Czar ognia

Ogień fascynował ludzi od zawsze: nieposkromiony, niebezpieczny i dziki, a równocześnie piękny. Był niszczycielską siłą, a także sprzymierzeńcem, rozświetlającym mrok, pomagającym w odparciu wroga czy w czynności tak błahej, jak choćby przygotowaniu posiłku. To palenisko stanowiło serce domu, wokół niego toczyło się życie i ludowa magia.

W pobliżu pieca mieszkały skrzaty, przez komin mogły wejść do domu duchy, zarówno dobre, jak i złe.

Dziś, w czasach nauki i racjonalizmu, gdy ludowe mity odchodzą w zapomnienie i wydają się śmieszne, ogień fascynuje nas tak samo, jak dawniej. Któż bowiem nie lubi posiedzieć przy kominku z kubkiem gorącej herbaty w ręku, gdy za oknem zimowa zawierucha? Któż z nas nie spędził radosnego wieczoru z przyjaciółmi przy ognisku? Dlaczego wciąż w Noc Świętojańską urządza się zabawy, które po zmroku oświetlają płomienie? Może to tylko folklor i pretekst do spotkań, ale przecież gdyby ciemność rozświetlał blask żarówki, Noc Kupały nie miałaby już tej niesamowitej atmosfery: odrobiny tajemniczości i magii.

Ja jednak prawdziwy czar tego żywiołu ujrzałam dopiero podczas fireshow – pokazu tańca z ogniem. Odpowiednia sceneria, muzyka, płomienie i młodzi ludzie, którzy przygotowują takie spektakle sprawiły, że na chwilę zapomniałam o tym, iż gdzieś w domu czeka komputer, a kilkaset metrów dalej stoją samochody na parkingu. To był inny świat, przywodzący na myśl dawne czasy i wierzenia naszych przodków, porywający, a zarazem trochę niepokojący.

Na ten nastrój niemały wpływ miało otoczenie: ruiny zamku w Chęcinach, na tę jedną noc otwarte dla zwiedzających aż do północy. W blasku słońca, gdy oglądałam je dzień wcześniej, zrobiły na mnie przygnębiające wrażenie kolejnej warowni, która w latach swej świetności była nie do zdobycia, potem podupadła i z siedziby królów zmieniła się w opustoszałe mury, wśród których przechadzają się bardziej lub mniej zainteresowani turyści. Zupełnie inne wrażenie odniosłam, gdy wraz z innymi osobami, po nocnym zwiedzaniu Chęcin, mającym miejsce w pierwszą sobotę sierpnia, weszłam na zamek w blasku latarek. Oświetlone mury na tle ciemnego nieba, a wśród nich setki ludzi sprawiły, że na kilka godzin miejsce to po raz kolejny ożyło.

A potem, na niewielkim wzniesieniu, zapłonęły ognie i na tak przygotowanej scenie rozpoczął się pokaz tańca z ogniem. Powiedzieć, że był pełen pasji, to chyba zbyt mało – moim zdaniem grupa młodych ludzi jest tak samo żywiołowa, jak ogień, który odważyli się wykorzystać jako element swojej sztuki. Dobór pełnej energii, rytmicznej muzyki podkreślił jeszcze nieposkromioną naturę żywiołu, który chwilowo ujarzmiony, mógłby wymknąć się spod kontroli przy najkrótszej chwili nieuwagi. Ale czy w tamtym momencie zastanawiałam się nad ewentualnym niebezpieczeństwem? Nie, pozwoliłam oczarować się tancerzom, a niezwykłego wrażenia, jakie na mnie zrobili, nie zepsuła nawet krótka awaria sprzętu muzycznego.

Widowiskowe fireshow, o którym mówię, zaprezentowała kielecka „Enzonda”, składająca się obecnie z ośmiu osób. Ich historia zaczęła się w 2005 roku, na zamku w Iłży, gdzie ujrzeli taniec z ogniem w wykonaniu białoruskiej grupy „Javaryna”, po czym sami postanowili nauczyć się tej sztuki, opierając się na własnej pamięci, pomysłowości i… filmikach z Internetu.

Jak mówi Michał Marczak, nauczycieli z tej dziedziny sztuki w Polsce raczej nie ma – najczęściej przyjeżdżają z innych krajów tylko na zloty kuglarskie, takie jak FROG w Gdyni – lecz kieleccy tancerze zwykle nie mogą sobie pozwolić na uczestnictwo w tych spotkaniach ze względu na pracę czy studia.

Obecnie w swoich pokazach „Enzonda” wykorzystuje kilka technik, używając przy tym różnorodnego sprzętu, m. in. poi (piłek na sznurkach), kijów, pochodni czy wachlarzy. Te ostatnie są inwencją dziewczyn z grupy, a ich oglądanie dostarcza naprawdę niezapomnianych wrażeń. Jednak sam układ choreograficzny i sprzęt nie mogłyby zapewnić prawdziwego „show” – dlatego też do każdego pokazu dobierana jest odpowiednia muzyka i kostiumy, a nad całą tą oprawą wspólnie czuwają wszyscy tancerze.

Członkowie „Enzondy” w większości wybierają podkład sami, korzystając z muzyki folkowej czy filmowej. Zdarzają się także pokazy w innym stylu, na przykład rock’n’rolla z lat siedemdziesiątych, bądź też do muzyki wybranej przez osoby zamawiające fireshow. Wszystko zależy od inwencji twórczej i okoliczności, nie dziwi więc, że każdy pokaz jest jedyny w swoim rodzaju, a towarzyszące mu emocje mogą być bardzo zróżnicowane, poczynając od radości, a kończąc na melancholijnej zadumie.

Powtarza się tylko jedno – hipnotyczny czar ognia, o którym niełatwo zapomnieć…

Marta Choińska

Informacje na temat fireshow pochodzą ze strony internetowej (http://enzonda.pl), gdzie można zobaczyć również zdjęcia i nagrania z pokazów, a także od Michała Marczaka, członka grupy „Enzonda”, któremu serdecznie dziękuję.

About the author
Studentka chemii z zacięciem literackim, która zawsze pisze za długie zdania i gromadzi w domu wszystkie książki, które ją do siebie przyciągną, ograniczeń gatunkowych nie uznając. W wolnych chwilach czyta i pisze, słuchając muzyki starannie dobieranej do klimatu tekstu, albo zwiedza z upodobaniem miasta, zamki i muzea. Kiedyś chciałaby połączyć swoje zainteresowania chemiczno-artystyczne, na razie lawiruje między nimi i próbuje równocześnie kończyć eksperymenty oraz opowiadania.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *