Są w Indiach miejsca absurdalne i wybitnie absurdalne. Innych nie ma. Gangtok, stolica Sikkim, należy do tej drugiej kategorii. Przede wszystkim dlatego, że z pozoru w ogóle nie przypomina Indii. Jest super czysto (nawet jak na standardy europejskie), cicho i sielankowo. A każdy, kto choć raz postawił nogę w Indiach, wie, że tutaj to oksymorony. Gangtok przypomina coś pomiędzy Szwajcarią a Zakopanem, jeśli w ogóle można sobie wyobrazić taką chimerę. Nieustannie muszę sobie przypominać, że jestem w Indiach. Wrażenie absurdalności dodatkowo potęguje fakt, że Sikkim stara się być „eco”, „bio” i „healthy”. To słowa, które w hinduskiej rzeczywistości nie istnieją, a już na pewno nie jednocześnie. Ale najbardziej absurdalne jest to, że nigdzie nie wolno palić. Naprawdę nigdzie. Ani w knajpach, ani w pokojach hotelowych, ani na ulicy. Przede wszystkim na ulicy. Wszędzie za to można pić alkohol. Co drugi sklep jest sklepem z alkoholem. W Indiach to rzadkość, wręcz ewenement, przeważnie bywa na odwrót – wszędzie można palić, a nigdzie pić. Keep Sikkim Clean & Enjoy the difference! – nawołują na każdym kroku rządowe billboardy. Trudno mi „enjoy the difference”, gdyż od osiemnastu lat jestem pasjonatem palenia. Szczególnie dotkliwie odczuwam brak nikotyny przez to, że w Gangtoku chwycił mnie tak zwany „czteromiesięcznik”.
Czteromiesięcznik to znana wszystkim długodystansowym podróżnikom odmiana depresji czy szoku kulturowego związanego z adaptacją kulturową. Przeważnie odzywa się po czterech (lub czasem trzech) miesiącach podróży. Ogarnia cię zmęczenie i malkontenctwo, zaczynasz wątpić w sens wyprawy, w sens swoich wyborów. Nic ci się nie chce, wszystko wydaje się wtórne, mało interesujące. Ludzie cię wkurzają, a perspektywa plecaka i kolejnej zmiany miejsca, kolejnego szukania noclegu i targowania się o ceny biletów czy obiadu, wywołuje torsje. Marzysz tylko o własnej szafie i łóżku. Adaptacja kulturowa to proces, w którym jednostka modyfikuje swoje osobiste nawyki i zwyczaje, aby dopasować się do danej kultury. Kalervo Oberg wymienia cztery fazy procesu adaptacji kulturowej: miesiąc miodowy – etap, w którym zafascynowani jesteśmy nową kulturą, grzeczni i uprzejmi dla napotykanych „obcych”, w których niemal wszystko nas zachwyca (jeżeli wyjazd kończy się na tym etapie, doświadczania z podróży są wyłącznie miłe); szok kulturowy – etap, kiedy zaczynamy borykać się z prawdziwymi warunkami życia w obcym kraju, co powoduje silne reakcje stresowe (w wyniku tego mogą pojawić się wrogie i agresywne zachowania); ożywienie – kiedy następuje poprawa, znajomość kultury jest coraz lepsza, powraca też utracona w poprzednim etapie wiara w siebie i możliwość poradzenia sobie nawet w najtrudniejszych sytuacjach; i dopasowanie – zachodzi wówczas, gdy akceptujemy obce obyczaje, wartości, normy i zaczynamy odbierać je po prostu jako inny sposób życia, co nie znaczy, że gorszy, znikają irracjonalne lęki.
Podminowany brakiem nikotyny, samotny i przesiąknięty drugim etapem adaptacji kulturowej spacerowałem głównym deptakiem Gangtoku, prawie jeden do jednego przypominającym nasze Krupówki, tyle że obok sklepów Pumy, Starbucksa czy Body Shopu mieściły się – jakby wbite w ścianę – brudne, malutkie straganiki z paanem, tytoniem do żucia i kolorowymi opakowaniami indyjskich chipsów i słodyczy, wywieszonymi na sznurkach niczym pranie. Potęgowało to tylko absurdalność mojego położenia i smutek z nim związany: tak blisko, a jednak tak daleko Zachodu. Nagle moim oczom ukazał się napis: „Smoking Room this way”. Tak! Wreszcie. Biegnę. Jest. Coś na kształt opuszczonego garażu z kratami w oknach i małym okienkiem w ścianie, gdzie można kupić chai. Tłum, sami mężczyżni. Kobiety w Sikkim najwidoczniej nie palą albo palą gdzie indziej. Przeciskam się, próbując znaleźć trochę miejsca, i odpalam szluga. Och, zwalnia się miejsce na ławeczce, więc zamawiam chai. Nareszcie spokój. Rozglądam się wokół.
Nikt nie rozmawia, poddaję się więc specyficznej apatii, którą znają tylko obcy sobie palacze zamknięci w małej przestrzeni, gdzie palą szluga za szlugiem na zapas, jak na lotnisku. Myślę o kinie. Zakaz palenia zawsze kojarzy mi się z kinem. Nigdy tak bardzo nie chce mi się palić jak podczas oglądania dobrego filmu w kinie, a już najgorzej jest na filmach francuskich, w których niemal wszyscy bohaterowie palą. Po czwartym papierosie i drugiej chai nagle, jak na zawołanie, zauważam plakat – i cała moja irytacja związana z przechodzeniem czteromiesięcznika maleje. Wiem, że wszystko się ułoży – pójdę do kina. „Inferno” Dana Browna z Tomem Hanksem. Now playing in Denzong Cinema!
Uwielbiam chodzić do kina. Nie tyle na film, co właśnie do samego kina. Do tej ciemnej sali z wielkim ekranem, dzięki któremu możemy na chwilę zaistnieć w tylu różnorodnych światach. Możemy na godzinę lub dwie stać się kimś innym, a czasem nawet – może wreszcie – sobą. Ktoś kiedyś porównał bycie w kinie do bycia w łonie matki i stwierdził, że poprzez ekran za każdym razem rodzimy się na nowo. Uwielbiam dotyk foteli kinowych – lepki, naznaczony tysiącem nieustannie wiercących się w poszukiwaniu najbardziej dogodnej pozycji pośladków. Uwielbiam zapach kin, ten trochę stęchły smrodzik, tę mieszaninę popcornu, potu i nieokreślonych wydzielin. Lubię oglądać twarze ludzi, ich reakcje oświetlone wielokolorowym światłem latarni magicznej. Często bardziej interesuje mnie to, co inni przeżywają, niż moje własne wrażenia. Światło jest nieodłącznie związane z kinem, konstytuuje je; bez światła nie byłoby kina, a niektórzy nawet uważają, że bez kina nie byłoby światła. Jest to wyjątkowe doznanie, rodzaj rytuału, podczas którego każdy element jest ważny, wart zapamiętania, ma swoje znaczenie. Ale częścią chodzenia do kina jest też to, co dzieje się przed i po seansie. Czasem zastanawia mnie, czy to właśnie nie jest najważniejsze – to wrażenie „przed” i „po”. Tym bowiem różni się wyjście do kina od zwyczajnego obejrzenia filmu. To pierwsze zakłada całą siatkę zależnych od siebie wrażeń, które nie tylko rzutują na odbiór samego filmu, ale również zmieniają nas, kształtują. Czy pamiętacie, jakie buty mieliście na sobie, kiedy ostatnio byliście w kinie? Czy był to ciepły, letni wieczór? A może zimna noc? Z kim poszliście do kina? Kochaliście tę osobę? A może dopiero chcecie pokochać? Gdzie siedzieliście? Co wcześniej robiliście tego dnia? O czym marzyliście? Co wam nie wyszło, a co wyszło? Ile było osób na sali? Co zastaliście po wyjściu z kina, a co zniknęło?
Najbardziej lubię chodzić do kina sam, a szczególnie sam w dziwnych miejscach. Może nie tyle dziwnych, co takich, w których do kina się nie chodzi. W miejscach z pozoru tak egzotycznych, tak interesujących, że pójście do kina wydaje się stratą czasu, aktywnością niegodną takich miejsc. Jakby było przypisane tylko znajomym miejscom – gdy już wyczerpiemy wszystkie inne atrakcje, można iść do kina. Jakby kino było planem B w naszych codziennych poszukiwaniach wrażeń, w jakimś sensie powiązanym z nudą. Co dziś robimy? Nie wiem, nic się nie dzieje, może pójdziemy do kina? A przecież wyjście do kina jest fenomenalnym doświadczeniem. Wszystko wtedy staje się jakoś mniej groźne. Nie powinno się mówić: wyjść do kina, raczej: wrócić do kina – jak do domu. Wiele rzeczy mnie ukształtowało, ale nic tak bardzo jak właśnie kina i wychodzenie do nich.
Jednym z ważniejszych doświadczeń mojej młodości, jeśli w ogóle nie całego życia, było chodzenie na pokazy DKF-u do kina w klubie studenckim ŻAK w Gdańsku. Załapałem się jeszcze na tego kultowego Żaka, w XIX-wiecznym pałacyku przy ulicy Wały Jagiellońskie (obecnie Nowy Ratusz – siedziba Rady Miasta Gdańska). Odkąd pamiętam, moi rodzice opowiadali mi niesamowite historie związane z tym klubem, o imprezach i koncertach tak szalonych, że wzbudziłyby zazdrość nawet amerykańskich beatników. Dla „pogan” nie z Trójmiasta, gwoli wyjaśnienia, początki Klubu Studentów Wybrzeża ŻAK sięgają 1955 roku i mają związek z powołaniem Dyskusyjnego Klubu Filmowego Studentów i Młodej Inteligencji. Klub – i wszystko, co się wokół niego działo – był wówczas kolebką kontestacji, kolorowym matecznikiem różnych kontrkulturowych ruchów i działań w szarej komunistycznej Polsce. Formalnym opiekunem powołanego w 1957 roku Klubu Studentów Wybrzeża ŻAK było Zrzeszenie Studentów Polskich. Obok grup teatralnych, kabaretowych i DKF-u, który po śmierci Zbyszka Cybulskiego przybrał jego imię, w klubie działali najważniejsi w tamtym okresie artyści, filmowcy, i muzycy (m.in. Czesław Niemen).
Za moich, już niekomunistycznych, czasów w Żaku rzadko odbywały się imprezy czy koncerty jazzowe, nadal prężnie natomiast działał DKF – filar tej instytucji. Do dziś mam zachowane karnety z przeglądów Antognoniego, Bergmana czy Felliniego. To właśnie w Żaku robiłem swoje pierwsze kroki w ten cudowny świat ruchomych obrazków, który tak pokochałem. Bez DKF-u nie byłbym tym, kim teraz jestem. Seanse zawsze odbywały się późnym wieczorem, a ja mieszkałem na Przymorzu, czyli dobre czterdzieści minut od centrum Gdańska, więc pójście do kina wiązało się również z nie lada przygodą. Pierwsze samotne powroty po nocach, pierwszy powiew niezależności i w jakimś sensie pierwsze samodzielne podróże. Zresztą te powroty stanowiły część wychodzenia do kina, dziś zastanawiam się, czy nie najważniejszą. Bo tak naprawdę chodziło o to, co znajdzie się przed lub po kinie. A znajdowało się wiele.
Wszystkie ważne filmy, jakie widziałem, pamiętam dzięki doświadczeniu bycia w kinie, jechaniu do kina lub wracania z niego. Pierwszy pocałunek z mężczyzną po obejrzeniu „Zet i dwa zera” Greenawaya w małym parku za Żakiem. Żałosne próby udawania starszego w kolejce po bilety w Bajce we Wrzeszczu na „Siedem” Finchera, które było od osiemnastu lat. Siedzenie przed Neptunem na Długiej w Gdańsku po obejrzeniu „Wielkich nadziei” Curzona i marzenie, by być zakochanym, mieszkać w Nowym Jorku i mieć takie buty jak Ethan Hawke. Uniknięcie pójścia na „GoldenEye” w Relaksie w Sopocie z moim kumplem z podstawówki, bo bałem się, że się zorientuje, iż jestem w nim zakochany. Nocny maraton filmowy w Lunie w Warszawie i pierwszy histeryczny szloch po śmierci mojej mamy, na chodniku, po obejrzeniu „Godzin” Daldry’ego. Pierwszy zły odlot po grzybach, gdy zaćpany, bełkocząc, próbowałem kupić bilety na przedpremierowy pokaz pierwszej części „Władcy Pierścieni” w Atlanticu na Chmielnej. Wybranie „Porozmawiaj z nią” Almodovara w Muranowie zamiast obiadu podczas chudych lat studenckich, gdy stać mnie było tylko na jedną z tych opcji. Leczenie alkoholem i amfetaminą złamanego serca w Kinotece na „Antychryście” von Triera. Nieziemskie zmęczenie i kac podczas Camerimage w auli Uniwersytetu Toruńskiego, a potem przez wiele lat rezerwowanie szalikami, swetrami i wszelkimi innymi mobilnymi sztukami odzieży miejsc w Teatrze Wielkim w Łodzi. Pójście na nowego „Harry’ego Pottera” zamiast do MoMA, gdy pierwszy raz byłem w Nowym Jorku. Stanie na baczność i hamowanie śmiechu podczas birmańskiego hymnu narodowego w Rangun przed seansem „Kingsmana”. Zdecydowanie się na nowe „Gwiezdne wojny” w Las Vegas, by się ogrzać, zamiast imprezowania, bo było zbyt głupio, zimno i drogo.
Kino w Sikkim z zewnątrz przypominało polski dom kultury w jakimś Sieradzu czy innej Wólce Dolnej. Cementowa bryła rodem z PRL-u (gdyby północne Indie wiedziały, co to PRL). „Denzong Cinema. First in the Himalayas Dolby Digital Surround Experience” – głosił napis nad wejściem. Seans zaczynał się za godzinę, ale nauczony doświadczeniem uznałem, że warto kupić bilet wcześniej. Kilka miesięcy wstecz udałem się do kina Regal w Mumbaju na pierwszy pokaz „Sułtana”, jednego z największych przebojów bollywoodzkich ostatnich lat. Zjawiłem się piętnaście minut przed seansem i to, co zastałem, przeszło moje najśmielsze wyobrażenia. Kończył się monsun, więc nadal lało, jak tylko lać potrafi podczas końca monsunu w Mumbaju. Kino Regal znajduje się na Regal Circle Junction, vis-a-vis Jehangir Art Gallery w Colabie, zaraz przy Bramie Indii. Kolejka po bilety kończyła się pod Taj Mahal Hotel, odległość jak z Atlantica na Powiśle. Tłum – choć nasze europejskie pojęcie tłumu w Indiach staje się eufemizmem – wyglądał jak niezależny organizm z jakiegoś taniego filmu science fiction. Tysiące połyskujących od deszczu ludzi napierających na siebie, wrzeszczących i wijących się niczym rozcięte jelita. A pomiędzy nimi, jak pasożyty żerujące na innych pasożytach, biegający sprzedawcy orzeszków, fluorescencyjnych breloczków, herbaty czy wielkich, pompowanych helem, nikomu nie potrzebnych baloników z Pokemonami. I w tym ja, jedyny białas. Nie ma opcji, nie uda się. Miałem rację. Ale po kilku sekundach jeden z koników spostrzegł moje zwątpienie przeplatane zainteresowaniem i zaoferował mi bilet za jedyne dwadzieścia rupii więcej niż w kasach. Wątpiąc w legalność jakiejkolwiek oferty proponowanej na ulicy, grzecznie odmówiłem. Stojący obok mnie Hindus spojrzał na mnie z pogardą i powiedział: „Nie bądź głupi, weź ten bilet, jak będziesz stał w tej kolejce, to może uda ci się kupić bilet na seans za tydzień. Oni nie oszukują. Proponują ci tylko dlatego, że jesteś biały”. Kupiłem. Nigdy tak dobrze nie bawiłem się w kinie. Hindusi naprawdę przeżywają filmy: krzyczą, klaszczą, wiwatują, płaczą. To jak religia narodowa. Siedząc wtedy w kinie w Mumbaju, zazdrościłem im takiego sposobu oglądania filmów, takiego ich przeżywania, takich wyjść do kina. My, w Europie, zapomnieliśmy już, co to znaczy. Jak ważne są przeżycia związane z samym kinem. Może to wina multipleksów? A może w ogóle coś się nam w głowach popsuło? Najlepsze z tego wszystkiego było to, że po wyjściu z kina spostrzegłem stojący zaraz przy kasach kramik z nielegalnymi płytami DVD, w którym za jedyne pięćdziesiąt rupii można było kupić piracką wersje „Sułtana”. Ale przecież nie o to chodzi, pomyślałem, patrząc na setki moknących Hindusów czekających w kolejce do kina.
W Sikkim nie było nikogo. Dwa okienka wykute w ścianie. Jedno z napisem „for gents”, drugie „for ladies”. W sumie „okienka” to za dużo powiedziane, kasy przypominały małe kwadraciki z Tetris o rozmiarze nie większym niż pięć centymetrów. Czując się trochę jak w dark roomie, krzyknąłem w dziurkę: „in english”? Odpowiedzi nie uzyskałem, ale z kwadracika nagle wyłoniła się ręka ze świstkiem papieru. Po chwili usłyszałem: „eighty rupies”. Wyjąłem stówę i lekko zestresowany włożyłem rękę w otwór – jak Audrey Hepburn w „Rzymskich wakacjach” (wkładająca dłoń do sławnych ust Bocca della Verità w kościele Santa Maria w Rzymie, które podobno, jeśli kłamiesz, odcinają ci dłoń). Dłoni nie straciłem, ale kasę owszem – nie dostałem reszty. Czekając przed wejściem, myślałem o tym, że jestem na końcu świata, w obcym kraju, bezdomny. Poczułem się potwornie samotny. Co ja tu robię? Po co? Przecież mógłbym teraz siedzieć na wygodnej kanapie, w wygodnym mieszkaniu, mieć wygodną posadę na uczelni. Ale czy naprawdę mógłbym? Nie wiem dlaczego, lecz przypomniałem sobie Kraków i „Podwójne życiu Weroniki” Kieślowskiego, scenę, w której Irene Jacob przez moment widzi drugą Weronikę i odczuwa niezrozumiały niepokój: jakby coś miało się stać.
Mam wiele pięknych wspomnień związanych z Krakowem i wiele strasznych. W sumie się równoważą. Pamiętam, jak pierwszy i jedyny raz oglądałem jeden z ostatnich koncertów „Piwnicy pod Baranami”, w autentycznej piwnicy Pałacu Pod Baranami. Jak siedziałem ściśnięty na drewnianej, szkolnej ławce i nie mogłem uwierzyć, że to się naprawdę dzieje, że Szałapak potrafi tak pięknie śpiewać o zeszytach i o graniu Panu. Wiele lat później byłem w kinie nad piwnicą i oglądałem „O północy w Paryżu” Allena. Byłem wtedy zakochany. Tak na zabój. Mój ukochany siedział obok, trzymał mnie za rękę i obaj chichotaliśmy z Adriena Brody’ego imitującego Salvadora Dali. Po wyjściu z kina pocałowałem go i powiedziałem mu po raz pierwszy, że go kocham i że słyszałem kiedyś, dawno temu, Szałapak śpiewającą kilka pięter niżej. Uśmiechnął się i przytulił mnie, szepcząc mi do ucha, że też mnie kocha. Ale najważniejsze wspomnienie z Krakowem związane jest z knajpą niedaleko Akademii Sztuk Pięknych, nie pamiętam nazwy, zresztą pewnie już dawno nie istnieje.
Krakowski festiwal filmów dokumentalnych, późny maj, przegląd dokumentów Kieślowskiego zaaranżowany na chybcika w knajpie z prześcieradłem zamiast ekranu i co najważniejsze – z możliwością palenia podczas seansu. Nie pamiętam, czy już paliłem, ale na pewno wtedy zapaliłem. Publiczność zmęczona całodniowym oglądaniem filmów. Północ. Ktoś nagle mówi: „a teraz coś z innej beczki”. Niezapomniana muzyka Preisnera i „Podwójne życie”. Płakałem przez cały seans, ale chyba najbardziej podczas sceny, gdy francuska Weronika ogląda pokaz marionetek i uświadamia sobie istnienie drugiej Weroniki i fakt, że jej już nie ma, że jej siostra nie żyje, że możliwość innej egzystencji została bezpowrotnie utracona. Tego dnia kocha się z lalkarzem i po raz pierwszy w pełni zaczyna żyć, akceptuje swoje pojedyncze życie. Strasznie wtedy płakałem, choć nie mogłem mieć więcej niż szesnaście lat, bo chyba podświadomie wiedziałem, że kiedyś też będę musiał dokonać takiego wyboru, że pewna wersja mnie będzie musiała umrzeć, by ta druga mogła naprawdę żyć, i choć będę bardziej samotny, równocześnie poczuję się bardziej spełniony. Nigdy wcześniej i nigdy później nie czułem tak silnej magii jak wtedy, podczas oglądania tej karmicznej opowieści Kieślowskiego w zadymionej knajpie w Krakowie, której nazwy nie pamiętam, która pewnie dawno już nie istnieje, a już na pewno nie można tam teraz palić.
Kino w Sikkim było jak buddyjska gompa, gdyby gompy przypominały teatr. W sumie może i trochę przypominają. Było najpiękniejszym kinem, jakie kiedykolwiek widziałem. Siedziałem w pustej sali i rozmyślałem o tych wszystkich kinach, w których (a także po wyjściu z których) dane mi było tyle przeżyć, a czasem nawet obejrzeć dobry film. Których już nie ma, a raczej nie ma mnie w nich. Myślałem o tym, że pięknie żyłem, że nadal to robię, że jak Weronika realizuję tę drugą opcję mojego życia i że nie zamieniłbym go na żadne inne życie – i wszystko przestało boleć. Skutki czteromiesięcznika momentalnie ustąpiły wraz z pojawieniem się tej jedynej w swoim rodzaju ciemności sali kinowej. Byłem znowu w domu. Byłem znowu sobą. Byłem na swoim miejscu, choć bez swojego miejsca. Film oczywiście okazał się beznadziejny, ale tego wyjścia do kina, tak jak setek innych, które dane mi było przeżyć, nigdy nie zapomnę. Podczas drogi powrotnej przez indyjskie Krupówki czułem się na powrót szczęśliwy, przepełniony nową pasją podróży i nadzieją, że kiedyś odnajdę to, czego szukam, nawet jeśli teraz nie mogłem zapalić.