III miejsce w konkursie „Śledztwo w rękach amatora” – Róża na ruinach

Ludzie powiadają, że w obliczu śmierci przed oczami staje całe życie. Nie zgodzę się z tym. Co najwyżej spływa wtedy na człowieka nagłe zrozumienie, tak jak ja zrozumiałem znaczenie ostatnich wypadków. Na próżno jednak i zbyt późno, by mogło to kogokolwiek ocalić.

***

Tamtego lata w naszej wiosce wydarzyło się kilka rzeczy, jakich z początku nikt nie powiązał ze sobą. Najpierw pewnego dnia z rana gruchnęła wieść o znalezieniu kilkudniowych zwłok starego Matthiasa Strobla, właściciela tych ziem. Nie warto powtarzać plotek, ale wspomnę, że ludzie gadali, iż mężczyznę torutrowano przed śmiercią. Matthias za życia nie była ani gorszy, ani lepszy do innych właścicieli ziemskich – interesowały go przede wszystkim pieniądze. Mieszkańców naszej małej osady zżerała ciekawość, komu i czym naraził się Strobl, gubili się w domysłach. Zamiast zająć się codziennymi obowiązkami, zgromadzili się w karczmie, by debatować nad konsekwencjami zgonu Matthiasa.

-Ja to wam mówię – gardłował stary Weissbrot, sołtys i samozwańczy wioskowy mędrzec w jednym. – Strobl musiał narazić się komu z poprzedniej wojny, co to się na niej tak nachapał, że kupił tę ziemię. Ani chybi.
-Że niby zemsta?
-Ano.
-Gdzie tam! – machnęła ręką karczmarka Gerda. – Ja to se myślę, że któryś ze synów go załatwić musiał, bo ostatnio o podział ziemi im się rozchodziło, jak tu razem przyjechali. Słyszała żem sama, jak się kłócili.

-Głupiaś, kobieto! – skarcił żonę karczmarz Franz, jednocześnie strzepując z jej puszystego ramienia czarnego pająka. Tego lata, nie wiedzieć czemu, w okolicy zaroiło się od pająków i węży, niby jakaś plaga. – Przecie stary Strobl jednego syna ma.

-Belko! – niezadowolona karczmarka w odpowiedzi zdzieliła mnie ścierą przez łeb. – A nie pętaj mi się pod nogami, za robotę się bierz!

Wyszedłem dość chętnie, bo w gospodzie zrobiło się gorąco i duszno przy tylu klientach. Do moich codziennych obowiązków należało częściowe oporządzenie zwierząt karczmarza i, przede wszystkim, przyniesienie wody. Kiedy dotarłem nad brzeg strumienia, ujrzałem ją. Kobieta w poszarpanym ubraniu leżała twarzą w wodzie, a pasma włosów wypuszczone z warkocza w kolorze słomy falowały wraz z nurtem niczym wodorosty. Nagie ramiona i łydki nosiły ślady bicia, były sinobiałe, jakby uszła z nich cała krew. Na chwilę cały świat umilkł, walenie mojego własnego serca pozostało jedynym dźwiękiem, jaki do mnie docierał. Poznałem bowiem te włosy i tę mokrą, zgrzebną sukienkę na bladym ciele nieboszczki. Przychodziła tu codziennie, tak jak ja, z wiadrem do napełnienia. Hanna, młoda żona kowala Jonasa, co niedawno sprowadził się do nas i zamieszkał w nowym domu postawionym na ziemi po ruinach spalonego dworku.

Zszedłem w dół do strumienia, nie myśląc, czy głupio robię. Bezwładne ciało było wyjątkowo ciężkie, ale odwróciłem Hannę na plecy, by upewnić się, czy na pewno nie żyje. Ze wstrętem zrzucałem z jej ciała wszędobylskie pająki. Po papierowobiałej twarzy, na której zastygł wyraz przerażenia, spływały krople wody. Wiedziałem, że muszę zawiadomić resztę mieszkańców, ale dopiero, gdy obeschną moje łzy. I tak byłem już „głupkiem Belko”, nie chciałem do tego zostać mięczakiem. Przypomniałem sobie po chwili, że tego ranka nie widziałem kowala w gospodzie, a przecież zgromadziła się tam cała wieś. Ułożyłem zmarłą poza zasięgiem wody i pobiegłem do karczmy.

Mój krzyk zaalarmował wszystkich. Kiedy opowiedziałem o odkryciu nad strumieniem, przez chwilę nikt się nawet nie poruszył. Pierwszy ze stuporu wyrwał sołtys Weissbrot. Wysłał kilku chłopów ze mną po ciało Hanny, dwóch najbardziej rosłych i na wszelki wypadek zbrojnych w widły i kosę wziął ze sobą do domu kowala. Był to wyjątkowo pogodny dzień, ale jakże czarny dla wsi. Tego ranka na marach zaległy dwa ciała. Kiedy sołtys z obstawą dotarli do domu kowala, od progu przywitało ich brzęczenie much. Jonas leżał na powalanym krwią, skotłowanym łóżku, wciąż przytrzymując masywnymi rękami wnętrzności wylewające się z brzucha. Weissbrot, choć wiotki i żylasty, jako jedyny z trójki nie wymiotował na ten widok. Oba ciała obleczono w całuny, złożono w najchłodniejszym miejscu w całej wsi, która nie posiadała jeszcze ani kościoła, ani cmentarza, jeno małą kapliczkę. Ludzie zapomnieli o śmierci Strobla, nad którą tak ochoczo debatowali, w obliczu tajemniczego, podwójnego zgonu. Niektórzy od razu głośno i dobitnie nazwali zdarzenie morderstwem. Tylko kto i dlaczego miałby zabijać kowala i jego młodą połowicę? Dyskutując o możliwych przyczynach i domniemując motywy, ludzie wydawali się autentycznie zasmuceni. Ten i ów jednak zaczynali obrzucać resztę podejrzliwymi spojrzeniami. Nikt nie wypowiedział głośno tego, o czym myśleli wszyscy – że mordercą pary jest ktoś z nich.

Tłusta karczmarka Gerda nie szczędziła mi tego dnia ściery, którą raz po raz ocierała sobie oczy i nos, pochlipując nad garami strawy. Nasza wioska, zresztą całkiem nowa, została wybudowana na ruinach dawno opuszczonej posiadłości ziemskiej, która kilka lat temu doszczętnie spłonęła. Cała zachowała się jedynie stara studnia z zabytkowym kołowrotem. Nie korzystaliśmy z niej jednak, woda w niej była cuchnąca, mętna, powiadano nawet, że zatruta. Najbliżej ruin spalonej posiadłości, które wciąż nie zostały porządnie uprzątnięte, stał dom kowala i niedokończona, choć czynna kuźnia. Małżeństwo sprowadziło się tu tego lata i dobrze żyli zresztą mieszkańców. Weissbrot i Strobl cieszyli się, że gospoda i podkuwanie koni podróżnym generują dodatkowe zyski. Wioska wraz z karczmą leżały tuż przy uczęszczanym szlaku handlowym, często przemierzanym przez podróżnych, a także patrole.

Tego dnia również spodziewano się przybycia karawany kupców, kursowały one dość regularnie. Sołtys zabiegał o to, by mieszkańcy nie puścili pary z ust o śmierci Hanny i Jonasa. Kazał uporządkować i zamknąć ich obejście, a przyjezdnym gadać, że świetny fachowiec kowal został zawezwany do miasta przez Stroblów. Interes przecie musi się kręcić, świątek, piątek, niedziela czy kataklizm. To dlatego Gerda chlipała nad parującymi garami, zamiast iśc spokojnie się wypłakać w poduszkę. Wioska liczyła na złoto.

Rzeczywiście, karawana przybyła tuż przed zachodem słońca. Wypchane towarami wozy kupców zastawiły spory plac przed karczmą, a konie niemal nie mieściły się przy korytach. Kupcy zajęli większość izb w karczmie, najemnicy z ochrony karawany mogli liczyć jedynie na siano w stajni. Handlarze zabierali czasem po drodze samotnych podróżnych, wszak spotkanie z każdą nową osobą stwarzało szansę na zysk. Tym razem przyjechała z nimi tylko jedna kobieta – i tak poznałem Różę. A właściwie wszyscy poznaliśmy się na niej. Należała do tego gatunku ludzi, który nigdzie nie potrafi zagrzać miejsca, bo sądzi, że ciągle jeszcze ma coś do zrobienia i, przede wszystkim, do odkrycia. Róża była poszukiwaczką przygód. Wszystko, co posiadała, nosiła ze sobą w plecaku. Tryb życia poszukiwacza przygód przyzwyczaił ją do znoszenia niewygód i nauczył troszczenia się o swoje. Wygodne, praktyczne ubranie, miecz u boku i cały świat stojący otworem składały się na jej jedynie dążenia i pragnienia.

Róża zwracała na siebie uwagę w tłumie brzuchatych kupców, co nie zaznali głodu ani wzmożonej aktywności fizycznej. Wysoka i cienka niczym tyczka w ogrodzie, rozglądała się po karczmie dużymi, ciemnymi oczyma w poszukiwaniu miejsca odosobnionego od ogólnej wrzawy.
-A panienka tak sama w podróży? – zdziwiła się na jej widok Gerda, choć widywała już poszukiwaczki przygód. – Dobrze to tak się po świecie włóczyć, zamiast porządnego chłopa se znaleźć? Co podać?
-Kaszę z warzywami. – przyjemnie niski, spokojny głos.
-Z warzywami? – Gerda nie przestawała się dziwić. – Widział to kto? Mięcha porządny kawał by se panienka zjadła, taka chuda. Chude mężów nie znajdują. Chłop musi mieć za co złapać, wiem, co mówię!
-Domyślam się. – Róża otaksowała gargantuiczne kształty żony karczmarza. –

Jednak wezmę warzywa.
-Wino do tego? Mamy tegoroczne, młode.
-Nie piję alkoholu.

Gerda mogłaby jeszcze długo radzić, ale zmitygowała się w porę, zanim jej zachowanie zraziło klientkę. Róża jadła swoją kaszę, przyglądając się ludziom w karczmie. Siedziała w kącie, daleko od towarzystwa, jakby celowo unikając ludzi, ale i tak nie pozostała niezauważona. Płaciła złotem, dlatego Gerda zorganizowała dla niej pokój, a mnie przypadło zadanie przyniesienia wody na kąpiel dla niej. Goście rzadko zamawiali balię, na moje szczęście, by wymagało to kilku kursów do strumienia i z powrotem. Przyznaję, że trochę bałem się chodzić o tej porze nad wodę. Co, jeśli spotkam płaczącego ducha zamordowanej Hanny? Na szczęście nie natknąłem się na nikogo – ni żywi, ni martwi nie pętali się nad strumieniem tej nocy.

Rankiem karawana ruszyła w drogę. Róża zeszła na śniadanie, spakowana i gotowa do podróży. Zanim skończyła jeść, podeszli do niej sołtys i jego dwaj kompani, którzy zaledwie kilkanaście godzin temu znaleźli zwłoki kowala. Weissbrot miął w rękach czapkę w geście uniżoności.
-Ekhem… Szanowna pani? Czy możemy na chwilkę przeszkodzić? Przychodzimy z propozycją.
-Słucham. – Róża obrzuciła ich podejrzliwym spojrzeniem i wskazała im miejsca po drugiej stronie stołu.
-Pani jest poszukiwaczką przygód? Dyć prawda to? – upewnił się Weissbrot.
-No, dyć. Rose Schaffer, do usług. A pan to?
-Weissbrot, sołtys. Bo my tu taką sprawę mamy. Tragedia nam się we wiosce stała. – sołtys pochylił się konspiracyjnie nad stołem i ściszył głos. – Kowala i jego żonę wczora ktoś zamordował. No i nie wiemy kto ani po co. I trzeba by kogoś, co by pomógł nam sprawę rozwiązać, bo blady strach na wioskę padł. A to źle dla interesów.
-Dlaczego nie zwrócicie się o pomoc do pana tych ziem? – rzeczowo spytała Róża.

-Bo i jemu się zmarło. I też podobno morderstwo.
-Coś takiego! I o nim też mam się czegoś dowiedzieć?
-Wystarczy o kowalu, pan Strobl, to znaczy pan tych ziem, i tak tu nie mieszka, jeno bywa doglądać. Bywał, znaczy się. Zapłacimy za pomoc. Wiele nie mamy, ale…
-Będzie to złożenie śledztwa w ręce amatora. Ale dobrze, spróbuję wam pomóc. I tak nie mam w tej chwili nic lepszego do roboty. No to mówcie, co tam się stało.

Prawie napuchłem z dumy, kiedy sołtys zawezwał mnie skinieniem, bym opowiedział prawdziwej poszukiwaczce przygód, jak znalazłem ciało Hanny w strumieniu. Mówiłem szybko, starałem się jak najdokładniej opisać szczegóły. Róża patrzyła na mnie swym przenikliwym wzrokiem. Czarne oczy w chudej, bladej twarzy wydawały się większe, pod takim spojrzeniem każdy, kto ma coś na sumieniu, poczułby się nieswojo. Miło z jej strony, że ani razu nie przerwała. Chyba pierwszy raz w życiu ktoś słuchał mnie tak uważnie i nie powiedział na koniec, żem głupek. Następnie wysłuchała historii znalezienia kowala.

-Mówicie, że posprzątaliście chałupę? Niedobrze. – podsumowała. –  Mogliście zatrzeć jakieś istotne ślady. Jeśli mam zrobić coś w tej sprawie, muszę obejrzeć ciała i miejsca, gdzie je znaleziono. Czy ten młody człowiek może mi towarzyszyć do strumienia?

I wtedy wskazała na mnie. Na mnie! Nieoczekiwanie stałem się kimś istotnym w sprawie. Za moimi plecami Gerda ze świstem nabrała powietrza w płuca, by protestować, jednak karczmarz Franz uciszył połowicę. Zezłoszczona trzaskała w kuchni garnkami. Uradowany, mimo ponurych okoliczności, zaprowadziłem Różę nad strumień. Przeszukała miejsce zbrodni, nie znajdując nic, co rzuciłoby odrobinę światła na tę sprawę.

-Zaprowadź mnie teraz do domu kowala. – poprosiła. – Przepraszam, nie zapamiętałam twojego imienia.
-Mam na imię Belko. – odparłem uszczęśliwiony traktowaniem, do jakiego nie przywykłem. – To kawałek stąd, chodźmy.

Po drodze poszukiwaczka przygód wypytywała mnie o Jonasa i Hannę. Jak żyli ze sobą i  ludźmi, czy mieli wrogów, czy ktoś mógłby im źle życzyć. Nie przyszło mi nic takiego do głowy. Młoda para była lubiana we wsi, a kowalski fach cieszył się szacunkiem. Róża zbadała wnętrze chaty zabitego małżeństwa. Szczególną uwagę poświęciła drzwiom wejściowym. Na wszelki wypadek odwiedziła też kuźnię. Ciała poszła obejrzeć sama. Podsłuchiwałem pod drzwiami, czy wymiotuje na widok trupów, ale okazała się równie twarda jak stary Weissbrot. Cóż, w końcu to poszukiwaczka przygód, nie jedno widziała, a pewnie i sama kogoś ukatrupiła, po coś miecz u boku nosi.

-Co tu się spaliło? – spytała mnie po wizycie w obejściu kowala, mając na myśli ruiny posiadłości.
-Kiedyś stał tu dwór rodziny szlacheckiej, ziemia też była jego. – opowiadałem. – Rodzina wymarła, chyba na jakąś zarazę. Różni ludzie próbowali tu mieszkać, ale nikt nie zdołał na długo. Powiadali, że tu straszy. We dworze i w tej studni. – pokazałem palcem. – Dlatego kowalowa Hanna chodziła po wodę nad strumień, jak i ja chodzę. Któregoś razu wybuchł pożar, posiadłość spaliła się doszczętnie i potem pan Matthias Strobl, ten, co też nie żyje, kupił ziemię, postawił karczmę i nas. To znaczy wieś. Baliśmy się duchów ze spalonej posiadłości i pierwszy kowal dopiero odważył się tu zamieszkać. A teraz ktoś go zabił. – zrozumienie mojej chaotycznej opowieści widocznie nie sprawiło Róży żadnego kłopotu, bo nic nie kazała powtarzać. Pokiwała tylko głową i podziękowała (mi, głupiemu Belko dziękowała).

-I nikt nigdy nie eksplorował tych ruin? – dopytywała tylko.
-Eks…plo…eee?
-Nie szukaliście tam czegoś?
-A niby czego? Wszystko spalone na proch. No i duchy. A pani nie boi się duchów? – Róża tylko pokręciła przecząco głową i chwilę szperała w rumowisku, które stało się schronieniem pająków i innego robactwa. Ich obecność nie wywarła na niej żadnego wrażenia, przez co wydała mi się jeszcze wspanialsza. Naprawdę niczego się nie bała. W przeciwieństwie choćby do mnie…

W końcu wróciliśmy do gospody, gdzie sołtys przesiedział cały dzień wraz z karczmarzem i paroma innymi chłopami, wciąż debatując nad zgonami kowala, Hanny i Strobla. Weissbrot obawiał się, że niedawne wydarzenia odbiją się nie tylko na interesach, ale i zdecydują o być albo nie być wioski. Czuł się za stary, by gdziekolwiek się przenosić, niemiłą mu była myśl, że mógłby utracić wpływową pozycję. Bardzo liczył na poszukiwaczkę przygód. Róża wyłuszczyła mu rzeczowo, co według niej mogło zajść między Jonasem a jego żoną.

– Na drzwiach nie znalazłam śladów włamania, co oznacza, że kowal prawdopodobnie znał sprawcę, nie obawiał się go i sam wpuścił do domu. Narzędzia zbrodni nie znalazłam. Albo wciąż ma je sprawca, albo to wy je sprzątnęliście podczas porządków.

– No był tam jakiś nóż krwawy, leżał, ale żeśmy umyli i odłożyli na miejsce, żeby jaki kupiec przypadkiem nie przyuważył i larum nie podniósł. – odezwał się jeden z ochroniarzy Weissbrota.
– Niewykluczone w takim razie, że kowal pokłócił się o coś z żoną, która ugodziła go tym nożem w złości, a potem, przerażona własnym uczynkiem, rzuciła się do ucieczki i biegnąc po ciemku skręciła w końcu kark.
– No, nie wiem… – stary sołtys nie wydawał się przekonany.

– Sołtysie, jak dobrze znaliście tego kowala? – przerwała zdecydowanym głosem poszukiwaczka przygód. – Sami mówiliście, że sprowadził się tu ledwie parę tygodni temu. To krótki czas, wszyscy byli zajęci żniwami, mogliście po prostu nie zdążyć zauważyć, że im się w małżeństwie nie układa.
– Może i tak. – skapitulował Weissbrot. Jego praktyczny zmysł podpowiadał, by przyklasnąć wyjaśnieniom Róży i pozwolić bezpiecznej rutynie na nowo zawładnąć wsią.
– No, to cieszę się, że mogłam pomóc. – uśmiechnęła się lekko kobieta. – Nic tu zatem po mnie.

Róża zarzuciła swój plecak na ramię. Zanim zdążyła postawić stopę za progiem karczmy, powietrze rozdarł krzyk. Wszyscy zerwali się z ław na równe nogi, zaczęli tłoczyć się w drzwiach. Jakaś wieśniaczka wciąż zanosiła się wrzaskiem, wkrótce zawtórowało jej kilka innych. Po chwili cała wioska zgromadziła się wokół otwartej chaty Hansa Putza. Kobiety tymczasem zamieniły wrzask na łkanie i zawodzenie. Na samym środku izby leżała stara matka Hansa, nie żyła. Po jej ciele i wokół niego spacerowały dorodne, czarne pająki, roiło się od nich w obejściu, chłopi zaczęli je deptać. Niektórzy wieśniacy drapali się zawzięcie, jakby ich oblazły i łaskotały bezbronnych włochatymi odnóżami.

Poszukiwaczka przygód roztrąciła chłopów i samozwańcze żałobnice. Rozejrzała się po obejściu, po czym ostrożnie przekroczyła próg chaty. Pochyliła się nad zmarłą, dotknęła jej szyi. Gapie zatkali wejście do chaty, ich oczy podążały w ślad za Różą. Kobieta rozglądała się po chacie, w końcu podeszła do glinianego naczynia na ziarno, po którym także przechadzały się pająki. Obok leżała stłuczona pokrywka.
– Sołtysie! – zawołała. – Pozwólcie no tutaj.

Weissbrot przywołał powagę na twarz, wyprostował starczo przygarbione plecy w miarę możliwości i utorował sobie drogę do chaty.
– Proszę zobaczyć. – powiedziała Róża, wskazując dłonią wnętrze naczynia. Weissbrot zajrzał do środka z mądrą miną, wyraźnie jednak nie rozumiał, do czego zmierza poszukiwaczka przygód.
– Aha, pająki. – powiedział, starając się zachować twarz.
– Ktoś je tu celowo zamknął. – podpowiedziała Róża. – Jest ich tak dużo, że nie mogły legnąć się tu niezauważone. Staruszka prawdopodobnie podniosła pokrywkę i umarła ze strachu, kiedy pająki zaczęły wyłazić gromadą z naczynia.

Sołtys pokiwał głową, ludzie zaczęli szeptać. Ten i ów skłonny był wziąć Hansa na widły. Podejrzenia, że mężczyzna czekał na śmierć matki, bo chciał się ożenić z Gretchen, której stara Putzowa nie lubiła, wydawały się klarownym motywem zbrodni. Widać nie tylko mieli Hansa za durnia, jak mnie, ale i potrzebowali jakiegoś kozła ofiarnego za wypadki ostatnich dni. Kilku wciąż jednak zachowało zdrowy rozsądek. Widzieli przecież Hansa na polu, niby kiedy miałby te pająki zbierać? Nocą? Zwolennicy teorii odparli, że właśnie tak, do tego, zbierając pająki, mógł przy okazji zamordować kowala i jego żonę. Ponadto ktoś stworzył nowy wariant – to Gretchen przyniosła pająki, by pozbyć się Putzowej i wyjść za Hansa, póki była dość młoda, by mieć dzieci. W obejściu szumiało niczym w ulu. Biedny Hans stał przez cały ten czas na uboczu, miął czapkę w spracowanych rękach i płakał niczym dziecko.

– Cichajcież, ludzie! – huknął Weissbrot. – Głupio gadacie! Mamy poszukiwaczkę przygód, niech ona zadecyduje, kto jest winny. Rozejść się! Robota czeka. A i podróżni mogą zjechać, nie stójta tu jak na jakim pogrzebie!
Trzeba przyznać, że sołtys cieszył się poważaniem i jego słowo wciąż liczyło się dla mieszkańców. Gdy ludzie niechętnie zaczęli się rozchodzić, Weissbrot konspiracyjnym gestem przywołał Różę i zaczęli coś szeptać między sobą. Później okazało się, że uradzili odizolować Hansa Putza od reszty w obawie przed linczem. Przestraszony tłum bowiem bywa nieobliczalny.  Biedny Hans został zatem umieszczony na noc w stodole sołtysa.

Tego wieczora do wsi zawitało tylko dwoje podróżnych, ale wyjątkowo nikt nie narzekał na mały ruch. Było to młode małżeństwo; kobieta w zaawansowanej ciąży. Na widok brzucha każdy myślał o jednym – oby tu nie poroniła, bo wszyscy pójdziem z torbami… Róża i sołtys do późna radzili, co dalej, przesłuchiwali podenerwowanych mieszkańców. Poszukiwaczka doradzała zorganizowanie nocnych patroli, ale chłopi byli zbyt strachliwi, by łazić po nocy nawet grupkami. Weissbrota złościło ich tchórzostwo, ale nic nie mógł poradzić na upór mieszkańców. Baby zaczęły szeptać o duchach, upiorach ze spalonej posiadłości i klątwach. Co raz to kolejnej przypominało się, że szwagra ojca konia zięć opowiadał kiedyś, jak to krwiożercze widma uwijają się po ruinach, gdy tylko słońce zniknie za horyzontem. Do wieczora wszystkie chłopskie chałupy zostały przybrane wiankami czosnku i przytulią. Wydawało się, że noc wreszcie minie spokojnie. I minęła. Sytuacja pogorszyła się dopiero rano.

Kiedy Weissbrot poszedł zanieść poranną strawę Hansowi zamkniętemu na noc w stodole, zastał jego zimne ciało zwisające z belki u sufitu. Młody Putz wdrapał się na pięterko z sianem i skoczył stamtąd, mając u szyi krowi powróz. Weissbrot na ten widok o mało sam nie padł trupem. Nie wiedział, jak długo stał, wstrząśnięty, w drzwiach stodoły, dopóki ze stuporu nie wyrwało go rozpaczliwe wycie Gretchen, która przyszła odwiedzić ukochanego. Wrzask dziewczyny wyrwał ze snu ciężarną podróżną w gospodzie. Przestraszona kobieta po chwili zorientowała się, że odeszły jej wody. Zbyt wcześnie. Nie pomogło ani doświadczenie wieśniaczek, ani światowa wiedza Róży – dziecko było zbyt małe, by przeżyć. Młoda matka straciła za dużo krwi, by podróżować, lecz jej małżonek uparł się, że nie zostaną tu ani chwili dłużej. Próbował odkupić od wieśniaków wóz, a jego frustracja rosła, gdy napotykał opór. Ten i ów uraczył go jeszcze pouczeniem, że żony w stanie  błogosławionym nie rusza się z miejsca, a i w połogu wstawać niebezpiecznie, bo słaba przecie. Doszło do bójki i niedoszły młody ojciec skończył z podbitym okiem i w poszarpanym odzieniu.

Róża tymczasem siedziała nad nietkniętym śniadaniem, pogrążona w myślach i wyraźnie przygnębiona ostatnimi wydarzeniami oraz brakiem wyników prowadzonego przez nią śledztwa. Chciałem ją trochę pocieszyć, bo była dla mnie miła, ale kiedy dotknąłem jej ramienia, zerwała się jak oparzona. Na jej twarzy przez ułamek sekundy widniało obrzydzenie, gdy na mnie spojrzała. Odsunąłem dłoń, nie wiedząc, co powiedzieć.

-Dzień dobry, Belko – powiedziała po chwili spokojnym jak zwykle głosem. – Wybacz, jestem zmęczona, nie spałam dziś zbyt długo. Ani za dobrze.
-Może mógłbym ci w czymś pomóc? – spytałem nieśmiało.
-Mógłbyś, trzymając się z dala od kłopotów. – odparła z lekkim uśmiechem. – Chyba pójdę jeszcze się położyć. Jeśli chcesz, możesz zjeść moje śniadanie. – to mówiąc, wstała, po czym zniknęła na piętrze, a mnie Gerda pogoniła ścierą do roboty.

Wieśniacy tego dnia niechętnie wychodzili w pole, jednak przed nadejściem jesieni mieli tam jeszcze sporo do zrobienia. Przed wieczorem mieszkańcy przyszli znów do karczmy, w gromadzie czując się raźniej. Tym razem nie dołączył do nich Weissbrot, co więcej nikt nie widział go od rana, kiedy zostało znalezione ciało Hansa. Teraz i w oczach mężczyzn widniał ślad paniki. Na szczęście wtedy Róża zeszła z piętra i zaoferowała, że pójdzie rozejrzeć się za sołtysem, czym nieco uspokoiła mieszkańców, choć niejeden nie spodziewał się nie ujrzeć jej już żywej, wszak słońce zaszło jakiś czas temu. Poszukiwaczka przygód wzięła do jednej ręki miecz, do drugiej pochodnię i ruszyła w mrok. Wydawało się, że cała gospoda, wraz z wiecznie narzekającą Gerdą, wstrzymała oddech w oczekiwaniu, aż chłodne nocne powietrze znów rozedrze krzyk. Jednak nic takiego się nie wydarzyło. Róża wróciła późno, cała i zdrowa, ale z marsem na czole.

-Ani śladu sołtysa. – rzekła bez wstępów. – I obwiam się, że prędko się nie znajdzie. Jest zbyt ciemno na poszukiwania, nawet z pochodnią. Chyba że pójdziemy wszyscy.
Odpowiedziało jej milczenie. Róża bez emocji zniosła tępe spojrzenia utkwionych w niej kilkudziesięciu par oczu. Wzruszyła ramionami.
-Zatem zaczniemy poszukiwania rano.

Już niemal przywykłem do tego, że dzień rozpoczynał się nie pianiem koguta, a krzykiem przerażenia i rozpaczy. Tym razem znaleziono martwą Gretchen. Zwłoki dziewczyny zwisały z tej samej belki, na której dzień wcześniej powiesił się Hans Putz. Doprowadzeni do pasji chłopi nie wyszli na pola, lecz postawili kosy na sztorc, zdeterminowani, by odnaleźć i ukarać przyczynę swoich niepokojów. Na miejscu pojawiła się zaspana Róża. Obejrzała ciało Gretchen.
-Nie potrafię potwierdzić ani wykluczyć udziału osób trzecich. – powiedziała szczerze.

-Znaczy się co? Było ich trzech? – zapytał Klaus, jeden z „ochroniarzy” sołtysa. Mięśnie to on może i miał, ale blask jego intelektu nie rozjaśniłby nawet porannej szarówki.
Róża rzuciła mu specyficzne spojrzenie i zignorowała pytanie.
-Czy sołtys Weissbrot się znalazł? – rzuciła w tłum i nie doczekała odpowiedzi. – Ktoś sprawdzał jego dom?

Mieszkańcy nie byli na tyle śmiali, by wedrzeć się do domu sołtysa, którego przecież szanowali. Jednak Róża miała określone zadanie do spełnienia – znaleźć zabójcę – i nie obowiązywały jej te same zasady, co nas. Drzwi okazały się otwarte. Róża weszła do środka powoli i ostrożnie, a gapie za nią niemal całkowicie przesłonili wpadające do chaty światło słoneczne. Poszukiwaczka przygód otworzyła okiennice, a kiedy wewnątrz zrobiło się jasno, oczom wszystkich ukazały się hordy pająków pierzchające przed promieniami słońca.

-Matko jedyna! – wykrzyknął ktoś. – Pająki nam sołtysa zżarły!
-Nie zżarły. – odparła Róża. – On je wyhodował. Spójrzcie tutaj.

Z płytkiej dziury w podłodze, która służyła sołtysowi za małą piwniczkę, wydostawały się prawdziwe kłęby pajęczyny, białe, lepkie tunele, w jakich lęgły się pająki. Pajęcze sieci rozpościerały się wszędzie – na suficie i między skromnymi meblami. Ludzie aż umilkli ze zgrozy. Dopiero matka Gretchen zaczęła się drzeć, że ona to wszystko dawno podejrzewała. Wrzeszczała, że pamięta, jak Weissbrot miał konflikt ze starą Putzową o jakieś z dawien dawna nieoddane pieniądze. Połączyła nawet sołtysa ze smiercią Matthiasa Strobla daleko w mieście. Widziała nie raz, jak rozmawiał na osobności z jego synem, na pewno wtedy razem uknuli coś na starego właściciela. I musi przez niego, Weissbrota, nie żyją Jonas, Hanna, Hans i jej Gretchen. Gretchen, co jej się jedna po pladze ospy z dzieci ostała…

Mieszkańcy nie doszli do porozumienia. Jedni w mig dopasowali się do historii zrozpaczonej matki, inni szemrali, że to niemożliwe. Kurt, drugi z mężczyzn, z którymi Weissbrot znalazł ciało kowala, w przypływie błyskotliwości zauważył, że sołtys zachował wtedy całkowity spokój, gdy oni z Klausem rzygali na widok otwartego brzucha i wypływających z niego trzewi. Taka reakcja miała według niego świadczyć o tym, iż to sołtys popełnił zbrodnię. Nikt, łącznie ze mną, nie zastanowił się, jakim cudem żylasty, chudy starzec, miałby zabić młodego, rosłego kowala i jeszcze poradzić sobie ze znacznie sprawniejszą i szybszą kobietą. Wyrok na Weissbrota został wydany. Mimo tego mieszkańcy podzielili się. Jedni chcieli go szukać i karać, inni zaczęli przebąkiwać o wyjeździe. Kilku nawet już pakowało skromny chłopski dobytek na wozy przy wtórze płaczu i zawodzenia żon, córek i sióstr. Róża nie zwróciła na nich uwagi, natomiast komenderowała tymi, którzy postanowili szukać sołtysa. O dziwo, chłopi bez szemrania dali jej posłuch.

Wróciłem do gospody, gotów przyjąć codzienną porcję ciosów ścierą Gerdy. Na progu stali Franz w brudnym szynkarskim fartuchu i niedoszły ojciec z podbitym okiem. Obaj patrzyli z niepokojem na to, co działo się w wiosce.
-Róża odkryła, że to Weissbrot morduje. – pospieszyłem z wyjaśnieniem.
-Weissbrot?! – brwi Franza znalazły się wysoko na czole. – Jak to?! Niemożliwe!
Opowiedziałem o pająkach w domu sołtysa i o tym, co ludzie gadali. Franz patrzył na mnie z niedowierzaniem w oczach.

-No, ja to zawsze mówiłam, że ten Weissbrot to nas na manowce sprowadzić chce. – gderała z wnętrza gospody Gerda, zamiatając podłogę zamaszystymi ruchami okrągłych ramion. – Te jego pomysły, żeby tu wioska była, kowal, karawany te całe…
-No, właśnie. – mruknął karczmarz jakby do siebie, z zamyśleniem na twarzy wpatrując się wciąż w szalejący tłum. – A ty, Belko, co o tym sądzisz?
-Eeeee… jaaaa… – nie nawykłem do sytuacji, w których ktoś MNIE pyta o zdanie.

-Co się jego pytasz! – krzyknęła Gerda. – To głupek przecie jest. Od tego pętania się przy chudym tyłku pani wielkiej poszukiwaczki rozumu nie nabrał. A na takie kości suche nawet ślepy pies by nie poleciał!
-Cichaj, babo!

No i nie zdążyłem powiedzieć, że wierzę w Różę. Podziwiałem ją. Była wolna, samowystarczalna i robiła, co chciała, z pewnością nikt nie lał jej nigdy ścierą przez łeb i nie słyszała ciągle, że jest durna. Ludzie musieli się z nią liczyć, a ci, co jak Gerda wynajdywali w niej różne wady, na pewno robili to z zazdrości. Tłusta karczmarka powinna się cieszyć, że taki ktoś jak Róża pomaga naszej wsi. Bez niej Weissbrot wytłukłby nas wszystkich we śnie. Swoją drogą musiał być bardzo pewny siebie, skoro zdecydował się udawać i wynająć poszukiwaczkę przygód, która prowadziła śledztwo w jego sprawie. Chociaż i to wydawało się mieć sens. Róża wspomniała, że nie zna się na śledztwach. Wynajął ją zatem specjalnie, sądząc, że niczego nie odkryje. Ale inteligencja kobiety wystarczyła za brak umiejętności. Niewykluczone, że Weissbrot czyhał teraz na jej życie.

-Panie karczmarzu? – rzadko odzywałem się pierwszy do moich pracodawców. – Bo ja tak myślę…
-Ha! – Gerda prychnęła nad garami. – Patrzcie go! Myśli!
-Myślę, – ciągnąłem hardo i niewzruszenie, chyba pierwszy raz w ten sposób przeciwstawiając się karczmarzowej. – że wszyscy powinni spać tutaj dziś w nocy, jeśli sołtysa nie znajdą. Tak bezpieczniej.
-Dobrze gadasz, Belko. Mądrze. – pochwalił karczmarz. – Gerda! A podłóż tam pod garnek, by się szybciej gotowało.
-A jak dzisiaj zjedzie karawana, gdzie ich położysz? Nie ma mowy!
-Gerda, babo utrapiona, rób, jak mówię, zjedzie karawana, to się będziem tedy martwić.

Szczęśliwie żadni kupcy ani inni podróżni tego wieczora już nie pojawili się we wsi. Weissbrota nie znaleziono. Ponad połowa rodzin wyjechała, pozostawiając opustoszałe chaty. Tak jak radziłem, mieszkańcy zebrali się na noc w karczmie. W głównej izbie zrobiło się duszno, jak nigdy. Zmęczeni ciągłym napięciem wieśniacy, uraczeni piwem jęczmiennym, szybko pozasypiali. Róża nocowała na górze, razem z młodym małżeństwem, które wciąż nie opuściło wioski. Ja w tej duchocie nie potrafiłem oka zmrużyć. Jeśli zasypiałem, to snem lekkim i na krótko, a wówczas męczyły mnie w koszmarach wspomnienia o zmarłych wieśniakach. Przyszło mi do głowy, że nawet jeśli złapią sołtysa, nic już nigdy nie będzie takie samo w naszej wsi. Może Róża wzięłaby mnie ze sobą, kiedy wyruszy w dalszą drogę? Wszak nic tu po mnie.
Marząc w półśnie o lepszym życiu, w zaduchu spoconych, spracowanych ciał i przy wtórze posapywania śpiących, nagle poczułem swąd spalenizny. Pewnie Gerda słabo wygarnęła z paleniska, pomyślałem. Mogłem wstać i sprzątnąć po niej lub poczekać aż samo zgaśnie. Wybrałem to drugie. Swąd jednak wydawał się przybierać na sile, a ludzie zaczęli pokasływać przez sen. W końcu wydało mi się, że słyszę trzaski. Usiadłem i zobaczyłem dym. Wydostawał się z kuchni, spływał z półpiętra. Trzask ognia stawał się coraz głośniejszy, a ludzie po prostu spali. Rzuciłem się do drzwi wejściowych.

-Ludzie! – zawołałem. – Pali się! Weissbrot nas podpalił!
Mój głos obudził wieśniaków, jednocześnie wszczynając panikę w głównej izbie. Zanim dobiegłem do drzwi, a nie była to duża odległość, prawie mnie stratowali. Trzymałem się jakoś, powtarzając sobie w myślach, że wszystko będzie dobrze, bo zaraz otworzą drzwi. Ale one nie chciały ustapić, zupełnie jakby zostały zabarykadowane od zewnątrz. Wysiłki mężczyzn, by otworzyć choćby okiennice, również spełzły na niczym. Mieszkańcy wili się po izbie, płakali, klęli, modlili się lub błagali innych, żeby ich dobito, bo nie chcą spłonąć żywcem. Kilku mężczyzn zachowało resztki zdrowego rozsądku i próbowało posłużyć się ławą jako taranem. Na próżno. Tylne, kuchenne drzwi również nie chciały ustąpić.

Ci, których panika nie złapała w kleszcze, rzucili się na piętro, pozostawiając rozpaczających własnemu losowi. O dziwo, okna na górze też zostały szczelnie pozamykane, jakby sprawca podpalenia spodziewał się, że desperaci będą skakać. Na wpół uduszony dymem, przesuwałem się wzdłuż ściany wśród chłopów, co porzucili nadzieję, do pokoju Róży. Może jeszcze nie udusiła się dymem, może żyła i istniała dla nas szansa na ratunek. Klamka ustąpiła i znalazłem się w jej pokoju. Zerwałem kołdrę z łóżka, na którym widać było zarys ciała śpiącej. Jakież było moje zdziwienie, gdy pod przykryciem zamiast kobiety ujrzałem koce i poduszki ułożone na kształt ciała człowieka. Oszołomiony, próbując dociec, co to znaczy, prawie nie słyszałem krzyków ludzi płonących na dole i coraz głośniejszego trzasku szalejącego ognia. Kiedy osunęła się ściana, spadłem razem z nią na ziemię, na wpół pogrzebany pod żarzącymi się gruzami. Umierałem, patrząc na zagładę wioski i jej mieszkańców, niczego nie rozumiejąc, dopóki nie poczułem kojącego dotyku chłodnej dłoni na czole.

-Belko, Belko, Belko – zanucił znajomy, tchnący spokojem głos.
Róża. Przyszła nas uratować. Wiedziałem! Otworzyłem oczy, by patrzeć na nią, kiedy powie, że wszystko będzie dobrze. W blasku ognia trawiącego wioskę wydała mi się… jakaś odmieniona. Zniknął gdzieś wyraz znużenia, jaki od pewnego czasu gościł na twarzy Róży. Zastąpiły go pewność i zadowolenie z siebie. Podniosłem głowę, a widok, jaki ujrzałem, prześladuje mnie po dziś dzień. Po pogorzelisku spacerowali martwi – Jonas ciągnący za sobą trzewia, Hans o przetrąconym karku, zaginiony sołtys Weissbrot z poderżniętym gardłem… Gretchen i Hanna też tam były. Żywe trupy dobijały tych, którym los oszczędził śmierci w płomieniach, po to tylko, by ostatecznie pognębić ich szaleństwem zanim umrą. Wszędzie były pająki. Mimo gorąca bijącego od spalonej karczmy, uwijały się po polu śmierci, w jakie zamieniła się nasza mała osada. Niektóre biegały po ramionach Róży, zatrzymując się raz po raz przy jej uchu, zupełnie jakby do niej mówiły.

-Dlaczego? – zdołałem spytać. Przez twarz Róży przemknął nieokreślony grymas.
-Owszem, mogłabym się tłumaczyć, opowiedzieć ci moją historię. Nie odczuwam jednak takiej potrzeby ani nie widzę w tym sensu. – rzekła łagodnym głosem.

Kiedy poderżnęła mi gardło, w ułamku sekundy oddzielającym życie od śmierci, spłynęło na mnie zrozumienie. Trysnęła krew, Róża wypowiedziała słowo w języku, którego nie znam i zawisłem, bezcielesny, nad pogorzeliskiem, przytłoczony swym odkryciem. Oto ja, głupi Belko, rozwiązałem zagadkę morderstw w naszej wiosce. Lecz moja wiedza, na zawsze związana z bezsilnością, nie mogła już nikogo ocalić. Cóż z tego, że teraz wiem, iż to Róża od początku stała za wydarzeniami w wiosce? Że nie była zwykłą poszukiwaczką przygód, ale czarodziejką parającą się nekromancją i wyznawczynią złowrogiego, pajęczego kultu? Nic mi także po świadomości, że szliśmy za nią, niczym tępe bydlęta na sznurku i tak naprawdę sami zwróciliśmy się przeciwko sobie, zamiast zjednoczyć się w chwili zagrożenia.

Rose Schaffer przybyła na te tereny na długo, zanim weszły w posiadanie Matthiasa Strobla.  W starej posiadłości szukała śladów potężnej magii, którą, wedle legend, miał parać się mieszkający tu ród. Znalazła, czego szukała, a pod ruinami urzadziła sobie kryjówkę, gdzie złożyła najcenniejsze rzeczy. Ponieważ poszukiwanie mocy wymaga poświęceń, sporo podróżowała. Gdy wróciła, zastała na ruinach, a więc w swej kryjówce, dobrze prosperującą wioskę, co pokrzyżowało jej plany. Najpierw wpuściła między nas swych popleczników, pająki, dzięki którym poznała obyczaje osady. W międzyczasie udała się do miasta, znalazła Strobla i zamęczyła na śmierć, chcąc dowiedzieć się, co z jej rzeczami zakopanymi na ruinach. W wiosce usunęła na początku dwie osoby mieszkające najbliżej starego dworu, gdzie ukryła swoje skarby – kowala i jego żonę. Następnego dnia przybyła do wsi z karawaną jako poszukiwaczka przygód chętna do pomocy.

Niedociągnięcia w rzekomym amatorskim śledztwie prowadzonym przez Różę okazały się sprytną manipulacją. Reszta należała tak naprawdę do nas, kiedy w obliczu zagrożenia odżyły zadawnione waśnie i urazy. Teraz, gdy uwolniłem się z ciała i spłynęło na mnie oświecenie, zrozumiałem, że sami sobie to zrobiliśmy. Odwróciliśmy się najpierw od Hansa, co powiesił się z rozpaczy, potem daliśmy posłuch histerii matki Gretchen i porzuciliśmy wiarę w Weissbrota, który przez szereg lat dbał o nasze interesy. Chcieliśmy kozła ofiarnego i dostaliśmy go – złożyliśmy samych siebie na ołtarzu własnej głupoty.

Róża wrzuciła moje ciało do starej studni.

– Jesteś mi potrzebny, Belko. – rzekła. – Będziesz przestrogą dla ludzi, którzy mogą znów próbować się tu osiedlić. Przypilnujesz dla mnie tego miejsca, kiedy mnie nie będzie.

To mówiąc, odeszła, pozostawiając za sobą ciała i dymiące pogorzelisko. Zostawiła i mnie. Mimo tego wszystkiego, co się tu wydarzyło, ciągle czekam, aż Róża wróci. Musi wrócić, mówiła przecież, że planuje się tu osiedlić. Robię to, co mi każe – przepędzam podróżnych, kiedy się tu pokazują, jeszcze nie znalazł się śmiałek, który by spędził tu całą noc. Stroblowie najprawdopodobniej sprzedadzą ziemię, która jednak okazała się przeklęta. Mam nadzieję, że wtedy Róża wróci i zamieszka tutaj. Wszak pozostała jedyną osobą w moim życiu i nieżyciu, jaka kiedykolwiek dobrze mnie traktowała. Dlatego nie żałuj mnie, podróżniku, uchodź czym prędzej z tej ziemi. Nie trać ani chwili na tych ruinach, gdzie panuje żal. Bój się mego żałosnego krzyku – dzięki temu ocalisz życie.

Karolina „Mangusta” Kaczkowska

About the author
(poprzednio Górska), współpracowniczka Szuflady, związana także z portalami enklawanetwork.pl i arenahorror.pl, pasjonatka czytania, pisania i oglądania horrorów, tancerka i zbieraczka lalek. Wieloletnia członkini Gdańskiego Klubu Fantastyki. Z wyboru mieszka we Wrocławiu z mężem i zwierzakami.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *