III miejsce konkursu Bliskowschodnie Spotkania Pierwszego Stopnia. Dominik Szewczyk „Szabes goj”

SZABES GOJ

Tekst nawiązuje do prawdziwego zjawiska jakim, jest postać szabes goja. Nie jest antysemicki, nie ma wydźwięku pejoratywnego w stosunku do żadnych religii czy narodów. (Autor)

Suk zajmował obszar kilku ulic, ciasno splecionych, poprzecinanych różnorodną nicią zabudowy. Stare elewacje, zdobione kolorowymi mozaikami, opuszczały swoje łuki ponad głowami przechodzących ludzi, odzianych w skromne, długie szaty. Gwar targowiska unosił się wysoko ponad miastem, dudnił echem, odbijającym się od minaretów. Patrząc z góry, można byłoby dostrzec jedynie rozpięte materiały straganów, daszków podtrzymywanych na drewnianych konstrukcjach. Pomiędzy nimi kłębiły się kefije, chaotycznie przemieszczające się z miejsca w miejsce.

Suk pachniał przyprawami, świeżym drewnem sandałowym, ludzką ciżbą. Jego barwy mieszały się i stłaczały, doprowadzając do zawrotów głowy. Można tu było dostać wszystko: dywany, drób, kawę, tytoń. Na stanowiskach, w niewielkich pracowniach urzędowali kowale, szewcy, stolarze, rolnicy, wszelkiego rodzaju drobni rzemieślnicy, których nawet nie dało się zliczyć.
Chłopiec minął stragan wyłożony szpulami materiałów. Sukno lśniło, zachwycało żywym kolorem, aż prosiło o dotknięcie. Smagły młodzieniec powstrzymał pragnienie. Jedną przecznicę dalej znajdował się sklepik z ziarnem. To na nim musiał skupić swoją uwagę.
Elir mieszkał tu już kilkanaście lat. Doskonale orientował się, gdzie można dostać dobrą fasolę i gdzie najtaniej naprawić sandały. Zawsze gdy zbliżał się szabat, miał pełne ręce roboty. Tak było i teraz: zawczasu robił zakupy, przygotowywał wszystko, co należało, następnie ruszał, by świadczyć swoje usługi. Był szabes gojem.

Interes w miarę intratny. Pozwalał na zdobycie niewielkich funduszy na własne zachcianki.

Ostatni dzień tygodnia zawsze wyglądał tak samo: z rana suk, potem sprawunki w żydowskich rodzinach. Schodziło się od świtu do nocy.
Tym razem przed południem zdecydował się wyświadczyć przysługę państwu Goldbaum.

Rodzina mieszkała nieco dalej od centrum. W niewielkiej kamieniczce, w której pan Goldbaum prowadził swój sklepik z koszernym towarem. Wewnątrz, za bramą znajdował się piaszczysty plac. Chyliły się nad nim rozłożyste akacje, dając cień wypasanym gęsiom.
„Żydzi to sprytny naród”, pomyślał Elir, kupując paszę dla gęsi. Wielki wór stał na kamiennej podłodze. Nakładało się rękoma, do własnych pojemników. „Teoretycznie nie mogą w szabat wykonywać żadnej pracy – i tak naprawdę nie wykonują. Po to potrzebni są im szabes gojowie”. Uśmiechnął się. Oszukać Boga. Tak to się tu robi.

W rzeczywistości wszystko było, jak należy. Żydzi w szabat nie wykonywali prac. Rabini uznali, że zakaz oczywiście odnosi się tylko do Narodu Wybranego – nie dotyczy innych, więc siłą rzeczy, jeśli pojawił się popyt, zaraz zaistniała również podaż. Stąd powstał zawód szabes goja. Ktoś musiał zapalić świecę, podgrzać jedzenie, umyć naczynia czy – tak jak teraz – nakarmić zwierzęta. Wilk syty i owca cała. Innymi słowy: zadowolony Bóg zsyła łaski, ponieważ respektuje się jego prawa, a szczęśliwi Żydzi mają w obejściu zrobione to, co trzeba.

Elir zapłacił za paszę – musiała być świeża. Zarzucił tobołek na plecy i ruszył przez barwne stragany, pogrążone w cieniu budynków i daszków. Suk, poza Mekką oczywiście, był najpiękniejszym miejscem, jakie widział.

Gdy wydostał się poza tłoczne ulice, odetchnął głęboko.

– Hej, chłopcze! – zawołał za nim głos. W pełnym słońcu skwar wypalał policzki. Elir odwrócił się.
Pomóc ci może? – Mężczyzna z kefiją na głowie stał parę koków od niego. – Dokąd to niesiesz?
Elir cofnął się o krok. Kto mógł wiedzieć? Niektórzy ludzie traktowali pomoc Żydom jako zdradę własnej wiary. Takie przypadki zdarzały się bardzo rzadko, mimo to jednak…
– Nie trzeba, do domu mam niedaleko – odpowiedział chłopak, kłaniając się i cofając. Dla pewności wybrał dalszą drogę, przez wąskie, kręte ulice miasta.

Gdy przechodził obok meczetu, jego oczy odruchowo powędrowały ku strzelistym minaretom, wysokim wieżom wznoszącym się powyżej prostokątnego bloku budynku okrytego świecącą kopułą. Do modlitwy było jeszcze sporo czasu. Głośnik, z którego muezzin nawoływał wiernych, nie wydawał żadnego dźwięku.

Chłopiec szybko minął rozpaloną słońcem świątynię i zniknął w bocznej uliczce. Kamienica nie różniła się zbytnio od innych budynków w rejonie. Okryta wapnem brama z łukowym sklepieniem ozdobionym arabeskami wiodła do ukrytego w cieniu wnętrza. Chłopiec przeszedł przez próg, pokonawszy mocne, drewniane odrzwia. W środku panował chłód. Otworzył lodówkę i wyjął z niej przygotowane zawczasu jedzenie.
– Och, jesteś – rzekł pan Goldbaum, siląc się na zdawkowy uśmiech – dobrze, dobrze.

Chłopiec nie zauważył go wcześniej. Jednak teraz, gdy usłyszał dochodzący zza pleców głos, nawet się nie obrócił. Wstawił garnek do piekarnika i długą zapałką podpalił strumień gazu. Był pewien, że w naczyniu znajdował się czulent, szabatowa potrawa na bazie kaszy, fasoli i koszernego mięsa. Wyszedł do sieni.
– Gęsi… – mruknął tylko, chwytając tobołek i macając w stronę mężczyzny. Wyszedł na podwórze. Ptaki nieśpiesznie spacerowały po piasku, wyszukując pojedynczych źdźbeł trawy.

Elir nalał wody do poidła, rozsypał karmę. Zwierzęta skłębiły się, dziobiąc i gęgając. Raban dochodził na ulicę.

Gdy chłopiec wrócił do domu Goldbauma potrawa dochodziła już w piekarniku. Wyjął talerze, nałożył papkę szeroką chochlą. Zaniósł wszystko do pokoju. Rodzina Żydów siedziała już przy stole.
– Dziękuję – powiedziała pani Goldbaum, przejmując z rąk młodzieńca talerz z gorącą potrawą.
– Może zjesz z nami? – niepewnie zapytał pan Goldbaum.
Chłopiec spojrzał na niego. Posiwiałe bokobrody wystawały mężczyźnie spod mycki. Wąskie okulary zsuwały się z nosa. Z miny można było wnioskować, iż zapytał bardziej z uprzejmości niż z prawdziwej chęci ugoszczenia innowiercy strawą pod swoim dachem. Elir zdawkowo pokręcił głową.

Gdy zmywał po posiłku, myślał o tym, jak wiele różnic jawi się pomiędzy ludźmi z tego samego miasta. Wiary, wychowania, zwyczajów. Zostawił jeden talerz brudny.

U Żydów zatrudniających szabes goja istniało przekonanie, że w szabat innowiercy pomagają im w ramach dobrego uczynku. Nieodpłatnie. Nie wypadało dawać pieniędzy za omijanie boskich zakazów. Przysługa taka była oczywiście odpowiednio ceniona, ale nie w sobotę. Elir wiedział, że będzie musiał przyjść do Goldbauma jeszcze jutro. Umyć ten jeden talerz, który zostawił. Robił tak zawsze. Co tydzień.

I co tydzień, w niedzielę, dostawał bardzo hojną zapłatę za zmywanie.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *