł do walki z nagimi chłopiętami. Ba! Przyćmiewasz, panie, swą odwagą świętego Jerzego i świętego Michała razem wziętych.
Hrabia wstrzymał konia. Odwrócił się w siodle. Twarz miał czerwoną, oczy nabiegłe krwią.
– Co powiedziałeś?
– Oj, coś naszemu hrabiemu słuch stępiał – zaśmiał się obdartus. – Powiedziałem, że podziwiam twoje męstwo. To był komplement. Powinieneś się ucieszyć. A ponadto, skoro już tutaj jesteś, a ja tyle się wyczekałem, to może sobie pogawędzimy? Tematów do rozmów jest bez liku. Dla przykładu twój syn. Straszna tragedia. – Mówca splótł dłonie na piersi i przybrał frasobliwą minę. – Może byśmy sobie o nim pogadali. Jak mu pomóc?
Hrabia powstrzymał gestem jednego z kuszników.
– Kim jesteś? Skąd mnie znasz? Dlaczego wspominasz o moim synu? – warknął.
– Komu mam odpowiedzieć? – Dziad przebiegł wzrokiem po zbrojnej eskorcie. – Sam nie wiem. Tylu was tutaj. A ja, prawdę powiedziawszy, liczyłem na rozmowę w cztery oczy z hrabią. Na stronie. Że się tak wyrażę. Wszak to o jego latorośl idzie.
– Kim jesteś? – powtórzył hrabia, gdy odeszli na stronę. A dokładniej, usunęli się w cień. Pod most, na usłany martwymi oczeretami brzeg niewielkiej rzeczki.
– Jestem Śmierć – odparł nieznajomy. – Tak. Nie przesłyszałeś się. Dokładnie ta sama Śmierć, która patrzyła w oczy Augustowi, Karolowi, Senece czy Wilhelmowi. Ba! Ja spoglądałem na Chrystusa, kiedy Ten z wysokości krzyża wzywał Boga. Nie wierzysz mi? Mogę ich opisać. Mogę też opisać twojego synka, którego oglądałem trzy dni temu.
– Zabiję cię.
– Nie bądź głupi. Nie zabijesz nikogo. Ja też cię nie zabiję, bo zabijać nie mogę. Właśnie na tym polega mój ból. Ja nic nie mogę, a wszystko muszę! Zawsze jestem stawiany przed faktem dokonanym. Ktoś komuś poderżnie gardło, jakiś idiota się utopi, ktoś się zestarzeje i wadzi albo urodzi i zachoruje. Jaka moja w tym zasługa? Żadna. A wiesz dlaczego? Bo ja jestem tylko woźnym sądowym. Boski Trybunał chce podsądnego. Rach-ciach-ciach! A potem śle się mnie, żebym delikwenta dostarczył. Samo dostarczenie nie jest trudne. Każdy człowiek składa się z duszy i ciała. Dusza jest formą. Ciało materią. Banał. Aż dziw, że dopiero na soborze w Vienne uznano tę prawdę za dogmat. Mniejsza z tym. Moja rola polega na oddzieleniu formy od materii. Po czym zabieram formę, znaczy się duszę, na Sąd Szczegółowy, który odbywa się zaraz po zgonie. Oczywiście! U krańca dziejów ma się odbyć Sąd Ostateczny. Wtedy na powrót połączą się wszystkie formy ze swoimi materiami. Będzie moc roboty.
– Do rzeczy – zgrzytnął zębami hrabia. – Jeśli rzeczywiście jesteś tym, za co się podajesz, i masz do mnie sprawę, to wysłów się wreszcie, bo tracę cierpliwość. Mówiłeś o moim synu.
– A tak! – Łachmaniarz zrobił minę, jakby właśnie przypomniał sobie o czymś wielce istotnym. – Mały Feliks! Widzisz, ujęła mnie jego historia. Naprawdę. Pomyślałem sobie: a czemu by nie? Czemu by nie dać mu szansy? Ciągle mam jego formę, znaczy się duszę. Może bym ją tak tchnął w inną materię? Forma wszak jest bez szwanku, to materia zawiodła. Forma kształtuje ciało, więc dzieciak byłby dokładnie tym samym Feliksem. Z tym samym ciałem i tą samą duszą. Krwią z twojej krwi. Dziedzicem Tiffauges. Bez oszustw i jakiegokolwiek naciągania. Dokładnie ten sam. Przywrócę ci syna!
Rycerz myślał długo, wpatrzony w zimny nurt. Kalkulował i konkludował. Mianujący się Śmiercią przybysz nie przeszkadzał mu. Nic nie dopowiadał. Kucnął przy brzegu. Wodził patykiem po falującej tafli.
– Czego żądasz w zamian? – spytał w końcu hrabia.
– Zrobisz tak – zaczął obdartus, nie przerywając swojego zajęcia. – Jednego kusznika poślesz do Nantes z informacją dla biskupa, że jednak nie przybędziesz na jego wezwanie, bo masz chorego syna. Resztę eskorty rozpuścisz. Kiedy już odjadą, sam jeden zboczysz z traktu. Pojedziesz lasem, kierując się na południe. Wskażę ci kierunek. Napotkasz skrytą wśród drzew sadybę. Otoczoną płotem chatę. Tam odnajdziesz dziecię zawinięte w pieluszki. To będzie twój syn. W chwili obecnej nosi imię Jaques Perron. Ale tym się nie przejmuj. To on. Krew z krwi twojej.
– Czego żądasz w zamian? – powtórzył pytanie hrabia.
Śmierć odrzucił patyk. Wstał. Odwrócił się na pięcie. Przeszył hrabiego zimnym, wyrachowanym spojrzeniem.
– Zanim odnajdziesz noworodka, napotkasz tych, którzy mienią się być jego rodzicami. Kobietę i mężczyznę. Zastaniesz ich podczas pracy. Będą uszczelniać ściany na zimę. Niech cię nie zmyli ich niewinny plebejski wygląd ani krzyż nad wejściem. Obydwoje są guślarzami. Oddają kult demonom. Do nich też przynosi się ludzi, którzy winni umrzeć. Za sprawą czarów guślarze leczą niemal martwych pacjentów i na powrót oddają światu żywych. Tymczasem ja raz wezwany odchodzę z pustymi rękami. Rozumiesz? Nie mam czasu biegać w kółko. Więc mnie to drażni. Osłabia moją definitywność i ośmiesza mnie samego. Poza tym to wbrew boskim zamysłom i samej naturze… Zabijesz ich – powiedział Śmierć, uspokoiwszy wzburzony oddech. – Zarówno kobietę, jak i mężczyznę. Nie będą stawiać oporu. Potem zabierzesz swojego syna. Pojedziesz z nim na zamek. Ludności sprzedasz jakąś bajkę. Powiesz, że masz kolejne dziecko. Żona ciągle leży zmożona gorączką. Nic nie zauważy.
– Mam zabić dwójkę niewinnych ludzi?
– Słuchasz mnie? Oni nie są niewinni. Są winni uprawiania czarów. Załatwisz trzy dobre uczynki za jednym zamachem. Zabijesz czarowników, odzyskasz syna, no i pomożesz mnie. Umowa stoi?
– Stoi. – Po chwili wahania rycerz uścisnął wyciągniętą dłoń obdartusa. Zadrżał przeszyty dojmującym chłodem.
Wszystko stało się dokładnie tak, jak to zapowiedział Śmierć. Rycerz udał się na południe. W niewielkiej odległości od traktu odnalazł chatę. Oderwani od łatania ścian mieszkańcy przywitali hrabiego z wielką serdecznością. A ten ich zabił. Najpierw mężczyznę. Jednym cięciem pozbawił go głowy. Kobieta uciekła w głąb domostwa. Musiał ją odciągać od siennika, na którym leżało łkające dziecko. Próbowała się bronić. Drapała. Wzywała na pomoc Boga. W końcu zakrztusiła się krwią z poderżniętego gardła. Umilkła. Hrabia Artur de Richemont podniósł dziecię. Chłopiec przestał płakać. Uśmiechał się i gaworzył. Ponad wszelką wątpliwość był to Feliks, świeżo upieczony dziedzic zamku Tiffauges.

2. Pan na Tiffauges

Mijały lata i młody Feliks rósł jak na drożdżach. Ledwie nauczył się chodzić, a już dziarsko ściskał w pulchnej rączce drewniany mieczyk. I biada była wszelkiemu ptactwu domowemu, które przypadkiem znalazło się na drodze rozpędzonego brzdąca. Nie mniej wprawnie co z mieczem Feliks radził sobie z książką. Mając raptem sześć lat, potrafił już płynnie czytać i pisać. Kolejni magistrzy prześcigali się w pochwałach niebywałej lotności, z jaką chłopiec opanowywał podstawy retoryki, gramatyki i dialektyki. Jednak z całej skarbnicy edukacji dworskiej Feliks najbardziej umiłował sobie muzykę. Miał doskonały słuch i łapał w mig nawet trudne melodie. Potrafił godzinami przyglądać się występom trubadurów, przyswajając sobie teksty kancon i pobrzękując na lutni, niczym młodociany Bertrand de Born. A wiele tym pociechy sprawiał swojej matce, która rada była wszelkim scenicznym figlom syna. W końcu przyszedł czas na polowania. Także na tym polu zdolności Feliksa przekraczały jego wiek. Bywało nie raz i nie dwa, że chłopak opuszczał grupę łowczych, by w pojedynkę ugodzić zwierza. Nigdy nie zadawał śmierci od razu. Zdawać by się mogło, że chłopiec bawi się ze zwierzyną. Podchodzi ją i szczuje, a mogąc zadać śmiertelny cios, zaraz odstępuje, dając ofierze nadzieję na ucieczkę. Potem zaś rusza w kolejny pościg. Dźga i dobija przerażoną zdobycz.
Okrucieństwo syna w żaden sposób nie budziło niepokojów ojca. Hrabia czuł na sobie ciężar lat i niejedno w swoim życiu doświadczył. Często to właśnie brak skrupułów pozwalał rycerzowi przeżyć i wyjść na swoje. Ad maiorem Dei gloriam. Taki był świat i nie było w ludzkiej mocy go zmieniać. Niemniej jednak sumienie dręczyło starego Artura. Przypominało mu o dawnych zbrodniach i nadawało gorzki smak wszelkim radosnym chwilom w gronie rodzinnym.
Nawet sen nie był ukojeniem dla starego rycerza. Zawsze przychodził za późno. Tuż przed świtem, kiedy noc była najczarniejsza. Po długim czasie przewracania się z boku na bok. Sen przychodził, dopiero gdy przepłynęły już wszystkie skryte za powiekami czarne myśli. Przynosił ze sobą to, o czym przez długie lata Artur de Richemont próbował zapomnieć. Widział leśną chatę. Widział dwójkę ludzi łatających ściany słomą. Potem widział, jak umierają. Jak z bezgłowego kadłuba mężczyzny pulsuje krew. Jak kobieta jęczy i charczy. Jak rosną na jej szyi wezbrane krzykiem krwawe bąble. Jak pękają, pokrywając brodę i pierś czerwoną mgiełką. Słyszał radosne gaworzenie dziecka, które siedzi w pieluszkach i ogląda masakrę.
Pewnego razu Artur zerwał się z łóżka cały zlany potem. Nie pamiętał dokładnie, co mu się śniło. W każdym razie pozostawiło na jego duszy i języku odrażający chropowaty osad. Porwał konia ze stajni. Ruszył gościńcem na północ. Dotarł do rozdroża z jesionowym krzyżem, gdzie dziesięć lat temu pożegnał Jana z Ferron, ówczesnego kleryka, a obecnego ojca w opactwie Saint-Aubin. Wspomnienie niewieściego młodzieńca było jak mgnienie. Hrabia pognał konia na zachód. Jechał wzdłuż szpaleru nagich buków i wiązów. Nad nim latały kruki. Pośród drzew majaczyły języki mgły. Było zimno. Jak tamtego dnia.
W końcu zobaczył most. Mgła znacznie zgęstniała. Uniosła się znad koryta i buchnęła sinym kłębem, pożerając omszały kamień. Rycerz zsiadł z konia. Wbiegł na most. Wokół było biało. Gdzieś poniżej szumiał strumień.
– Pokaż się! – wrzasnął. – Wyjdź! Teraz ja chcę z tobą porozmawiać!
Głos poniósł się echem po okolicy. Z głośnym krakaniem strzeliła w niebo grupka gawronów.
– Wróć tutaj! Czekam! Przywróć tamtych ludzi do życia. Weź mnie! Ja się zabiję, a ty w zamian przywrócisz im życie! Jestem wszak hrabią! A hrabia więcej jest wart niż stu chłopów!
Nikt mu nie odpowiedział.
Dla pewności Artur de Richemont zszedł pod most, gdzie kiedyś zawarł pakt ze Śmiercią. Miejsce, w którym wówczas stali, ginęło w brunatnej plątaninie zwiędniętego trawska. Kamień toczyła smolista narośl. Tańczyły na niej refleksy światła. Cuchnęło padliną.
Hrabia czekał pół dnia, rzucając kamienie do strumyka. Potem dla pewności poczekał i drugie pół. Miał nadzieję, że Śmierć w końcu się pojawi. Nikt nie przybywał. Zapadł mrok i hrabia powoli tracił nadzieję. Zeskoczył z murku. Wolnym krokiem ruszył w stronę uwiązanego nieopodal konia. Wtedy przybył jeździec.
Pęciny przerwały nitki zaległej na trakcie mgły. Podkowy zastukały o kamień. Jeździec wstrzymał konia przed samym Arturem. Hrabia nie mógł dostrzec jego twarzy niknącej w cieniu kaptura.
– Panie! – zawołał przybysz. – Cud, żem cię w końcu znalazł.
– Jesteś tym, kogo oczekuję? – spytał badawczo hrabia.
– Jestem Jean, syn młynarza. Pracuję na zamku jako goniec. – Jeździec odrzucił kaptur. – Chodzi o twoją żonę, panie.
– Co z nią?
– Ona dzisiaj zaniemogła. I chyba…
– Wysłów się wreszcie!
– Ona umiera.
Jechali co koń wyskoczy. Gnali, mając za nic charkot zwierząt, spienione płaty śliny oblepiające buty i nogawice. Było już całkiem ciemno, gdy dotarli na Tiffauges. Warownia przywitała ich nikłym blaskiem okien górującego ponad murem gmachu. Spóźnili się.
Adelajda de Richemont leżała martwa na łóżku. Gdyby nie okalające jej sylwetkę ciemne plamy potu na poduszkach, bladość cery zlewałaby się zupełnie z barwą pościeli. Służbę wyproszono. Przy łożu klęczał młody Feliks. Chował twarz w dłoniach.
– Musiała być chora – wyszlochał. – Nic o tym nie wiedzieliśmy. Skrywała chorobę przed wszystkimi. Byliśmy tacy bezradni. – Chłopak pogrążył się w spazmatycznym płaczu.

Śmierć na polu bitwy. Śmierć w walce. Kiedy się ginie od miecza lub topora. Kiedy kogoś zadeptuje konnica lub przeszywają łucznicy. Pośród treli trąb i warkotu werbli. Hrabia wszystko to mógł zrozumieć. Pojąć i uznać za rzecz normalną. Ot, element życia samego. Co innego śmierć w rodzinie. Śmierć kogoś, kogo się kocha. I do tego śmierć bez sensu i bez celu. Nie w obronie Boga, króla czy państwa. Pusta, bezideowa. Tego hrabia pojąć nie mógł. Nie znajdował żadnych słów. Twarz mu zastygła i jedynie łzy ciężkimi kroplami wędrowały po pomarszczonych policzkach.
Siedział samotnie w swojej komnacie. Na palenisku wił się płomyk. Wypełniał pomieszczenie ciepłym półmrokiem. Tej nocy Artur de Richemont długo walczył z myślami.
– To moja wina. To ja ją zabiłem – szeptał samooskarżenia. – Chciałem dobrze, a potem zabiłem własną żonę… Miałeś wziąć mnie! Słyszysz? Nie ją! Mnie! – Grube tapiserie pochłonęły krzyk. Nikt nie odpowiedział. Trzaskał płomień. Zawodził wokół gmachu wiatr.
Hrabia dopił wino. Podjął decyzję.
Ruszył krętymi schodami do podziemi, gdzie obecnie znajdował się składzik przeróżnych rupieci. Rzeczy niepotrzebnych, których jednak nie chciano wyrzucić. Były tutaj także pamiątki jeszcze z czasów Gillesa de Rais. Hrabia postanowił zachować je w nadziei, że mogą kiedyś być coś warte.
Pod niskim sklepieniem niewielkiej kawerny piętrzyły się regały zawalone dzbanami, pordzewiałym żelastwem i niezliczonymi tobołkami. W kącie stał przytłoczony końskim rzędem kufer. Hrabia zwalił siodło i czaprak. Zadźwięczały ciśnięte na kamienną posadzkę strzemiona. W świetle lichtarza ukazała się twarz. Hrabia prawie o nim zapomniał. Jedną z pierwszych rzeczy po objęciu w posiadanie zamku było wyrzucenie z sypialni portretu Gillesa de Rais. Niektórzy chcieli, aby płótno spalić. Lecz hrabia niechętnie niszczył przedmioty, w których wykonanie ktoś kiedyś włożył wiele pracy. Nakazał jednak zanieść malowidło do piwnic. Aby nikt już nie oglądał fizjonomii mordercy. Teraz, po dziesięciu latach spędzonych w zapleśniałej ciemności, obraz ciągle wyglądał, jakby dopiero co zdjęto go ze ściany.
Artur de Richemont przyświecił dokładniej. Przebiegł wzrokiem po regularnym profilu uwiecznionego na portrecie mężczyzny. Zmarszczył brwi, spoglądając na czarne, lekko falujące, przycięte powyżej linii uszu włosy. Zakrył ręką usta na widok prostego, lekko zadartego nosa i wąskich warg.
– Boże. Ja wariuję. Pomóż mi, Boże. Pomóż.
Podniesione z głuchym drewnianym trzaskiem wieko kufra zakryło malowidło. Hrabia pospiesznie przerzucał stare szmaty, aż w końcu wyciągnął przeżartą przez mole włosienicę. Przywdział znaleziony strój i pognał do stajni.
Masztalerz był wielce zdziwiony widokiem swojego pana w samej tylko szorstkiej włosienicy. Bardziej przystojnej pątnikom niż pogrążonemu w żałobie hrabiemu. Jeszcze bardziej zdziwił się, gdy hrabia wyjawił mu cel podróży. Pomimo to służący wykonał wszystko zgodnie z żądaniem.
– Czy życzysz sobie, panie, żebym przywołał twojego syna? – spytał masztalerz, wyprowadzając ze stajni osiodłanego konia.
– Nie. Nie chcę się z nim widzieć – odparł hrabia już z wysokości siodła. – Przekaż mu, że poślę list, w którym wszystko wyjaśnię.
Jechał drogą na północ. Pozostawiając za sobą syna, dawne życie, tytuły i warownię Tiffauges. Jadąc, starał się nie myśleć o niczym.
– Kyrie eleison, Christe eleison. Kyrie eleison, Christe eleison – powtarzane w kółko słowa nie chciały zejść z ust hrabiego. Jedną dłonią trzymał wodze, drugą zaciskał na drewnianym krucyfiksie zawieszonym u szyi.
Gdy dotarł na rozdroża, wstrzymał konia. Pochylił głowę przed jesionowym krzyżem. Ruszył na wschód. Drogą ku opactwu Saint-Aubin.

3. Barron

Mnich wyszedł na oplatającą filar ambonę. Odchrząknął. Omiótł wzrokiem zebranych współbraci z opactwa Saint-Aubin i wiernych z okolicznych wsi. W kościele panował półmrok rozświetlany migotliwym blaskiem setek porozstawianych na stalowych lichtarzach świec. Kaznodzieja odczekał chwilę. Poprawił komżę. Rozpoczął, dopiero gdy tłum przestał szemrać i ucichł odgłos sadowiących się w prezbiterium mnichów.
– Trwoga wielka spadła na mieszkańców Tyru i Sydonu. Lud Sur i Okiny zapłakał, a lament wielki poniósł się wśród Jamnitów. Bo oto zgubę swoją ujrzeli – przemówił z mocą kaznodzieja. – Szedł ku nim ten, który ni człowieka, ni Boga się nie lękał. O duszy czarnej jak smoła i złej niczym dzika bestia. Szedł pyszny Holofernes, a za nim podążała moc Babilonu. Drogę swą znaczył śmiercią i pożogą. Palił pola, owce i bydło wydawał na zatracenie. Ludność gładził ostrzem miecza. Burzył wyżyny, wyrąbywał gaje. Gnany nakazem swego mrocznego pana niszczył bogów i mordował kapłanów, tak aby nie było boga poza Nabuchodonozorem, władcą Babilonu, wcielonym antychrystem. I przepadł wszelki mąż, który by mocą swego oręża próbował sprostać potędze Holofernesa… Kres diabłu położyła dopiero niepozorna dziewczyna. Judyta – podjął po efektywnej pauzie. – Ona to, wiedziona wiarą i nadzieją, rezygnując z własnej cnoty, wydała się w ręce lubieżnego Babilończyka, aby ten splugawił jej ciało wszeteczną chucią i pijaństwem. Jak ladacznica oddała mu kwiat swego piękna i czystości. I wygrała. Bowiem kosztem własnego zbawienia kupiła sobie okazję. Gdy zaspokojony Holofernes zasnął, Judyta dwoma uderzeniami miecza odcięła mu głowę. A unosząc wysoko swe okrwawione trofeum, wielki lęk wzbudziła w najeźdźczej armii, która poszła w rozsypkę.
Tłum zaszemrał. Westchnął trwożliwie. Ktoś jęknął. Wzdłuż nawy poniósł się echem cichy płacz dziecka.
– Taką historię opowiada nam Księga Judyty. – Duchowny wsparł się rękami na balustradzie ambony. Blask lichtarzy podświetlił jego przystojną twarz o ciągle niegasnącej niewieściej urodzie. – Wiem, że w okresie wielkanocnym, kiedy świętujemy Zmartwychwstanie naszego Pana, chcemy się więcej radować, niż trwożyć. Niemniej jednak okres paschalny pobudza nas także do refleksji nad potęgą zła. Umiłowani bracia i siostry, w opisie mocy piekielnego Holofernesa nie ma przesady. Powiecie, że to pradawne czasy z dziejów Izraela albo że antychryst wypełznie dopiero u krańca dziejów.
Zakonnik pokiwał szczupłym palcem.
– Nie łudźcie się! Wielu antychrystów jest pośród nas. Bestie uzbrojone w miecze i władzę. Mające oczy i serca ludzkie. Żywiące się mięsem. O duszach rogatych i ustach wypowiadających rzeczy wielkie. A rzeczy te sączą im do uszu demony. Tak, tak. Czujecie ich obecność? Czujecie obecność demonów pośród nas? Ja czuję. – Duchowny ściszył głos. –  Gdy wychodzę na kościelną dzwonnicę, skąd roztacza się widok na zaległe w dolinach łąki i porośnięte lasem wzgórza. Wtedy je widzę. Widzę, jak pomykają pomiędzy drzewami. Jak krążą niczym lew ryczący, wypatrując, kogo by tu pożreć. Słyszę szelest ich skrzydeł w dymie osiadłym na wierchach sosnowych zagajników. Słyszę je, jak ciemną zimową porą kołatają w okiennice mojej celi. Nie łudźcie się. Trwajcie w modlitwie i czystości serca.
Tłum zafalował. Przez kościół przeszedł chłodny powiew. Płomienie świec zatrzepotały. Buchnęły mocniej, okraszając kaznodzieję rdzawą poświatą. Cień mnicha urósł nagle i zniknął w mroku sklepienia. Drzwiczki ambony uchyliły się. Do mówcy przystąpił mężczyzna w ciemnym habicie. Coś szepnął. Podał zwitek papieru.
Kaznodzieja pospiesznie przeczytał wiadomość, z chrzęstem zmełł w dłoni papier. Spojrzał na wiernych.
– Drodzy bracia i siostry. Muszę przerwać moje kazanie, bowiem przyszła ważna wiadomość z Rzymu. Chciałbym się nią z wami podzielić. Wieść to tragiczna. Przed kilkoma tygodniami, dokładnie, dwudziestego czwartego marca tysiąc czterysta pięćdziesiątego piątego roku, zmarł nasz umiłowany papież Mikołaj Piąty. Polećmy Panu jego duszę w chwili cichej modlitwy.

Krużganki ziały pustką. Nie było też nikogo w wirydarzu. Większość mnichów przebywała w refektarzu, gdzie snuli domysły nad tym, kto zostanie nowym papieżem. Tylko jeden zakonnik siedział w ogrodzie, na kamiennej ławie. Resztkami skąpo wydzielanej kolacji karmił stadko gęsi. Pachniało wieczorem i świeżo zakwitłą akacją.
– Janie – nagłe zawołanie wyrwało zakonnika z zadumy.
– Philippe. Usiądź. –  Ojciec Jan z Ferron, który pomimo młodego wieku zdążył już zasłynąć ze swej pobożności i uzdolnień kaznodziejskich, ustąpił miejsca na ławce przybyłemu mnichowi.
– Nie. Nie siadam. Nie ma czasu.
– Co się stało?
– Pamiętasz brata Paschalisa, co tutaj przybył pięć lat temu? Tego, co wpadł w samej jeno włosienicy i zażądał odosobnienia?
Jan z Ferron doskonale pamiętał, o kogo chodzi. Z miejsca rozpoznał w przybyszu hrabiego Artura de Richemont. Jednak ten nie zamierzał nikomu wyjawiać swego nazwiska, więc i ojciec Jan zachował tę wiedzę tylko dla siebie.
– Pamiętam. Złożył śluby milczenia. Twierdził, że chce resztę życia poświęcić na pokutę.
– O! Ten właśnie! Przez pięć lat żył zamknięty w celi. Niewiele jadł i pił. Siedział tak cicho, że prawie o nim zapomnieliśmy. Chodzi o to, że dzisiaj przemówił.
– Przemówił? – zdziwił się ojciec Jan z Ferron.
– Tak, żąda spowiedzi.
– Opat spowiada wszystkich w klasztorze. Niech do niego pójdzie.
– Opat już był. Ale odszedł. Brat Paschalis żąda ciebie. Stwierdził, że nikt nie pojmie go lepiej niż ty.
Jan z Ferron rzucił resztę czerstwego chleba skłębionym u jego stóp gęsiom. Energicznym ruchem strzepnął okruszyny ze szkaplerza. Bez słowa sprzeciwu ruszył w stronę celi, gdzie od pięciu lat żył w samotności i milczeniu brat Paschalis, niegdysiejszy hrabia Artur de Richemont.

Niewielkie pomieszczenie wypełniał odór odchodów, zgniłego jedzenia i śmierci. Na niewielkim stoliku palił się kaganek. Jego blask ukazywał pokrywające ściany napisy. Niektóre były zamazane. Zakrzepła krew i resztki pożywienia, które służyły za inkaust, miejscami rozmazały się lub po prostu odpadły, pozostawiając tylko brunatne zacieki. Pomimo to gdzieniegdzie dało się odczytać treść. Wersety z Pisma. Wszystkie poświęcone kwestiom grzechu i jego odpuszczenia. Były cytaty z Izajasza i Apokalipsy. Szczególną uwagę ojca przykuł wymalowany krwią początek psalmu dwudziestego drugiego.
– Janie – z wtulonej w kąt pryczy podniósł się cichy głos.
– Jestem tutaj.
– Janie. Tyle lat. Poznajesz mnie?
Ojciec Jan z Ferron poznał hrabiego Artura de Richemont. Poznał go tylko dlatego, że wcześniej znał jego tożsamość. W istocie lata postów i pokuty znacznie zmieniły oblicze rycerza. Prawie nic nie pozostało ze wspomnienia człowieka, którego młody kleryk zostawił na rozdrożu piętnaście lat temu. Ze wspomnienia mężczyzny w kwiecie wieku, z wydatną żuchwą i włosami lekko poprzetykanymi siwizną. A mimo że podówczas hrabia pogrążony był w żałobie, to dalej jego postać uosabiała wigor i męstwo francuskiej nacji. Leżący na łóżku skołtuniony dziad w niczym nie przypominał Artura de Richemont. Prawdę powiedziawszy, nie przypominał nawet mnicha. Wyglądał jak pustelnik albo żywy trup.
– Tak, panie. Wiem, kim jesteś – odparł ojciec Jan, ściskając drżącą prawicę hrabiego.
– Ja też cię poznaję. Niewiele się zmieniłeś.
Hrabia zakasłał. Znieruchomiał. Zdawało się, że zasnął. Nie spał jednak.
– Chciałbym się wyspowiadać, bo czuję… – przerwał mu kaszel – bo czuję, że umieram.
– Jestem tutaj, słucham. – Ojciec Jan zarzucił na ramiona fioletową stułę.
– Wiem, że umieram. To rzecz pewna, bo oni znów do mnie przychodzą. Ostatnie pięć lat miałem spokój w klasztorze. Odcięty od trosk doczesności, żyłem sobie tutaj. Czas pędziłem na modlitwie i kontemplacji. Tak jak ty mi kiedyś powiedziałeś. Pamiętasz?
Jan z Ferron kiwnął głową.
– Ale ostatniej nocy znowu do mnie przyszli. Pokazywali skrwawione rany. Lamentowali nad swoją krzywdą. Była też moja żona. Powiedziała, że czeka na mnie. Czy to prawda, Janie, że umarli często przychodzą w godzinie śmierci i zabierają bliskich do siebie?
– Niektórzy tak mówią.
– Właśnie…
– A grzechy? Prosiłeś o spowiedź, panie.
– Grzechy… – przypomniał sobie pokutnik. – Właśnie, grzechy.
Milczał przez chwilę, krążąc po sklepieniu rozbieganym wzrokiem, jakby nie wiedział, od czego zacząć.
– Szkoda, że wtedy, piętnaście lat temu, nie pojechałeś ze mną na zachód, do Nantes – mówił bardzo cicho, ledwo poruszając ustami. – Gdybyś się zgodził, wszystko potoczyłoby się inaczej. Widzisz. Tamtego dnia popełniłem najcięższy grzech w moim życiu. Grzech, który prześladuje mnie do dzisiaj.
– Wyjaw go. Pan Bóg ci przebaczy.
– Tamtego dnia zawarłem pakt ze Śmiercią.

Ojciec Jan niemal przebiegał przez kolejne sale opactwa. Purpurowe wstęgi stuły falowały, frędzle muskały posadzkę. Jak wielki kruk przeleciał przez refektarz, ściągając na siebie zaciekawione spojrzenia mnichów. Minął dormitorium. W końcu dotarł do archiwum.
– Czy mamy kopie akt narodzin i zgonów z parafii w rejonie Tiffauges? – zapytał jeszcze w drzwiach.
Przypominający kreta archiwista podniósł zmęczony wzrok znad pulpitu. Miał minę, jakby ktoś właśnie oderwał go od pałaszowania tłustej dżdżownicy.
– Są w sektorze omega, dział beta, pod trójką na półce epsilon. – Wskazał labirynt zawalonych księgami regałów. – Radzę wziąć stołek.
– Zaprowadź mnie tam.
Mnich kret niechętnie spełzł ze swojego zydla. Wręczył Janowi oliwną lampkę, sam zaś ruszył po ciemku w głąb labiryntu, dając znak, by iść za nim.
– To tutaj. Dział beta, część oznaczona trójką – oznajmił, nieomylnie wskazując ginący w ciemności punkt.
Jan przyświecił. Rzeczywiście pod brudnym paznokciem archiwisty ukazała się rzymska cyfra III.
– Półka epsilon jest ósma, licząc od dołu. Piąta, licząc od góry. Niech ojciec weźmie sobie stołek, bo nie sięgnie. Proszę zachować lampkę. Ja trafię bez niej – oznajmił mnich, odchodząc.
– Księga z roku tysiąc czterysta czterdziestego?
– Czternasta w kolejności od wschodu. Znaczy się od lewej. Od prawej dwudziesta siódma – odpowiedział głos z głębi labiryntu. – Proszę odstawić dokładnie w to samo miejsce. Zauważę, jeśli coś będzie pomieszane.
– Nie wątpię – burknął pod nosem Jan z Ferron.
Idąc za wskazaniami archiwisty, młody mnich bez trudu odnalazł interesujący go rocznik. Zdmuchnął kurz ze stojącego pod ścianą pulpitu. Począł wertować.
– Gilles de Rais, urodzony siódmego listopada tysiąc czterysta czwartego. Zmarł dwudziestego szóstego października tysiąc czterysta czterdziestego – czytał na głos. – Feliks de Richemont, syn hrabiego Artura de Richemont, urodzony tego samego dnia. Zmarł dzień później.  – Jan z Ferron zmarszczył brwi, czytając przekreśloną datę zgonu. I dopisek przy niej: – Error, ciągle żyje, błąd proboszcza. – Zamyślił się chwilę. – Ciekawe. Jeden umiera, a drugi się rodzi. W tym samym dniu.
W archiwum nie było gorąco. Pomimo to ksiądz otarł pot z czoła rękawem habitu. Przerzucił kolejne strony, aż trafił na literę P. Czytał szeptem.
– Jaques Perron, urodzony dwudziestego siódmego października tysiąc czterysta czterdziestego. Zmarł w listopadzie tego samego roku. – Oczy Jana urosły nagle, raz jeszcze nerwowo przebiegły wybrany fragment tekstu.
Zaszeleściły kartki. Rocznik zamknął się nagle, wzbijając z pulpitu resztki zastałego kurzu. Na okładce księgi spoczęła drżąca dłoń. Mnich wpatrywał się nieobecnym wzrokiem w spowite półmrokiem archiwalne katakumby. Na jego czole pulsowała żyła.
– Gilles zmarł w dniu urodzin Feliksa, a Feliks zmarł w dniu narodzin Jaques’a Perrona, chłopaka wieśniaków – kalkulował szeptem.
Palce zabębniły o pulpit. Zamigotał płomień lampy. Po grzbietach ksiąg zatańczyły cienie. Jan poderwał się ze stołka.
– Boże… Hrabia Artur nie rozmawiał ze Śmiercią – wyszeptał duchowny łamiącym się głosem. – Został oszukany. Barron go oszukał.

Ojciec Philippe słynął z mocnego snu. Potrafił zignorować dzwony oznajmiające jutrznię. Często nie dobudzał go zapach szykowanych na śniadanie specjałów. Raz czy dwa przespał Angelus Domini. Wtedy przeor się zdenerwował. Gniew swój ukazał w sposób gwałtowny, bolesny i wielce skuteczny. Odtąd Philippe spał jak zając. Rzec by można, z otwartymi oczami. I dobrze.
Zakonnik zerwał się na równe nogi już przy pierwszym uderzeniu kołatki.
– To ja, Jan – głos zza drzwi uspokoił rozszalałe serce ojca Philippe.
Momentalnie zgrzytnęła zasuwa, jęknęły wrzeciądze. Drzwi uchyliły się, wpuszczając niespodziewanego gościa.
– Janie, jest noc. Czy coś pilnego? – zapytał Philippe, zamykając drzwi.
– Bardzo pilnego. Musisz mi pomóc – powiedział konspiracyjnym tonem Jan.
– O tej porze? Cóż może być pilnego?
– Powiem ci po drodze. Teraz ruszajmy. Wszystko ma swój czas, jak mówi Eklezjastyk. Jest czas siania i czas zbierania, jest czas wojny i pokoju. Jest też i taki czas, który nie znosi ani chwili zwłoki. Ubieraj się, weź broń, wyjaśnię ci wszystko po drodze. Idę okulbaczyć konie.
– Jest czas spania i czas zrywania. Jest czas leżenia i czas jeżdżenia. Nocą. Nie wiadomo gdzie i po co – kontynuował wariacje na temat księgi Eklezjastyka ojciec Philippe, wyciągając spod pryczy nadrdzewiały sztylet.

Był moment, w którym Jan z Ferron sądził, że ojciec Philippe przysnął. Jakkolwiek biorąc pod uwagę okoliczności, trudny byłby to wyczyn. Konie pędziły słabo uczęszczanymi traktami, które nijak nie nadawały się do galopu. Gościniec usłany był wodnistymi lejami, a co jakiś czas dalszą drogę blokował zwalony pień lub pożerał nastroszony sterczącymi korzeniami wykrot. Do tego było zimno. W podobnych warunkach sen był wręcz nie do pomyślenia. Niemniej jednak brat Philippe sprawiał wrażenie, jakby przysnął, zanim jeszcze Jan z Ferron skończył objaśniać mu cele i powody ich szaleńczej podróży do włości Feliksa de Richemont. Jak się okazało, wrażenie było błędne.
– Janie! – Ojciec Philippe spiął konia. Zrównał się ze współbratem.  – Znamy się nie od dzisiaj. Jesteśmy sobie jak bracia. Rodzeni bracia. A brat za bratem w ogień pójdzie, nie bacząc na nic. I ja jestem gotów iść za tobą. Niemniej jednak w mojej głowie jest tyle wątpliwości. Przede wszystkim czy warto? I czy w ogóle jest sens? Widzisz, odkąd cię znam, masz na tym punkcie obsesję. Wiem, że o antychryście pisał Hipolit i Augustyn. Wiem, że przed diabłem przestrzega Pismo. Wiem, że ta prawda jest przerażająca. Niemniej warto zauważyć, że nauka o demonach nie stoi w centrum przesłania chrześcijańskiego. Prawdę powiedziawszy, jest dość marginalna. To radość Zmartwychwstania powinniśmy głosić, a nie strach przed szatanem. Tymczasem ty, bracie, ciągle właśnie na tym lęku się skupiasz. I na walce z siłami mroku. Owszem, ważna to rzecz, której żaden chrześcijanin nie powinien porzucać, jednak czy nie lepiej jest baczyć samemu na siebie, by nie ulec pokusie? Czy przystoi mnichom knucie planów i snucie zamysłów straszliwych?
– Wątpisz w to, co ci powiedziałem? – zapytał chłodnym tonem Jan z Ferron.
– Bracie! Namawiasz mnie do rzeczy tak okrutnej, że aż się wzdragam. Nie wiem, czy podołam. Modlę się do Boga o siłę wiary i nadziei. Niemniej jednak boję się, że nie podołam.
– Módl się jak apostołowie, słowami: „Panie, przymnóż nam wiary”.
– Ale wiesz, że tutaj nie tylko o wiarę idzie…
Ojciec Philippe wlepił spojrzenie w schowaną pod kapturem twarz współbrata.
– Cały czas cię słucham – powiedział Jan.
– Nurtuje mnie pytanie, czy jesteś tego pewien. Czy masz pewność swoich oskarżeń? Bo widzisz, ja się boję, że popełnimy błąd. Że skrzywdzimy osobę niewinną. Mogłeś wszak się pomylić. Ta sekwencja narodzin i zgonów… Cała twoja teoria… To mógł być zbieg okoliczności. Wszak każdego dnia ktoś się rodzi i ktoś umiera. Co, jeśli się pomyliłeś? Rzuciłeś oskarżenie na niewinną osobę?
Jan z Ferron schylił głowę przed nisko zwieszonym konarem wiatrołomu. Odetchnął. Pęd momentalnie rozproszył blady obłok.
– Masz małe rozeznanie w sztuczkach złego, bracie – zaczął głosem spokojnym, krzepiącym wręcz. – Czyż nie widzisz jawnych znaków działalności szatana? Takimi właśnie są twoje wątpliwości. Przez całą drogę z Saint-Aubin tłumaczyłem ci swoje racje i wówczas zdawałeś się nie oponować. Opowiadałem ci o rzeczach minionych, o faktach, które zaszły, i powiązaniach między nimi. Niczego nie negowałeś. Wszystko przyjmowałeś. Bo Duch był w tobie. Jednak teraz, gdy wjechaliśmy na ziemie Tiffauges, stoimy już u kresu naszej podróży i niebawem wykonamy to, po co tutaj przybyliśmy, ty masz wątpliwości. Dla mnie jest to najwyższy dowód, iż miałem rację. Bo tutaj działa demon imieniem Barron. I teraz sączy ci do ucha truciznę, która ma cię obezwładnić i powstrzymać dzieło boże, do którego pali się cnotliwa część twojej duszy.
– Zakładając, że masz rację… – odezwał się po chwili milczenia ojciec Philippe. – Zakładając, że wszystkie twoje podejrzenia są prawdziwe i że zamierzamy zgładzić bestię z krwią na rękach, nawet wtedy pozostaje otwarte pytanie o moralność środków. Jak daleko można się posunąć? Gdzie jest granica pomiędzy dobrem a złem, w sytuacji gdy dobro orężem zła próbuje zło niszczyć?
Nawet jeśli Jan z Ferron znał odpowiedź na postawione pytanie, to jej nie podał. Pozostawił kwestię otwartą. I nie było dane ojcu Philippe w jego życiu doczesnym rozeznać tych spraw niejasnych.
– Możesz posłuchać demona. I odejść – głos Jana z Ferron był zimny jak zimowy wieczór. – Zostawić mnie samego. Jednak nim to uczynisz, rozważ słowa naszego Pana. Powiada On: Kto przykłada rękę do pługa, a wstecz się ogląda, nie jest mnie godzien.
Świszczał wiatr, krakały wrony. Mnisi milczeli czas jakiś, nie zwalniając tempa. W końcu Jan z Ferron wstrzymał konia. Skostniałym palcem wskazał rozpościerający się przed nimi obraz.
Z obydwu stron horyzont zamykały skoszarowane we mgle, przedziwnie powyginane, bezlistne drzewa. Stały jedno koło drugiego w pozach przywodzących na myśl ciała tknięte stężeniem pośmiertnym. A chociaż w całej Francji rozkwitła wiosna, w Tiffauges próżno było się doszukiwać zielonych kobierców świeżej trawy, na wyścigi kiełkujących krokusów czy wielkanocnych bazi. Tutaj jakaś przedziwna moc powstrzymywała żywiołowość natury, zachowując dookoła posępną aurę późnej jesieni. Rośliny nie rodziły pąków ni liści. Powietrze było ostre i zimne. Północny wiatr spędzał nisko zawieszone ołowiane chmury. Jedynymi żywymi stworzeniami, które odważyły się zapuszczać w te rejony, były czarne, drapieżne ptaki. Nastrój grozy potęgował sam zamek. Ponura i milcząca budowla osiadła na wzgórzu, powyżej jeziora. Niczym diaboliczny Narcyz, warownia przeglądała się w szklanej tafli. A połączona ze swym odbiciem wydawała się jeszcze większa i dwakroć bardziej przerażająca.
– Jesteśmy na miejscu. Oto zamek Tiffauges.

4. Joanna

Strażnik przy bramie zmierzył ich zdziwionym spojrzeniem. Przekrzywił kapalin i podrapał się po głowie. W końcu uznał żądania i wyjaśnienia mnichów za zasadne. Odszedł na bok, przepuszczając jeźdźców północną bramą.
Gdy wjechali na majdan, od razu przyskoczyło do nich dwóch służących.
– Powiedz swemu panu, że przybywamy z opactwa Saint-Aubin. Mamy pilne informacje. Tylko dla jego uszu – powiedział władczo ojciec Philippe.
Karni pachołkowie od razu pobiegli wykonać polecenie. Zaraz też zjawił się masztalerz, by odebrać od mnichów konie.
– Pamiętasz plan? – spytał Jan z Ferron, odprowadzając wzrokiem pachołka.
Ojciec Philippe przytaknął.
– Ty będziesz mówił, a ja milczał. Gdy dam sygnał, uderzamy. Pamiętasz sygnał?
– Pamiętam – odparł Philippe. – Z Izajasza: Vae impio in malum.
– Dobrze. Ruszajmy, bracie. Z Bogiem.
– Z Bogiem, Janie.
Po chwili oczekiwania na dziedzińcu wreszcie otwarto drzwi gmachu. Stara służąca zaprosiła ich gestem. Ruszyli za nią. Najpierw Philippe, potem Jan. Niegdysiejszy więzień warowni skrywał głowę pod kapturem. Spod materiału było mu widać jedynie usta o delikatnej czerwieni krwawnika. W palcach nerwowo przekładał paciorki różańca.
Kręte schody pięły się ku wyższym poziomom gmachu, do komnat mieszkalnych wieży. Stopnie były dobrze widoczne w świetle przymocowanych do ścian łuczyw. A im wyżej wchodzili, tym mniej było strażników. W końcu minęli ostatnią wartę. Schody zniknęły. Weszli na najwyższy poziom. Jan z Ferron doskonale pamiętał to miejsce. Starucha zastukała do obitych czarną stalą drzwi. Stukaniu odpowiedział stłumiony głos i zaraz po nim nastąpił dźwięk otwieranych wrót. Kobieta zaprosiła mnichów do komnaty, a gdy weszli, zniknęła za dębowymi drzwiami.
Pomieszczenie zdecydowanie nie przypominało sali przyjęć. Raczej była to sypialnia. Ciężkie kotary zasłaniały okna. Grube tapiserie tłumiły wszelki dźwięk. Na palenisku trzeszczał ogień. Jego blask oświetlał wiszący na ścianie portret. Po lewej stronie stało wielkie łoże. Ktoś w nim leżał. Obserwował gości zza spływającej z baldachimu ażurowymi falami zasłony. Nos drażnił unoszący się w powietrzu ostry zapach orientalnego kadzidła.
– A zatem mój ojciec zmarł – odezwał się młodzieńczy głos.
Ojciec Philippe odchrząknął. Splótł dłonie pod szkaplerzem. Według planu to on miał prowadzić rozmowę.
– Nie, panie, właściwie…
– Więc po co przychodzicie? Dwaj mnisi z Saint-Aubin. Chcecie ode mnie pieniędzy? Nadzwyczajna zbiórka na biednych? Czy może trzeba wyłudzić złoto na nową koronę dla Najświętszej Marii Panny w jakiejś bocznej kaplicy? A może opat zamówił zbyt drogą monstrancję i teraz szuka donatorów? Nie! Czekajcie. Przysyła was mój ojciec, bo na starość tak mu się poprzewracało w głowie, że postanowił oddać wam Tiffauges?
– Nie, panie. – Philippe powstrzymał gniew. – Nie jesteśmy tutaj, by prosić o jałmużnę. Ale faktycznie chodzi o twojego ojca. On umiera…
Leżący na łóżku człowiek wstał. Delikatnym ruchem wychynął zza kotary.
Na widok Feliksa de Richemont, zgoła piętnastoletniego dziedzica Tiffauges, mnisi westchnęli.
Młody człowiek poruszał się ze spokojem szykującego się do ataku węża i gracją pełnokrwistego perszerona. Miał na sobie powłóczystą szatę ze szkarłatnego aksamitu. Szerokie rękawy i wysoki kołnierz obszyto czarnym karakułem. Materiał spływał krwawą kaskadą na posadzkę. Przy każdym ruchu rozwijał długi tren. Zgorszenie powodował fakt, że pan na Tiffauges miał na sobie tę szatę i nic innego. Znać to było po nagim obojczyku, bosych stopach i goliźnie łydek, która kłuła w oczy przy każdym kroku.
Feliks de Richemont podszedł do stołu. Nalał sobie wina. Zwilżył wąskie wargi.
– Proszę, proszę. A więc staruszek umiera. Widać wasz wikt mu nie służył. Tutaj, w Tiffauges, żył spokojnie tyle lat. Odjechał nagle, po śmierci matki. Trochę czasu w Saint-Aubin i już mu trzeba grób kopać. Pochowajcie go u siebie. Chcecie ode mnie pieniędzy na pogrzeb?
– Nie.
– Więc o co chodzi?
– Właściwie to przybyliśmy przekazać ci, panie, że ojciec pragnie się z tobą widzieć. Chce…
Ojciec Philippe nie dokończył. Chłopak przerwał mu uniesioną dłonią. Wskazał milczącego dotąd Jana z Ferron.
– A ten tutaj? To niemowa? Dlaczego chowa się pod kapturem? – rzucił groźnie.
– To mój współbrat – wydukał Philippe. – Był mi przewodnikiem w trakcie podróży. Nie jest niemową.
– Odrzuć kaptur, klecho. I przedstaw się – warknął Feliks de Richemont.
Jan z Ferron powoli wydobył  spod szkaplerza owiniętą różańcem dłoń. Przemówił.
– Zgodnie ze słowami ojca Philippe jestem jego przewodnikiem. – Sięgnął rąbka kaptura. – Znam rejony Tiffauges, bo kiedyś przebywałem w tym zamku, wbrew swej woli. Byłem klerykiem w kościele w tutejszej parafii. – Kaptur opadł, ukazując twarz gładkości jaspisu. – Nazywam się Jan z Ferron.
Ogień trzasnął. Sypnął puklem iskier. Wypełnił komnatę infernalną poświatą. Czerwona elipsa zatoczyła krąg w pucharze. Feliks de Richemont, pan na Tiffauges, nieznacznie drgnął. Upił łyk wina. Oblizał wargi. Nie chciał lub nie mógł wytrzymać spojrzenia turkusowych oczu mnicha. Odwrócił wzrok, ukazując profil. I rozwiał wszelkie wątpliwości.
Zdawać by się mogło, że wiszący na ścianie tuż za Feliksem de Richemont portret nie jest w istocie portretem, lecz zwierciadłem. Tak bardzo zaprezentowany przez młodzieńca profil podobny był do człowieka na malowidle. Z obrazu wyzierał ten sam prosty, lekko zadarty nos, wąskie usta i ciemne brwi. Ta sama fala mierzwiła lśniące ciemne włosy. Wszystko zdawało się identyczne, z tą jedną różnicą, że portretowany mężczyzna był w kwiecie wieku. Podczas gdy Feliks de Richemont ledwie wychodził z okresu młodzieńczego.
– Gilles – powiedział Jan z Ferron.
W komnacie zapadła cisza. Cisza tak zimna i dojmująca, że można było usłyszeć bijące serca zebranych. Ciągle odwrócony profilem Feliks de Richemont uśmiechnął się lekko. Podniósł wzrok.
– Poznajesz mnie – stwierdził. – Ja ciebie też poznałem, Janku. Niewiele się zmieniłeś.
Młodzieniec stanął frontem do mnichów. Czerwony aksamit zsunął się po jego ramieniu. Karakuł delikatnie spłynął po nagiej piersi. Zatrzymał się powyżej splecionych rąk, ukazując niewielki chłopięcy sutek.
– Tak dawno nikt nie nazwał mnie po imieniu. – Gilles de Rais wyszczerzył garnitur białych zębów. – Właściwie to się cieszę, Jasiu. Cieszę się, że przybyłeś. Przypominasz mi stare, dobre czasy. Ach, zaiste to były dobre dni. Czas karnawału i nieustającej ekstazy. Chyba się ze mną zgodzisz? Co powiesz? Podobało ci się?
Jan z Ferron nie odpowiedział. Zacisnął dłoń na skrywanej pod szkaplerzem mizerykordii.
– Vae impio in malum! – zakrzyknął.
Czas zawirował. Zmienił ruch w smugi. Smugi rozmazał w nieskończoność. Bez kolejności i bez sekwencji. Philippe był szybki. Sztylet w jego dłoni błysnął momentalnie. Mnich rzucił się na chłopaka. Wyprowadził pchnięcie z góry. Nieudolnie. Gilles zdążył odskoczyć. Chlusnął pozostawionym w pucharze winem prosto w twarz zakonnika. Nie wiedzieć skąd dobył miecz. Odbił nim cięcie krótkiego ostrza Jana z Ferron. Siła ciosu wytrąciła oręż z ręki mnicha. Przetarłszy twarz, Philippe stanął do walki. Stracili efekt zaskoczenia. Pozostała przewaga dwóch przeciwko jednemu. Przewaga dorosłych mężczyzn przeciwko młodzikowi. Wkrótce okazało się jednak, że ten młodzik zachował kunszt fechtunku, jaki kiedyś posiadał rycerz, Gilles de Rais. Z dziecinną łatwością parował kolejne pchnięcia sztyletu ojca Philippe. Naparł na mnicha ciałem. To był błąd. Odziany w zwiewny płaszczyk młodzian to nie to samo, co okuty stalą rycerz. Ojciec Philippe wytrzymał. Odrzucił z mocą chłopaka, który stracił równowagę i potoczył się po posadzce. Jan z Ferron rzucił się na leżącego w tym samym czasie, gdy Philippe wziął zamach. Ostrze nie sięgnęło młodzieńca. Zamiast tego przeorało habit. Ojciec Jan zawył. Skulił się, łapiąc za bok. Gilles de Rais pchnął go pod nogi Philippe, który stracił grunt i runął w kłąb leżących.
Jan z Ferron poczuł, jak ostrze przesuwa się po jego żebrach. Uderzenie o nogi współbrata niemal wyrwało mu dech z płuc. Potem była kotłowanina. Jakby czerwień aksamitu i czerń habitu wrzucono do młyna. Westchnieniom i krzykom walczących położyło kres chrupnięcie. Czarny habit jeszcze przez moment drgał spazmatycznie. Potem znieruchomiał. Powyżej uniosła się aksamitna czerwień wieńczona puchem karakułów. Błysnęła stal.
– Oj, Jasiu, Jasiu. Mogłem się domyślić, że spróbujesz. – Piętnastoletni Gilles de Rais machnął mieczem. – Mogłem się domyślić, że głupkowaty Artur de Richemont opowie ci historię swego upadku i prędzej czy później się domyślisz. Jesteś bystry. Zawsze byłeś. Nawet jako kleryk. Wstań. Nie mogę patrzeć, jak leżysz. I nie jęcz tak. To tylko draśnięcie.
Jan z Ferron wstał. Ocena Gillesa był trafna. Krew przesiąkła habit. Upuściła kilka czerwonych plamek na posadzce. Ale to było tylko draśnięcie. Cięcie wzdłuż żebra. Bolesne, ale nie groźne.
– Wiedziałem – kontynuował Gilles de Rais. – Wiedziałem, że kiedy już pojmiesz wszystko lub przynajmniej nabierzesz uzasadnionych podejrzeń, to ruszysz do ataku. Przekabacisz jakiegoś idiotę, by ci pomógł, i tym samym złożysz jego życie na ołtarzu własnych pragnień i zamysłów. ¬– Młodzian kopnął ciało ojca Philippe. – A wiesz, skąd to wiem? Bo w gruncie rzeczy jesteśmy tacy sami. Ja i ty. Mówiłem ci to już dawno temu. Nie chciałeś mnie wtedy słuchać. Ale obydwaj wyznajemy tę samą zasadę. Liczy się nasz cel. Nie środki, jakie przedsięweźmiemy do jego realizacji.
– Mylisz się – zasyczał Jan z Ferron. – Zawsze tkwiłeś w błędzie. Jesteśmy skrajnie różni, bo ja służę Bogu, a ty diabłu. Ty napawasz się śmiercią i nieprawością. Ja zaś dbam o większe dobro. Dobro Francji, dobro Kościoła, wreszcie dobro ludzkości.
Gilles de Rais zaśmiał się. Zaśmiał się w głos. Karczemnie. Jakby właśnie usłyszał zdrożną anegdotę.
– Wy, księża, lubujecie się w podobnych deklaracjach. Jakie to piękne i jakie nieżyciowe zarazem. Wycieracie sobie usta różnymi ideami. Gadacie podniosłe frazesy w rodzaju: dla Boga, dla kraju, dla ludzi! – szydził de Rais. – Nawet nie zdajecie sobie sprawy, jak to nienaturalnie brzmi. Rozbija się o prozę życia niczym szkło o kamień. Owszem, można się wzruszyć. Serca tym nakarmić. Pasza to jednak niskiej jakości i zaraz ginie przemieniona w gówno. Ja to wiem, ty to powinieneś wiedzieć. Więc nie wygaduj mi tu podobnych dyrdymałów.
Ostrze miecza delikatnie oparło się o habit. Przeszyło materiał. Sięgnęło piersi mnicha, upuszczając kroplę krwi.
– Znałem ją. – W ciemnych oczach młodzieńca zatańczył płomień. – Znałem Joannę d’Arc. Służyłem jej dzielnie. Byłem pod Orleanem. Modliłem się za nią, gdy wycwałowała przed linię, pod sam mur twierdzy, by przemówić do Anglików. Potem walczyłem, osłaniając ją własną piersią. Wierzyłem, że jest wysłanniczką Boga. A wiara moja rosła z dnia na dzień. Pasła się widokiem wojsk ustępujących pola przed młodą dziewczyną. Syciła widokiem zbrojnych mężów, którzy ujrzawszy zaledwie proporzec Joanny, czmychali, gubiąc tarcze i sabatony. Wtedy wierzyłem, że Bóg jest przy nas, przy królu Karolu, przy Francji. Nie zwątpiłem po fatalnym szturmie na Paryż. Nie zwątpiłem, gdy naszą ukochaną Joannę, wyrocznię woli Bożej, pochwycili Burgundczycy.
Gilles de Rais lekko wywinął nadgarstek. Tkwiący w piersi ojca Jana czubek ostrza zakręcił młynka. Zakonnik zacisnął szczęki. Krew wsiąkała w habit.
– Wiesz, kiedy zacząłem wątpić? – kontynuował Gilles. – Dopiero wtedy, gdy król odmówił okupu. Powiedział, że ma gdzieś Joannę. Tę samą Joannę, której zasługi wyniosły go na tron Francji. Co za niewdzięczność! Skandal, musisz się zgodzić. Karol odmówił zapłacenia okupu, zdając Joannę na łaskę lub niełaskę Burgundczyków. Wtedy dopiero przekonałem się, czym są ideały, za które nadstawiamy karku i wypruwamy sobie żyły. Wtedy zwątpiłem we Francję. Potem przyszedł czas na Boga.
Jan z Ferron zacisnął usta, by nie jęknąć, gdy wyciągnięto mu miecz z rany. Młodociany Gilles de Rais oparł ostrze na ramieniu.
– Bóg jest jeszcze gorszy – mówił, gestykulując dłonią. – Sam wszystko zainicjował. Najpierw natchnął Joannę. Dał jej wizje. Wspomógł łaską, by odzyskała Orlean i wznieciła płomień wiary we francuskich sercach. A co potem? Potem Joaśkę schwytali Anglicy. Postawili ją przed sądem kościelnym. Tak! W trybunale zasiadały kreatury odziane w habity podobne do twojego, pobożni mnisi i prałaci. Pierwsza gwardia Pana Zastępów. I co orzekli? Nic! Nie oczyścili dziewczyny z zarzutu herezji i czarów. Spolegliwie oddali ją w ręce Anglików, doskonale wiedząc, co ci z nią uczynią.
Piętnastoletni Gilles de Rais otarł łzę.
– Spalili ją na stosie. Bez spowiedzi. Bóg nie chciał jej słuchać w godzinie śmierci. Odrzucił niczym zepsutą zabawkę. Wtedy przekonałem się, że nie warto ufać i Jemu. Wróciłem do Tiffauges jako wrak człowieka. Pozbawiony wartości, drzemiący w pustce, spowity całunem wątpliwości. Nie można żyć w ten sposób. Więc umierałem. Wewnętrznie. Umierałem, oddając się płochym zachciankom. Folgując pożądliwości oczu, ciała i pysze tego żywota. Wtedy zjawił się on. Francesco Prelati. Obiecał mi przywołanie demona Barrona. Pomyślałem, czemu nie. To może być zabawne. I stało się. Barron przyszedł. Nadał sens mojemu życiu. Ba! Obiecał mi nawet coś w rodzaju nieśmiertelności. Przyrzekł, że ilekroć umrę, on sam przeniesie mnie do innego ciała, w którym rozpocznę życie na nowo. Warunek był jasny. Noworodek musi wydać pierwszy krzyk w okolicach Tiffauges, bo dalej nie sięga władztwo demona. Musi też przyjść na świat w dniu mego zgonu. Zgodzisz się, że to lepsze od obietnic Chrystusa. Barron zaoferował mi konkret, nieśmiertelność jasną i przejrzystą. Podczas gdy umęczony Bóg zapewnia o dobrodziejstwach mlekiem i miodem płynącego Niebiańskiego Jeruzalem. Nie wiadomo gdzie i kiedy.
Pan na Tiffauges zamyślił się na chwilę, po czym podjął znowu:
– Tym samym śmierć została pokonana. Kiedy mnie ścięto, zaraz odrodziłem się ponownie w synu Artura de Richemont. Potem, kiedy dzieciątko nagle zmarło, Barron przeniósł mnie do ciała Jaques’a Perrona, wieśniaka urodzonego w okolicach Tiffauges, zaraz przy zachodnim trakcie. Lecz abym nie musiał żyć w nędznej chacie, mój demoniczny patron zadziałał znowu. Przekabacił głupiego Artura de Richemont, by porwał i usynowił malca. Tak wróciłem na zamek, jako prawowity władca tych ziem, znany światu pod nazwiskiem Feliksa de Richemont. Wszystko dzięki Barronowi.
Gilles de Rais rozciągnął usta w triumfalnym uśmiechu.
– Ale to nie koniec dobrodziejstw. Barron uświadomił mi pewną prawdę. W życiu liczy się tylko przyjemność. Ta ponadczasowa chwila zapomnienia, dla której cały świat przestaje istnieć. Rozkosz wymykająca się jakiejkolwiek logice, klasyfikacji czy teologicznej spekulacji. Pokazał mi metafizykę lubieżności.
Jan z Ferron nie skomentował. Wpatrywał się w oblicze młodzieńca. A minę miał wielce wymowną.
– Za swe nauki Barron nie żądał wiele. – Gilles de Rais ignorował wyraz twarzy mnicha. – Chciał tylko, bym się bawił. Pokazał mi wówczas rozkosze, których doświadczają nieliczni. Tylko ci, co posiadają odpowiedni hart ducha. Im pisane jest zakosztować ekstazy, jaką przynosi widok zmieszanego z krwią nasienia. Nic innego. Demon nadał sens moim żądzom. Odtąd zaspokajanie ich było sakralnym imperatywem. Owszem. – Gilles dał znak dłonią, by mu nie przerywano. – Mordowałem dzieci.  Ale nie robiłem tego bez sensu. Każde zbliżenie, każde zdominowanie świeżego chłopięcego ciała było liturgią. Głęboką, metafizyczną wręcz. Szczytowanie w ciele drgającego z bólu dziecka miało w sobie coś mistycznego. Coś nie z tego świata.
– Trzymałeś mnie w zamknięciu kilka miesięcy. – Jan z Ferron mówił przez zaciśnięte zęby. – Dlaczego nie zrobiłeś tego, co z innymi ofiarami? Dlaczego mnie nie skatowałeś i nie zamordowałeś, dając upust swej chuci? Wszak mogłeś wtedy uczynić ze mną wszystko.
– Wszystko? – Czarne oczy młodzieńca rozszerzyły się w wyrazie zdziwienia. – Kto jak kto, ale ty powinieneś dobrze wiedzieć, że nie mogłem zrobić z tobą wszystkiego. Bo to, czego pragnąłem, wymagało twej zgody. Owszem. Mogłem posiąść cię siłą. Mogłem wziąć twoje ciało, zaspokoić się nim i potem uśmiercić. Ale nie mogłem wziąć ciebie.
Jan z Ferron drgnął, czując na policzku dotyk dłoni.
– Zawsze podniecała mnie twoja niewinność – oświadczył Gilles, głaszcząc mnicha po włosach. – Byłeś dla mnie jak święta ikona. Żywa relikwia. Wcielona Joanna! Wyglądałeś dokładnie jak ona. Ale byłeś chłopcem. Czyż może być wspanialsze dzieło boże od chłopaka o urodzie dziewicy? Orleańskiej dziewicy!
Pieszcząca oblicze mnicha dłoń cofnęła się gwałtownie. Jakby tknięta piekielnym żarem. W ciemnych oczach młodzieńca zamigotały łzy.
– Nie mógłbym cię skrzywdzić – kontynuował. – Nie mógłbym wziąć cię siłą. Chciałem czegoś więcej. Chciałem, byś mnie poczuł. Ale nie tylko w ciele. Chciałem, żebyś mnie poczuł w duszy. Poczuł żar namiętności wypalający moje wnętrze. Chciałem, byś wreszcie zrzucił tę obłudną maskę świętości i oddał się bez reszty zmysłom. Wiem, że i ty tego pragnąłeś. Zdrożną żądzę poznać w oczach chłopaka. Podczas długich lat spędzanych w wojskowych koszarach widziałem wielu posługaczy, młodych, gibkich i niejednokrotnie ładnych. Ci chłopcy, miast rozglądać się za dziewkami, oddawali się rycerzom. Oj, wierz mi. Widziałem ich wielu, a w każdym z nich płonął ten sam ogień, który dostrzegłem w twoich oczach. Wiem, że ja pożądałem ciebie, a ty mnie. Jedynym, co stało na przeszkodzie, było twoje głupkowate zacietrzewienie we własnej świętości. – Gilles uniósł palec. – Superbia! Pycha większa od jakiejkolwiek! Pycha nabrzmiała umiłowaniem cnoty własnej. Pycha, która depcze człowieka. Nie pozwala mu iść drogą, którą podpowiada serce. A tego nie przezwyciężą tortury i przemoc. Oj, nie. Męki tylko ją wzmacniają. Z każdym uderzeniem bicza twoja pobożność i próżność tylko by rosła. A ty sam, chociaż bliżej, byłbyś dalej ode mnie. Wysoko ponad udręczonym ciałem twój duch spoglądałby na mnie z pogardą. Tego nie chciałem. Dlatego cię nie skrzywdziłem. Prawdę powiedziawszy, liczyłem, że oddasz mi się dobrowolnie. Że zostaniemy sobie poślubieni przed obliczem Barrona. Potem zespolimy nasze ciała na krwawych godach. I uwijemy gniazdo. Tutaj. W Tiffauges. Gdzie będziemy żyć, póki nie przeminie nasz czas. Czy to nie piękne? Ja, Gilles de Rais, marszałek Francji, i ty, nowa Joanna, wcielenie cnoty, które wraz ze mną upaja się pożądaniem. Byłbyś dla mnie więcej niż kochankiem. Byłbyś moim panem i moim bogiem. Czciłbym cię, jak Lucyfera samego. Rozkazywałbyś mi i mnie karał. Bylibyśmy tacy szczęśliwi. Tak by się wydarzyło. Gdybyś zechciał. Gdybyś się zgodził. Gdybyś wyrzekł jedno słowo: fiat. Fiat mihi secundum verbum tuum. Bo widzisz, ja cię kocham, Janie. Zawsze cię kochałem. Od pierwszego wejrzenia.
Nasączone barwą krwawnika usta zadrżały. Ciepła łza spłynęła po policzku gładkim niby jaspis.

5. Holofernes

Jan z Ferron zrzucił szkaplerz. Był spocony. Drżącymi rękoma rozsupływał habit. Nie mówił nic. Wszelkie słowo tonęło w intensywnym oddechu. Mówić zresztą nie musiał. Wystarczy, że patrzył. Spoglądał w głęboką toń oczu młodzieńca. Gilles de Rais odpowiadał mu takim samym pełnym pasji spojrzeniem.
Stali naprzeciwko siebie. W sypialni. Nos drażniło orientalne kadzidło. Na palenisku trzeszczał ogień. Płomień rozjaśniał komnatę ciepłym blaskiem. Rdzawa poświata przeryła głębokim kontrastem tapiserie, odmalowała mrocznym półcieniem wiszący na ścianie obraz. Zamigotała na policzkach. Obsiadła drżącą mgiełką wilgotną szyję.
Rzemień rozwiązał się sam. Ustąpił spolegliwie pod delikatnym dotykiem palców zakonnika. W rozcięciu habitu pojawił się obojczyk, potem ramię i pierś. W końcu materiał opadł całkowicie. Zapachniało mężczyzną.
Jan z Ferron zrobił krok naprzód, wyzwalając stopy z fałd leżącego na posadzce sukna. Blask ognia rozlał się po nagim ciele. Ciele dojrzałego mężczyzny. Migotliwa poświata oświetliła szerokie ramiona, gładką pierś i szczupły brzuch. Ukazała kształtne nogi i zwisający pomiędzy nimi virilis naturae fructus maturus. Jan z Ferron stał całkiem nagi, jak posąg z jaspisu. Kropla krwi spływała ze skaleczonej piersi, badając każde załamanie ciała mnicha.
– Ecce homo – wyszeptał Gilles de Rais, śledząc wzrokiem czerwoną smugę. – Człowiek taki, jakim został stworzony. Ze swoimi rozterkami. Od poczęcia naznaczony grzechem. Rozdarty pomiędzy tym, co doczesne, a tym, co boskie.
– Człowiek obdarzony wolną wolą. – Jan z Ferron wyprostował się. W jego oczach mignął przedziwny płomień. – Człowiek, który dokonał wyboru. Raz na zawsze. Przylgnął do prawdy, którą odkrył niezależnie od tego, czy niesie ona radość, czy trudności.
Zakonnik wzdrygnął się, czując dotyk. Młodzieńczy palec dotknął jego lędźwi. Delikatnie musnął włosy łonowe. Piął się ku górze, śladem krwawej strużki. Połechtał brzuch. Wreszcie dotarł do sutka. Zakręcił wokół pętlę, rozmazując szkarłatną ciecz.
– A więc się zgadzasz? Powiesz fiat mojej miłości? – Gilles de Rais końcem języka smakował życiodajny płyn.
– Fiat mihi secundum verbum tuum – zacytował Ewangelię Jan z Ferron.
Kadzidło było odurzające. Sączyło się wolno z grawerowanej serpentynami czary. Jak wąż wielogłowy oplatało pomieszczenie. Otumaniało jadem myśli. Wypełniło zapomnieniem serca.
Gilles de Rais zamknął oczy. Oddał się zmysłom dotyku i zapachu. Zaufał dłoni, która nie znała innego ciała poza ciałem Chrystusa w Eucharystii. A dłoń ta, zimna i ciągle drżąca, dotknęła jego młodzieńczej piersi. Wsunęła się pod puch karakułów i miękkość aksamitu. Młodzieniec pozwolił, by materiał opadł, ukazując nagość chłopca wchodzącego w wiek męski.
Jan z Ferron, były więzień, mnich, obecny kochanek, z dziewiczą nieśmiałością odkrywał piękno swego ciemiężyciela. Ciekawskie palce sunęły w dół, do pępka. I dalej, opadły wzdłuż ścieżki szorstkich czarnych włosów. Wreszcie znalazły stabilne oparcie. Piętnastoletni Gilles de Rais westchnął, czując dłoń pieszczącą jego skamieniałą męskość. Westchnął ponownie, czując muśnięcie na ustach. Kolejne westchnienie utonęło w pocałunku. Zamarł w nim jęk. Jan z Ferron oplótł młodzieńca ramieniem. Objął go mocno. Pocałunek trwał. Usta migrowały po twarzach. Języki wilżyły śliną szyje. Nadeszła chwila, o której nie słyszał Eklezjastyk. Moment, który jest wszystkim i niczym. Centrum wszelkich dziejów. Bluźnierczą alfą i omegą historii. Historii, którą żar zmysłów stopił w jeden moment. Ponadczasowy, mistyczny wręcz, czas pogardy dla wszelkich innych chwil, czas zapomnienia i czas zmysłów. Moment, w którym wszelkie wartości blakną i więdną. Wszystkie poza jedną. Erupcja namiętności wzbija się wówczas ponad codzienność. Spowija świat kurtyną rozkoszy. Obiecuje wieczność. Obiecuje zbawienie. Zbawienie w skoku bez pamięci. W tym jednym momencie, który jawi się jako sens i szczyt życia. Duc in altum, wypłyń na głębię. I daj się jej pochłonąć.
Nagłe szarpnięcie porwało mnicha. Jan przygryzł wargę młodocianego kochanka. Nim poczuł metaliczny smak krwi, już leżał w puchowej pościeli, spowity ażurową pajęczyną, spleciony w gorącym uścisku.
– Wtedy, piętnaście lat temu, to ja byłem dojrzały, a ty byłeś młodzikiem – wydyszał Gilles de Rais. – Teraz jest na odwrót. Ty masz ciało męża, a ja chłopaka.
Pan na Tiffauges powiódł dłoń mnicha wzdłuż swoich pleców. Z nutką satysfakcji poczuł drgnięcie, gdy palce sięgnęły chropowatości.
– To strupy. Rany zadałem sobie sam. Młodociane ciało zawsze pociągało mnie najbardziej. Dokładnie takie jak to, które mam teraz. Uwielbiam badać, jak dojrzewa – szeptał de Rais. – Ale ostatnio zatęskniłem za ciałem mężczyzny. Takiego jak ty. W kwiecie wieku.
Jan z Ferron długo nie mógł nic powiedzieć. Dech z płuc wyrywał mu dotyk. Delikatny i subtelny. Bez cienia przemocy. Dający przyjemność. Nie ból. Dotyk rozlał się po karku, wił wzdłuż pleców.
– Czuję, że tobie też się to podoba – stwierdził Gilles de Rais, wsunąwszy rękę między uda kochanka.
– Pokaż mi go – Jan z Ferron w końcu odzyskał mowę. – Chcę go zobaczyć. Poczuć jego obecność. Przywołaj Barrona.
Gilles de Rais zaśmiał się w odpowiedzi. Śmiech przeszył kotarę, ugrzązł w tapiseriach.
– Zjawi się – wyszeptał.
A potem rozpoczął liturgię.
– Exsurge Domine – zawołał donośnym głosem. – Tu qui satiaris cum sectatores tuos. Surge qui insideris Baal cum Sabatoque, una cum Asmodeo, Atarculf et Astarte, Behemoth cumque Leviathan! Veni, veni ad nos dextra manus Luciferis!
Jan z Ferron jęknął, przeszyty dojmującym bólem, gdy Gilles de Rais posiadł jego ciało in modo contra naturam. Mnich zacisnął pięści. Zatrzeszczały gniecione paciorki różańca, który ciągle tkwił w jego dłoni.
– Veni ad me vocantem! Audi gemitus nostros spiritusque corporum humanorum! Veni Barron! – deklamował piętnastolatek, poruszając biodrami.

Wieża zatrzęsła się w posadach. Mruknęły pradawne fundamenty. Ogień na palenisku buchnął. Zawrzał. Rozlał się po komnacie. Płomienie przepełzły po podłodze, oplotły ciało ojca Philippe. Syczące pnącza wspięły się na meble. Spowiły grube tapiserie. Wszystko płonęło, lecz nic się nie spalało. Jakby infernalna pożoga nie paliła, lecz straszyła jeno. Nagle wszystko dookoła zdało się jedynie snem. Gorący dech podniósł ażurowe kotary. W pomieszczeniu dało się wyczuć obecność osoby trzeciej. Jakiś obcy głos wyłonił się z ryku płomieni. Monotonnie powtarzał jedno imię. A imię to brzmiało: Barron.
Po kilku gwałtownych ruchach Gilles de Rais zwolnił. Krzyk przewyższył huk ognia. Był to krzyk ekstazy. Tego momentu zapomnienia, dla którego według obietnicy Barrona warto było poświęcić wszelką wartość. Gilles okazał się pojętnym uczniem. Poświęcił wszystko. Na ten moment się zapomniał.

Jan z Ferron podniósł się z łoża. Stanął przed ciągle klęczącym młodzieńcem. Ucałował go czule. Oplótł jego szyję. Nie rękoma, lecz łańcuchem paciorków różańca. I zacisnął.
Pożoga ryczała. Ogień szalał. Zmieniał barwę. Buchał i gasł. Głos w kółko bełkotał to samo imię. Z czasem coraz mniej wyraźnie, gubiąc akcent i głoski. W końcu zelżał. Ścichł. Trzasnęły w palenisku polana. Wtedy dopiero wiekowe tapiserie wchłonęły stłumiony charkot i szeptane słowa Pisma.
– Uderzcie w bębny na cześć mojego Boga, zagrajcie Panu na cymbałach, zanućcie Mu psalm i pieśń uwielbienia. – Kolejne słowa grzęzły w tkaninie. – Ponieważ Pan jest Bogiem, który niweczy wojny i wyrwał mnie z rąk mych prześladowców. I biada poganom, którzy powstają przeciw memu narodowi.
Jan z Ferron poluzował chwyt. Zwiotczałe ciało opadło na pościele.
– Pan Wszechmocny ukarze ich w dzień sądu i ześle w ich ciało ogień i robactwo – wypowiedział mnich wpatrzony w profil wiszącego na ścianie portretu.

Epilog

Śnieg spadł, kryjąc białym całunem pierwsze kwiaty. Mróz zgasił życie w pąkach. A wiatr wielki przegnał wiosnę. Zasnuł przestworza czarnym pierzem. Śledził go żal, w cieniu podążała rozpacz.
Było to w pierwszym roku pontyfikatu Kaliksta III i w dwudziestym szóstym roku panowania Karola VII, z domu Valois. Wówczas pewnej kwietniowej nocy otwarło się siedem piekieł, wylewając na świat grozę nieprzebraną. I siedem plag spadło z wysokości. A nie było gorszej od tej, która zabierała nowo narodzonych. Bowiem dzień nie przeminął i nie przeminęła noc, jak śmierć przyszła po każdego nowo narodzonego chłopca w okolicach Tiffauges.

Snuła się pośród obejść. Niczym cień czarny, widmo oczy mylące.
Byli tacy, co nic nie widzieli i niczego nie słyszeli. Zastali jeno martwe niebożątko. Byli też i tacy, którzy zarzekali się, iż syna nie pierwej na zgubę wydali, nim stoczyli bój śmiertelny ze smokiem lub z diabłem samym.
Z tych ostatnich szydził dziad prosty. Twierdził on, iż ową śmierć spotkał. Na własne oczy widział mściwego anioła, który nawiedził Tiffauges. A owa istota pod ciemną szatą skrywała twarz niewieścią. O cerze jaspisu i ustach barwy krwawnika. Zapytana o imię zatrzymała się nagle. Spojrzała na dziada i odrzekła: „Jam jest wywyższeniem Jeruzalem, chlubą Izraela i dumą ludu bożego. Jestem Judytą”.

Marcin Tomasiewicz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *