Małgorzata Warda – wywiad

Małgorzata Warda jest absolwentką Akademii Sztuk Pięknych. Pisanie obok rzeźby to jej druga pasja. Jest laureatką kilku konkursów literackich (w 1999 roku została wyróżniona w Ogólnopolskim Konkursie Literackim o Gęsie Pióro, organizowanym przez miesięcznik literacki AKANT), na podstawie jej opowiadania powstało słuchowisko w Polskim Radiu Wrocław. W 2004 roku zadebiutowała jako bajkopisarka w wydawnictwie Wilga. W 2005 roku wspólnie z malarzem Marcinem Kędzierskim założyła Grupę Miejską, która zajmuje się komentowaniem miasta.

M.P.: W swoim pierwszym wywiadzie na łamach portalu Apeiron Magazine powiedziała Pani, że prowadzi całkiem zwyczajne życie, skupiając się na celebracji chwili. Czy po wielkim wydawniczym sukcesie w Prószyńskim coś się w tej kwestii zmieniło? Nadal ma Pani czas, żeby kontemplacyjnie przyglądać się światu?

M.W.: Gdybym żyła w Stanach Zjednoczonych pewnie dzisiaj, mając za sobą sześć powieści wydanych w największych wydawnictwach, faktycznie miałabym malutko czasu. Ale to tylko Polska. Od czasu mojego pierwszego wywiadu minęło już sporo lat, jednak w moim życiu niewiele się zmieniło. Różnica główna polega na tym, że wówczas kończyłam studia, a obecnie jestem matką ślicznej czteroletniej dziewczynki i staram się pracować poza pisaniem oraz wychowywaniem dziecka. A to naprawdę zabiera sporo czasu. Jeśli jednak nadarza się wolna chwila, spędzam ją tak, jak robiłam to zawsze: wypoczynkowo i kontemplacyjnie.

M.P.: Podobno jest Pani fanką wampirów, w szczególności twórczości Anne Rice. Czy ma Pani w planach jakąś książkę poświęconą tej tematyce?

M.W.: Oj tak, uwielbiam wampirze konwencję książek i niedawno doszłam do wniosku, że napiszę wampirzą powieść. Jednak pewna osoba znająca książkowy rynek zgasiła mnie totalnie, twierdząc, że wampiry są już prawie passe, a poza tym Polacy nie chcą czytać Polaków piszących o wampirach, tylko autorów zagranicznych, którzy zagłębiają się w świat krwiopijców. To był spory cios, ale jakoś się pozbierałam! Teraz obmyślam zagraniczny pseudonim. 🙂

M.P.: Trend w literaturze poświęconej wampirom znacznie się zmienił od czasów zwodniczego i uroczego Lestata de Lioncourt. Co Pani o nim sądzi? Sięga Pani też po powieści spod szyldu Urban fantasy i Zmierzchu?

M.W.: Ten świat przede wszystkim poszedł w komercję. Lestat i Louis byli bohaterami świetnie zbudowanymi, a ich losy – gdyby przymknąć oko na historyczne niedociągnięcia pani Rice – stanowiły niemal wiekopomne dzieło. Stare książki Anne Rice to dobra, głęboka literatura. Dobra też warsztatowo. Późniejsze jej powieści jednak poddały się już ogólnej modzie: wampiry stały się sexi, a piękne opisy ich duchowych przeżyć zmieniły się w mniej wyszukane treści. Obecnie wampirzy świat mami nie tyle nieśmiertelnością, co przypomina mi harlequiny z okresu, gdy byłam jeszcze nastolatką. Harlequiny zostały jednak obśmiane tak szyderczo, że obecnie nikt nie chciałby się przyznać do ich czytania, więc nabrały nowego charakteru, są „ezoterycznymi romansami” z wampirzym tłem.

Inaczej spostrzegam jednak „Zmierzch”. Oczywiście, że to nie jest dobra literatura, ale tkwi w niej magnes, który mnie też porwał. Zwariowałam na punkcie historii Edwarda Cullena i to wariactwo zaprowadziło mnie już cztery razy do kina na wszystkie części „Zmierzchów” i usadza przed telewizorem ilekroć na ekranie pojawi się blade lico Roberta Pattinsona.

M.P.: Poza pisaniem zajmuje się Pani również malarstwem i rzeźbią. Jest Pani prawdziwą artystyczną duszą. Czy ma Pani jakichś ulubionych malarzy, którzy wpływają na Pani styl? Zaprezentuje Nam Pani jakieś swoje malarskie dzieło?

M.W.: Moim ulubionym malarzem jest Amadeo Modigliani, kocham płótna, które poświęcił kobietom. Jest w nich tajemnica i jednocześnie spokój, który sprawia, że ja sama potrafię się przy nich wyciszyć. Zachwyca mnie w nich to, że pomimo abstrakcyjnej formy, stanowią świetne portrety psychologiczne modeli. Są też doskonale namalowane pod względem warsztatowym. Oczywiście, że chętnie zaprezentuję kilka swoich prac. Oto moje kobiety, a dokładniej szkice pod książkowe bohaterki.

M.P.: Czy Pani artystyczne zacięcie raczej pomaga w życiu, czy też zdarzają się chwile, kiedy nastręcza problemów?

M.W.: To zależy, jak spojrzeć na sprawę. Kiedy kilka lat temu szukałam pracy, moje CV, w którym informowałam, że skończyłam Rzeźbę, a obecnie piszę książki, odstraszało tak skutecznie, że nie byłam zapraszana nawet na rozmowę kwalifikacyjną do księgarni! Za nic w świecie nie chciałabym jednak oglądać sztuki tylko z daleka i wiedzieć, że nie jestem jej częścią. Cieszę się, że skończyłam artystyczne studia, że mam nielimitowaną pod względem godzin pracę. Przez to ciągle czuję się tak, jakbym była studentką.

M.P.: Wydaje mi się, że jest Pani ogromnie odważną osobą. W życiu wcale nie jest łatwo postawić na marzenia. Tymczasem udało się Pani poświęcić malarstwu i rzeźbie, wydaje Pani książki… Jakie to uczucie robić tylko to, co się kocha?

M.W.: Nie czuję się odważna, przeraża mnie trochę to, że pewnego dnia mogę zacząć żałować swoich wyborów, a to, co do tej pory osiągnęłam, nie zaowocuje. Ostatnio niestety miałam trochę czasu na takie myśli. Polska jest cudownym krajem, ale koszmarnym państwem, szczególnie dla artystów. Mam nadzieję, że to się zmieni, że w końcu pojawią się ludzie w polityce, którym będę mogła zaufać i którzy sprawią, że te śliczne polskie krajobrazy będą wyglądać pięknie nie tylko na zdjęciach, lecz będzie się dobrze w nich żyło.

M.P.: Wiemy, że studiowała Pani na ASP, więc zainteresowanie sztuką jest tego naturalną konsekwencją. A jaka była Pani droga do pisania?

M.W.: Miałam ogromnie dużo szczęścia. Pisałam od dziecka, już jako mała dziewczynka słałam teksty do programu telewizyjnego Pt „Pankracy”. W szkole uczniowie zaczytywali się moimi powieściami, a ja uwielbiałam pisać dla nich i dla siebie. Przyszedł jednak moment, gdy postawiłam kropkę po ostatnim zdaniu w „Dłoniach”. Wtedy pierwszy raz poczułam, że napisałam powieść, którą chciałabym się podzielić nie tylko ze znajomymi. Posłałam ją do Wydawcy, którego zobaczyłam w programie Kuby Wojewódzkiego. Nie do końca był to dobry wybór, ale się udało. Dokładnie pamiętam moment, gdy pierwszy raz wzięłam w ręce moją wydaną powieść. Ogarnęła mnie radość, ale też i lęk, że może jest jeszcze za wcześnie na debiut, że może „Dłonie” nie dorastają jednak do tego, by być wydane. W wyniku pogłębiającego się niezadowolenia z promocyjnych działań przy „Dłoniach” oraz faktu, że to na mnie wydawca scedował pokrywanie kosztów tej promocji, następną książkę „Ominąć Paryż” posłałam do Prószyńskiego. Wcale nie wierzyłam, że się uda. Proszę więc wyobrazić sobie moją radość, gdy niespodziewanie zadzwonił do mnie Janek Koźbiel z informacją, że „Paryż wszystkim bardzo się podobał”. Skakałam do góry ze szczęścia.

M.P.: Pani ostatnia książka „Dziewczynka, która widziała zbyt wiele” skupia się na tematyce przemocy w rodzinie i tym w jaki sposób wpływa ona na późniejszy rozwój dotkniętych nią dzieci. Skąd wziął się pomysł na taką powieść?

M.W.: Chciałam napisać historię, w której pojawi się zło w czystej postaci. Pragnęłam przeciwstawić mu miłość. Nurtowało mnie pytanie, co dzieje się wtedy, gdy miłości jest zbyt mało?

Ta powieść to moje rozliczenie z własnym, dobrym dzieciństwem. Nie zaznałam w nim tego, co przeżywali moi bohaterowie. Jednocześnie po latach widzę, jak bardzo byłam ślepa podczas kontaktów z rówieśnikami. „Dziewczynka, która widziała zbyt wiele” wyniknęła też z potrzeby niesienia pomocy osobom, których dotknęło cierpienie. Porusza mnie zło w każdej postaci i myślę, że dotyczy to wielu osób. Żeby jednak przełamać lęk, należy go oswoić. Dlatego napisałam „Dziewczynkę”, opowieść o sile miłości oraz o cierpieniu.

M.P.: „Dziewczynka, która widziała zbyt wiele” kojarzy mi się trochę z „Kwiatami na poddaszu”. Skrzywdzone dzieci mogą liczyć tylko na siebie, nikt nie dostrzega ich wołania o pomoc, chociaż zwłaszcza Ania chwyta się różnych sposobów dotarcia do głęboko zakopanej społecznej wrażliwości. Dlaczego zwykle wolimy patrzeć, niż widzieć?

M.W.: Ludzie boją się angażować w to, co może ich przerosnąć, a osobie skrzywdzonej przez los nie uda się pomóc jednym słowem albo pojedynczym gestem. To cała machina działań, którą trzeba rozpędzić, by naprawdę móc pomagać, a przecież ludzie mają już poukładane życie, w którym często nie ma miejsca na dodatkowe działania. Ania i Aaron – bohaterowie mojej książki nie są już dziećmi, to nastolatkowie, którzy – podobnie jak ma to miejsce w życiu – sprawiają wrażenie, jakby nie oczekiwali pomocy, a wręcz ją odrzucają. Skrzywdzone osoby często nie są ani miłe, ani chętne by podziękować za poświęconą im uwagę. Wynika to z sytuacji, w której się znaleźli. Moi bohaterowie mają związane ręce przez matkę, która choruje na depresję. Jej choroba zmusza ich, by mieszkać w domu, w którym dochodzi do scen przemocy. Jednocześnie choroba matki zamyka im usta. Jak mają powiedzieć, że coś jest nie tak, skoro ich rodzicielka z bardziej błahych powodów próbowała się zabić? Zostawiłam ich samych sobie, ponieważ z mojej wiedzy wynika, że to najczęstsza sytuacja. Rodziny krzywdzonych osób często odwracają wzrok od spraw, na które powinni zareagować. Paradoksalnie często też uważają się za dobrych rodziców i opiekunów.

M.P.: W książce oczywiście najwięcej uwagi przyciągają postacie skrzywdzonych dzieci. Czy wzorowała je Pani na jakichś literackich odpowiednikach? W jaki sposób podchodzi Pani do kreacji swoich bohaterów?

M.W.: Przyłożyłam się mocno do kreacji Aarona, ponieważ miał on być kluczową postacią książki. To on borykał się z problemami ponad jego siły, więc musiałam sprawić, by był intrygujący. Nie chciałam, by stał się przesłodzony albo zbyt schematyczny. Miał być dokładnie taki, jaki mógłby być chłopak, który w wieku szesnastu lat bierze na siebie odpowiedzialność za młodszą siostrę i musi podejmować koszmarnie trudne decyzje, by ją ochronić. Jednocześnie chciałam, by był atrakcyjny na tyle, by skupiać na sobie uwagę czytelniczek.

Uwielbiam kreować swoich bohaterów i staram się nie wzorować ich na nikim, kogo znam, albo na bohaterach powieści, czy filmów. Powstają podczas pisania z kilku cech, które na początku im nadaję. W trakcie pisania jednak wymykają się moich pierwszym założeniom. To trochę tak, jakby żyli własnym życiem. Uwielbiam, kiedy są kompletnie różni ode mnie ponieważ wtedy, pisząc o nich, mogę oderwać się od własnego ciała. Nie wszystkich lubię i nie ze wszystkimi jestem zżyta. Przepadam jednak za tymi postaciami, które w jakiś sposób realizują moje marzenia. Zdecydowanie nie lubię bohaterów zbyt zachowawczych i przyjaznych.

M.P.: Jakie postacie woli Pani bardziej kreować? Męskie czy kobiece? Dlaczego?

M.W.: Oczywiście, że męskie! Po pierwsze dlatego, że dla mnie – kobiety – to duże wyzwanie. A po drugie dlatego, że gdybym miała wybrać sobie kolejne życie, to chciałabym przeżyć je jako chłopak. Mężczyźni zdecydowanie różnią się od kobiet sposobem myślenia, wrażliwością i podejściem do wielu spraw. Właśnie dlatego tak niezwykłym przeżyciem jest dla mnie założenie na siebie skóry Mateusza ze „Środka lata” czy Aarona z „Dziewczynki, która widziała zbyt wiele”. Chciałabym kiedyś napisać powieść, której bohaterem będzie właśnie chłopak.

M.P.: W niektórych komentarzach zdarza się określać Panią jako pisarkę, propagującą idee feminizmu. Czy zgadza się Pani z tą opinią?

M.W.: Oj nie, błagam, tylko nie feminizm! Absolutnie nie mam feministycznych poglądów, chyba, że w kwestiach dotyczących kobiet w krajach arabskich. W mojej pierwszej powieści „Dłonie” poruszyłam kwestie feminizmu w sztuce, ale to był niewielki wątek, wynikający z tego, że pisałam wówczas pracę magisterską dotyczącą tego tematu. Wiem, że mojej powieści „Nikt nie widział nikt nie słyszał” przypisywano propagowanie feministycznych idei, dopatrując się ich w zniewoleniu kobiet poprzez mężczyzn. Powieść została zainspirowana wydarzeniami związanymi z uprowadzeniem Nataschy Kampusch. Jedna z bohaterek w powieści również była porwana i przetrzymywana w piwnicy. Jednak interesował mnie problem porwania dziecka oraz następstw z tego wynikających. Nigdy w życiu nie przeszło mi przez myśl, że może to mieć coś wspólnego z feminizmem!

M.P.: Czy lubi też Pani sięgać do tematów tabu? Jeśli tak, to do jakich najbardziej?

M.W.: Zdarzyło mi się to podczas pisania „Środka Lata”. Sylwia i Mateusz, bohaterowie powieści, darzą się silnym uczuciem, które niemal ich niszczy. Warto dodać, że są też rodzeństwem. Pisząc tę powieść pierwszy raz sięgnęłam do tematu, od którego na ogół odwraca się wzrok. Kazirodztwo. Potem już poszło łatwiej: „Nikt nie widział, nikt nie słyszał” czyli wstydliwy temat zażyłości, jaka łączy ofiarę i porywacza. „Dziewczynka, która widziała zbyt wiele”, jak się okazało też porusza temat tabu, jakim wciąż jest molestowanie seksualne. Chętnie wróciłabym jeszcze raz do problemu „Środka lata”, ale teraz ugryzłabym go całkiem inaczej.

M.P.: Poza pisaniem powieści zajmuje się Pani również pisaniem tekstów piosenek. Czym różnią się od siebie te dwa rodzaje pisania? Czy teksty piosenek nieco przypominają Pani poezję?

M.W.: Nie staram się rymować tekstów piosenek, nie jestem poetką i nawet nie śmiałabym próbować sił w tym temacie. Ale faktycznie teksty piosenek bardzo różnią się od pisania powieści. To krótszy sposób przekazu. Podczas, gdy w książce mogę się rozpisywać nad jakimś wydarzeniem, w piosence mam na to kilka wersów. Poza tym niesamowicie jest słyszeć potem własne słowa wyśpiewywane przez kogoś. To tak, jakby słowa zaczynały żyć nowym życiem! Z Farbą bardzo dobrze mi się pracowało ponieważ lubię ich muzykę. Mam nadzieję, że jeszcze będzie okazja pisać takie króciutkie formy.

M.P.: Skoro już jesteśmy przy muzyce, może zdradzi Nam Pani jaka jest Pani ulubiona? Sięga też Pani czasami do muzyki klasycznej?

M.W.: Uwielbiam muzykę, ale chyba nie dojrzałam do klasycznych utworów.  Ulubione utwory często wspominam w moich powieściach. Oczywiście ulubieńcy się zmieniają. W zeszłym roku zachwycałam się muzyką z „Sali samobójców” oraz dwiema płytami Miki, tego z Libanu. Obecnie porywa mnie Jared Leto i jego „30 seconds to Mars”. Dzisiaj natomiast Jamie Cullum był w samochodowej trasie my one and only!

M.P.: Jakie są Pani plany na przyszłość? Ma Pani jakieś nowe pomysły na powieść? Jeśli tak, zdradzi je Pani czytelnikom Szuflady?

M.W.: Obecnie piszę powieść, której nadałam roboczy tytuł „Jak oddech”. To historia zainspirowania wydarzeniami z lat sześćdziesiątych, gdzie rodzina porwanego chłopca otrzymała bulwersujące ich i szokujące zdjęcie chłopczyka. W mojej powieści będą też pojawiały się elementy ze świata, o który pytała mnie Pani na początku wywiadu: świata duchów, który być może faktycznie istnieje, a może stanowi po prostu wytwór wyobraźni mojej głównej bohaterki.

Rozmawiała: Magdalena Pioruńska

Autorka zdjęcia: Marta Pilarska

Zobacz też recenzję książki „Dziewczynka, która widziała zbyt wiele”

About the author
Magdalena Pioruńska
twórca i redaktor naczelna Szuflady, prezes Fundacji Szuflada. Koordynatorka paru literackich projektów w Opolu w tym Festiwalu Natchnienia, antologii magicznych opowiadań o Opolu, odpowiadała za blok literacki przy festiwalu Dni Fantastyki we Wrocławiu. Z wykształcenia politolog, dziennikarka, anglistka i literaturoznawczyni. Absolwentka Studium Literacko- Artystycznego na Uniwersytecie Jagiellońskim. Dotąd wydała książkę poświęconą rozpadowi Jugosławii, zbiór opowiadań fantasy "Opowieści z Zoa", a także jej tekst pojawił się w antologii fantasy: "Dziedzictwo gwiazd". Autorka powieści "Twierdza Kimerydu". W życiu wyznaje dwie proste prawdy: "Nikt ani nic poza Tobą samym nie może sprawić byś był szczęśliwy albo nieszczęśliwy" oraz "Wolność to stan umysłu."

komentarz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *