Zwierciadło

Jest to opowieść o pewnym człowieku, który któregoś lata 1889 roku wpadł do mego mieszkania przy Bourne Hill i ogromnie przejęty opowiedział mi pewną historię, w wyniku czego w moim życiu powstała niegojąca się rana. W kilkanaście lat po tamtych wydarzeniach siadłem do pióra i spisałem je tak dokładnie, jak pamiętałem, gdyż nie dawały mi one spokoju. Wydaje mi się także, że dziś, gdy stoimy na progu nowego XX stulecia dla innych stanowić mogą przestrogę. Ale po kolei. Cofnijmy się do roku 1889.

Mieliśmy z żoną taki zwyczaj (mamy go zresztą do dzisiaj), że o ile nie byliśmy z nikim umówieni na odwiedziny urządzaliśmy sobie herbatowe popołudnia. A najbardziej lubimy, gdy wpadają do nas jacyś nasi znajomi, gdyż zwyczajnie uwielbiamy plotkować.

Pamiętam, że tego dnia siedzieliśmy wygodnie w fotelach i właśnie opowiadałem żonie, jak beznadziejnie mi szło w którymś rozdaniu brydża u Victora Ellisa (mojego serdecznego przyjaciela) kiedy usłyszeliśmy czyjeś pukanie do drzwi. Właściwie „pukanie” nie jest odpowiednim określeniem – ktoś zwyczajnie w nie łomotał.

Siedzieliśmy przez chwilę zaskoczeni, bo żaden z naszych znajomych nie informował nas o swoim przybyciu w taki sposób. Odstawiłem filiżankę i zbliżyłem się do drzwi. Łomotanie powtórzyło się jeszcze natarczywiej. Uchyliłem je, a kiedy ujrzałem za nimi jakąś postać otworzyłem na oścież. Do środka wpadł jakiś młodzieniec.

– Czy pan jest profesorem Duncraft? – wysapał nie przedstawiwszy się.

– We własnej osobie – odpowiedziałem i przyjrzałem się naszemu gościowi.

Był to młody, szczupły człowiek w wieku około trzydziestu lat, ubrany w dość modny, ale nieco podniszczony płaszcz, zdecydowanie za gruby na lato. Twarz tego młodzieńca, zdawało mi się, płonęła niezdrowymi rumieńcami, choć cerę miał bladą i wymizerowaną. Jedynie oczy – żywe i pełne niespożytej energii – świadczyły o głębokich pokładach inteligencji i bystrości umysłu.

– Musi mi pan pomóc! – stwierdził raczej, niż poprosił i świdrował mnie tymi swoimi oczami.

Obejrzałem się przez ramię na żonę, która jakby wzruszyła ramionami lub tylko mi się tak wydawało i uśmiechnęła się zachęcająco do młodzieńca.

– Szanowny panie – starałem się, by mój głos był spokojny i poważny, choć w duchu niemalże chichotałem – niechże pan spocznie – wskazałem przy tym fotel przy naszym stole i zamknąłem drzwi.

– Stawia mnie pan w dość kłopotliwej sytuacji, gdyż po pierwsze: ma pan nade mną tę przewagę, że mnie zna, a po drugie: dlaczego uważa pan, że muszę mu pomóc?

– Ależ… – zmieszał się młodzian – najmocniej przepraszam… nazywam się Roderick Bone, obawiam się jednak, że nie mamy zbyt wiele czasu. Muszę jednak panu wyjaśnić, o co chodzi, gdyż taka była wola profesora McConnerty, który…

– McConnerty? – przerwałem mu – zdaje mi się, że słyszałem już gdzieś to nazwisko – tu pozwoliłem sobie na małe kłamstewko, gdyż znałem go doskonale od ponad trzydziestu lat. Nie przepadaliśmy jednak za sobą.

Bone osunął się zniecierpliwiony w głąb fotela i zasłonił sobie oczy ręką niczym poeta, usiłujący wydobyć natchnienie z głębi swego umysłu.

– Kochanie – zwróciłem się do żony – czy byłabyś tak miła i przygotowała filiżankę herbaty dla naszego niespodziewanego gościa?

Kiedy żona wyszła do kuchni powiedziałem:

– Panie Bone, myślę, że pora już wyjaśnić przyczyny pańskich odwiedzin, choć oczywiście nie twierdzę, że są one mi w jakikolwiek sposób niemiłe.

Bone spojrzał na mnie i po raz pierwszy, odkąd przyszedł, odniosłem wrażenie, że jest mocno zmęczony. Właściwie wyczerpany.

Kiedy żona przyniosła mu herbatę i usiedliśmy wygodnie w fotelach raz jeszcze zachęciłem go:

– Panie Bone, moja pomoc panu będzie możliwa tylko wtedy, gdy opowie pan możliwie dokładnie, co się właściwie stało.

Bone wziął łyk herbaty i oblizał usta. Sprawiał wrażenie zagubionego rozbitka, który po dotarciu do bezludnej wyspy nie ma pojęcia w którą udać się stronę. Przyznam także, że było mi go żal.

– Profesorze Duncraft – zaczął niepewnie – to, co mam panu do powiedzenia jest tak niepojęte i tak nieprawdopodobne, że nie zdziwię się, jeśli nie da mi pan wiary. Ale musi pan wysłuchać mnie do końca, gdyż wolą profesora McConnerty było zaznajomić pana z tymi wydarzeniami.

Otóż od prawie trzech lat jestem jego asystentem w Instytucie Badawczym. W ciągu tych trzech lat prowadziliśmy wiele badań naukowych i doświadczeń, choćby nad powstrzymaniem grawitacji czy wytwarzaniem próżni. Jakieś osiem miesięcy temu zaczęliśmy badania nad istotą promieni światła, przyczyn odbijania lub przechodzenia tychże promieni przez najróżniejsze przedmioty, a także podjęliśmy próby, niestety nieudane, obliczenia prędkości poruszania się światła. Eksperymenty, jakie w związku z tymi badaniami przeprowadzaliśmy pochłaniały nas w sposób absolutny i jestem pewien, że gdyby nie to zdarzenie, które nas spotkało, doszlibyśmy do wielu epokowych odkryć. Niestety, obawiam się, że nie będę mógł wrócić już do tych badań. Przynajmniej… – tu zawiesił głos i nigdy już nie dowiedziałem się, co miał na myśli.

Reginald McConnerty, pomyślałem, jakże by inaczej, Reginald McConnerty, jedna z największych nadziei angielskiej nauki, genialny, błyskotliwy umysł, a jednocześnie bezwzględny i nieuznający żadnych kompromisów naukowiec. Naukowiec, dla którego nie istniały granice, których wahałby się przekroczyć i ofiary, których nie byłby gotów ponieść. No tak, któż by inny, jeśli nie on? To właśnie dlatego, mimo wielu lat wspólnych studiów, mimo kilku lat wspólnych badań i mimo podobnego zamiłowania do odkrywania tajemnic świata nie potrafiłem z nim współpracować. Właśnie z powodu jego cech charakteru. Ale wciąż z ciekawością śledziłem jego osiągnięcia i przyznaję uczciwie nie bez zazdrości.

– W naszym laboratorium – kontynuował Bone – jak łatwo może się pan domyślić, w krótkim czasie znalazło się wiele najróżniejszych przedmiotów, które służyły nam do eksperymentów, a więc pryzmaty, soczewki, kamery, teleskopy, a także… zwierciadła. Mnóstwo różnych zwierciadeł: wklęsłych, wypukłych oraz całe tafle złożone z wielu mniejszych lub większych fragmentów. Służyły nam one do wyłapywania promieni światła i kierowania ich odbicia do określonych mierników, dzięki którym określaliśmy ich drogę i kąty odbicia.

Powinien pan wiedzieć, panie profesorze, że nasze badania wyglądały mniej więcej tak: źródłem światła były promienie słoneczne, które wpadając przez niewielki otwór w specjalnie do tego celu zrobionej płycie, odbijały się od naszych zwierciadeł. Zwierciadła ustawione były pod takim kątem, by promień padając na jedno odbijał się od niego i trafiał na następne, tu ponownie się odbijał i trafiał do kolejnego i tak dalej, aż trafiał na miernik, którym mierzyliśmy opóźnienie, z jakim pojawia się tam. Różnicę czasu, jak powstaje między pojawieniem się promieni na pierwszym lustrze a pojawieniem się na mierniku powinniśmy wykorzystać do zmierzenia prędkości, z jaką porusza się światło. Jak na razie wielkość tej różnicy, a raczej jej niewielkość nie pozwala nam na jej uchwycenie.

Któregoś dnia, kręcąc się wśród tych wszystkich zwierciadeł zauważyłem, że promień światła, który powinien pojawić się na mierniku nie pojawia się tam. W pierwszej chwili pomyślałem, że najprawdopodobniej któreś ze zwierciadeł po prostu nieco się przekrzywiło i promień nie trafia na kolejne lustro. Kiedy sprawdziliśmy wszystkie i okazało się, że są ustawione w sposób jak najbardziej prawidłowy pomyślałem, że może któreś jest nieco zabrudzone i promień jest zbyt rozproszony lub zbyt słaby, by był widoczny na kolejnym zwierciadle. Ale przejrzeliśmy je ponownie dokładnie i stwierdziliśmy, że wszystkie są lśniąco czyste.

I kiedy tak zastanawialiśmy się nad przyczyną braku tego promienia dostrzegłem, że promień nie odbija się od jednego z luster. Zwróciłem na to uwagę profesorowi i podeszliśmy do tego zwierciadła, by mu się bliżej przyjrzeć.

Otóż proszę sobie wyobrazić nasze zdumienie, kiedy stwierdziliśmy, że jego powierzchnia jest jakaś inna. Na pierwszy rzut oka jest identyczne, jak każde inne, dopiero dotyk jego powierzchni uświadamia nam, że to jakieś dziwne lustro. Nie jest ona idealnie gładka, lecz jakby porowata, chropowata, nierówna.

Ale to nie koniec niespodzianek. Po chwili okazało się, że powierzchnia ta nie jest substancją stałą, lecz jakby… jakąś galaretowatą masą, gąbczastą materią, przez którą, jeśli użyć minimalnej siły, można… przenikać!

Czy wyobrażacie sobie moją minę, kiedy słuchałem słów tego młodzieńca, bo ja niestety tego nie potrafię. Pamiętam za to dokładnie minę mojej żony, która siedziała z otwartą buzią i z filiżanką herbaty w ręku, a jej szeroko otwarte ze zdumienia oczy zdawały się mówić: „Thomas, czy to jest jeszcze asystent profesora, czy już obłąkany naukowiec, który nie zauważył opanowującego go szaleństwa?” Ja byłbym wtedy raczej skłonny zaliczyć go do tej drugiej kategorii

Ale Bone, jak już nadmieniłem, był inteligentnym młodzieńcem. Zauważył naszą konsternację i dodał:

– Szanowni państwo, zdaję sobie sprawę z tego, że uważacie mnie za pomyleńca i zapewniam was, że ja także bym tak uważał, gdybym słyszał taką opowieść z czyichś ust. Ale liczyłem się z tym. Proszę tylko, byście wysłuchali mnie do końca, gdyż dopiero teraz zaczyna się prawdziwy horror.

– Panie Bone – wtrąciłem – Rodericku… jeśli mogę tak mówić – czy możesz mi wyjaśnić, co miałeś na myśli mówiąc, że przez tę gąbczastą materię zwierciadła, jak się wyraziłeś, można… przenikać?

Przez chwilę się zastanawiał.

– Profesorze Duncraft, obawiam się, że nie bardzo potrafię opisać charakter tej materii. Kojarzy mi się najbardziej z określeniem „gąbczasta”, ale polegać mogę tu tylko na swoim zmyśle dotyku, gdyż jest ona niewidoczna. To dlatego promień światła padając na nią nie odbił się, ale jakby… wniknął do środka! Największy szok przeżyliśmy, kiedy profesor McConnerty, wiedziony ciekawością włożył swą rękę w tę materię. Jego ręka zniknęła! Kiedy ją wyciągnął – była cała! Wyglądało to, jak tajemnicze, niewidzialne drzwi, ale jakże wstrząsający jest widok człowieka, który wkłada swą rękę w lustro, a po drugiej stronie jej nie ma! Czyż taki widok nie jest w stanie odebrać każdemu wiary w naukę, we własne zmysły? Czyż nie może sprowadzić szaleństwa? Myślę, że wtedy po raz pierwszy obaj stanęliśmy na jego krawędzi. Jak się wkrótce okazało – nie po raz ostatni.

Profesor McConnerty jest naukowcem z krwi i kości. Mając taką niepowtarzalną okazję postanowił przeprowadzić eksperyment… na sobie.

Poczułem nagle niepokój.

– Co masz na myśli, Rodericku?

– Profesor McConnerty postanowił wejść w to zwierciadło!

Zamarłem. Oczami wyobraźni widziałem Reginalda, który w nadziei na zdobycie nieśmiertelnej sławy, jako najsłynniejszy naukowiec wszechczasów, naukowiec, który odkrył, zbadał i opisał naturę jakiegoś tajemniczego zwierciadła wchodzi w nie i na oczach przerażonego Rodericka znika po kawałku z laboratorium. Czy tak było w istocie?

Roderick mówił dalej, stając się coraz bardziej niespokojny:

– Profesor chwycił mnie za ramię i powiedział: „Rodericku, jesteś winien mi bezwzględne posłuszeństwo. Obiecaj mi, że będziesz czekał przed tym lustrem przez pół godziny. Jeśli w tym czasie nie wrócę masz natychmiast udać się do profesora Duncrafta, którego adres zapisałem ci na kartce i sprowadzić go tutaj. Rozumiesz? Z nikim innym nie wolno ci o tym rozmawiać. Tylko z nim. Masz mu wszystko wytłumaczyć i sprowadzić go tutaj. On będzie wiedział, co robić. W żadnym razie nie wolno ci wchodzić do lustra!

Kiedy mu to obiecałem zaczął czynić przygotowania do eksperymentu.

Muszę przyznać, że zaskoczyły mnie słowa Reginalda. I to w dwójnasób. Raz, że to właśnie po mnie kazał udać się Roderickowi, a dwa…, że tak naprawdę nie miałem zielonego pojęcia, jak właściwie miałbym mu pomóc.

– Kiedy zebrał już wszystkie potrzebne mu instrumenty – ciągnął Roderick – nawet nie wiem jakie, zwrócił się do mnie ponownie: „Rodericku, być może stoimy u progu wielkiej sławy, ale może też zdarzyć się i tak, że okryjemy się hańbą. W każdym razie musisz być dzielny i czekać tu przez pół godziny. Być może będę potrzebował twojej pomocy. Wszystko zależy od tego, co znajduje się tam, po drugiej stronie i od tego – tu zawiesił głos – czy wrócę. Wtedy – tylko Duncraft, o ile nie będzie już za późno. I pamiętaj: nie idź za mną!”

Po czym odwrócił się i wszedł w zwierciadło. I był to najbardziej zdumiewający i przerażający widok, jaki dane mi było kiedykolwiek doświadczyć. Najpierw włożył ostrożnie swą głowę – czy może pan sobie wyobrazić profesora McConnerty, jak stoi pochylony nad zwierciadłem, zupełnie jakby się nad czymś zastanawiał, niczym bezgłowe monstrum. Jeśli oszalałem to stało się to wtedy na widok jego bezgłowego ciała.

Po chwili usłyszałem jakiś krzyk, dobiegający z wnętrza lustra, ale nie jestem tego pewien. Profesor szarpnął się, włożył jedną nogę, po czym w jednej chwili zniknął zupełnie. I przez tę jedną jedyną chwilę odniosłem wrażenie, że powierzchnia lustra jakby zafalowała, jak tafla wody zmącona przez rzucony kamyk, po czym natychmiast uspokoiła się. Ale teraz nie jestem już pewien, czy to nie moja, wystawiona na najstraszliwsze próby, wyobraźnia. Może w ogóle wszystko mi się przyśniło? Może profesor siedzi spokojnie w laboratorium, a ja robię tu z siebie pośmiewisko?

I znów zakrył oczy dłonią, a ja widziałem wyraźnie, jak drżą mu ręce. Spojrzałem na moją żonę, która była teraz najzupełniej w świecie przerażona. Nigdy więcej nie widziałem mojej żony tak śmiertelnie przerażonej, jak w tamtej chwili.

– Rodericku, czy profesor McConnerty wrócił z… z tego zwierciadła? – zapytałem zupełnie bez sensu, gdyż znałem odpowiedź, w przeciwnym razie nie opowiadałby tego przecież.

Roderick wyjrzał zza swej dłoni i wtedy dojrzałem w jego oczach łzy.

– Nie!

I nagle, mimo, że spodziewałem się takiej odpowiedzi, poczułem się nieswojo. Nagle gdzieś w głębi serca poczułem jakieś drobniutkie ukłucia, jakby ktoś wsypał do niego piasku. Czy i mnie zaczyna udzielać się szaleństwo Rodercka?

– Rodericku! – powiedziałem to głośniej, niż zamierzałem – czy odczekałeś pół godziny, jak kazał ci profesor McConnerty?

– Tak. Myślę, że nawet dłużej, gdyż… gdyż bałem się potwornie. Bałem się, że wyjdę zbyt wcześnie i bałem się, że nie zdołam wykonać ani jednego kroku. Ale to nie wszystko, panie profesorze… – dodał po chwili.

– Jak to?

– Może mnie pan potępić, jeśli chce, ale złamałem słowo, jakie dałem profesorowi.

– Co zrobiłeś, Rodericku?

– Byłem tam!

– Co?! – zerwałem się fotela.

– Ale niezupełnie…

– Jak to: niezupełnie?

– Zrobiłem to całkiem nieświadomie. Bezwiednie. Tak jakby… włożyłem tam głowę! Na chwilę!

Czy możecie wyobrazić sobie moje podniecenie, zniecierpliwienie, zdenerwowanie, moją ekscytację: oto przede mną siedzi człowiek, który widział… co widział…?

– Rodericku! Co tam było? Co widziałeś?

Roderick Bone spojrzał na mnie ze strachem.

– Widziałem… piekło!

– Piekło?

– Kiedy włożyłem tam głowę… na chwilę oślepiła mnie potworna jasność, tak, że musiałem zamknąć oczy. Kiedy je otworzyłem zdawało mi się, że wszędzie widzę ogień. Zresztą tam było bardzo gorąco, zrobiło mi się duszno. Czuć było jakby dymem czy siarką. I zdawało mi się, że gdzieś w oddali, w jakichś żelaznych ogrodach widzę jakby… ludzi, ale… byli oni jacyś… inni…

– Co to znaczy: „inni”, Rodericku? – ponaglałem go.

– Byli… w jakichś dziwnych strojach, w takie śmieszne paski, ale wszyscy byli smutni i … przeraźliwie chudzi… jakby umierali z głodu…

– Umierali z głodu?

– Teraz już nie wiem. Potem nagle poczułem dym w oczach i oślepiły mnie łzy. Nie mogłem dłużej wytrzymać i… wróciłem.

– I to wszystko, co widziałeś? Nic więcej? Nic więcej nie pamiętasz?

– Panie profesorze… – zapytał głosem pełnym rozpaczy – czy to była przyszłość?

Pamiętam uczucie dojmującej bezradności, jakie mnie wtedy opanowało: oto miałem zmierzyć się z przeciwnikiem, którego natury ani nie znałem, ani nie rozumiałem. Czy ktokolwiek, kto znalazłby się na moim miejscu i słysząc takie słowa z ust tego dzielnego młodzieńca zachowałby choćby cień wiary w szczęśliwe zakończenie? Odruchowo chwyciłem rękę mojej żony, która jakby chcąc dodać mi odwagi czy otuchy, uścisnęła mi znacząco dłoń. I możecie mi wierzyć lub nie, ten na pozór drobny gest naprawdę dodał mi sił. Już po chwili wiedziałem, co mam robić. Wiedziałem, jak im pomóc.

– Rodericku! Musimy natychmiast udać się do laboratorium! Poczekaj tu na mnie. Muszę tylko przynieść jakąś mocną linę.

Nagle poczułem dłoń żony na ramieniu.

– Thomas! – powiedziała tylko i patrzyła na mnie swymi smutnymi oczami.

– Kochanie, nie martw się o mnie. Nie popełnię żadnego głupstwa – powiedziałem, a w głębi ducha dodałem: „o ile nie będę musiał”.

Pocałowałem ją i pobiegłem na strych.

I wtedy właśnie popełniłem błąd. Ale skąd mogłem wiedzieć, że wyrzuty sumienia Rodericka Bone są większe, niż mogłem przypuszczać.

Będąc na strychu i przewracając pudła z różnymi rupieciami usłyszałem krzyk żony. Przemknęło mi przez myśl coś, czego nie wziąłem w ogóle po uwagę: może ten Bone to zwykły oszust? Popędziłem na dół. Kiedy wpadłem do pokoju jego już nie było.

– Thomas, on uciekł! – zawołała moja żona, wskazując otwarte drzwi.

Chwyciłem palto i wybiegłem na ulicę. Do Instytutu było około czterech mil, a nie byłem pewien, czy to właśnie tam udał się Roderick. Po chwili zauważyłem dorożkę, którą przywołałem i kazałem woźnicy gnać, co koń wyskoczy.

Dotarcie do Instytutu zajęło mi kilkanaście, może kilkadziesiąt minut. Miałem szczęście, że wiedziałem, gdzie Reginald ma swoje laboratorium, jako że kiedyś bywałem tu dosyć często.

I oto po chwili wpadłem do środka.

Aż do tej chwili łudziłem się co do motywów Rodericka. Aż do tej pory tliła się we mnie nikła iskierka nadziei, że jednak się myliłem, że Roderick po prostu okaże się poczciwym tchórzem i ucieknie gdzieś daleko stąd…

Stał tam.

Przed tym zwierciadłem, jak się domyślałem. Gdy usłyszał otwierane drzwi do laboratorium obrócił głowę w moją stronę. I wtedy przez moment pomyślałem, że chyba jednak naprawdę oszalał. Jego oczy nie wyrażały niczego. Były puste.

– Żegnaj, profesorze! I wybacz mi!

W tej całej historii tylko tego jednego nie jestem pewien: czy to naprawdę powiedział, czy słowa te to wytwór mojej fantazji. Po prostu nie pamiętam tego.

Zanim wszedł w lustro dostrzegłem w jego ręce rewolwer. Skąd on go wziął?!

I tak właśnie było: odwrócił się, schylił i wszedł w nie. I zniknął!

I zanim zdołałem wykonać jakikolwiek ruch usłyszałem stłumiony huk wystrzału i w tej samej chwili zwierciadło rozprysło się na tysiąc kawałeczków – obym mógł kiedyś zapomnieć tego widoku! Niestety, do dzisiaj często dręczy mnie koszmar rozpadającego się lustra. I przez chwilę także miałem wrażenie, choć prawdopodobnie to znów moja wyobraźnia, że poczułem zapach dymu.

I w ten sposób Roderick Bone zniszczył zwierciadło, uniemożliwiając mi, czy komukolwiek innemu, wejście tam. Ale w ten sposób również zamknął sobie i być może także Reginaldowi, o ile ten żył jeszcze, drogę powrotu. Na zawsze.

Kiedy nieco ochłonąłem schyliłem się i zebrałem z podłogi wszystkie większe kawałki tego lustra, jakie znalazłem. Co ciekawe, nie różniły się one niczym od innych rozbitych luster – ta sama struktura, ta sama gładkość powierzchni, żadnej chropowatości, żadnej gąbczastej materii. Kiedy uniosłem jakiś fragment ukazało się w nim moje przerażone oblicze, okazało się też, że odbija ono promienie słońca, które jakby nieświadome zaistniałych tu wypadków zaglądało wesoło w okna laboratorium.

Mam je do dzisiaj, schowane głęboko w jakimś koszu na strychu. Możecie się ze mnie śmiać, ale od tamtych dni nie zajrzałem do niego ani razu. Dlaczego? Boję się. Boję się tego, co mogłyby ukazać dzisiaj. Wolę tego nie sprawdzać.

I tak oto kończy się ta historia. Historia, która nie dawała mi spokoju przez jedenaście lat. Mam nadzieję, że teraz, kiedy podzieliłem się nią z wami, przyniesie mi to jakąś ulgę.

Jedna tylko rzecz została, która stale przypomina mi o tamtych wydarzeniach. Otóż za każdym razem, gdy widzę jakieś lustro zupełnie odruchowo dotykam jego powierzchni. Po co? Czy wierzę, że tamto nie było jedynym takim na świecie?

Nie jestem tego pewien.

About the author
Roman Pastuszuk
Obserwator i kontestator, autor wierszy i opowiadań, miłośnik książek, muzyki filmowej i yerba mate.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *