Znowu dzisiaj miałam sen

maszyna do pisania(6)

Dzisiaj znowu miałam sen. Tak długo, jak żyję, powtarza się on w regularnych odstępach. Nie jest przyjemny, budzę się zawsze przerażona i oblana potem. Freud powiedziałby po analizie, że mam pragnienie bezpieczeństwa i zaufania, które tak trudno mi przychodzi.

Węże – same węże – małe, średnie, długie, czarne, kolorowe jak tęcza, wijące sie wokół mego łóżka. Próbują wejść do niego, leżę tam sama, bezbronna, sparaliżowana ze strachu, krzyk o pomoc zastyga mi w gardle, nie mogę wymówić żadnego słowa. Patrzę się na nie z obrzydzeniem. Jednak żaden wąż nie jest w stanie się do mnie przybliżyć. Spadają i próbują znowu.

Nagle ciemna sylwetka zbliża sie do łóżka, sunie krokiem żbika, płynne ruchy, zapach świeżej trawy, który tak lubię, dostaje się do mego nosa. Mężczyzna zatrzymuje się przy łóżku, węże rozstępują się przed nim i otwierają mu drogę do mnie. Jest nagi, jego muskularne ciało lśni w blasku księżyca, widzę błyszczące oczy, patrzące się na mnie z napięciem i jeszcze z czymś innym, czego nie potrafię określić.
Pragnienie? Obawa? Niepewność, jak zareaguję? Wieczny dylemat ludzkości… zaproszenie czy odrzucenie… Miłość czy nienawiść… czy może tylko obojętność…

Jestem zafascynowana jego widokiem, boję się nieznajomego a jednocześnie pragnę, żeby mnie dotknął. Wyciągam do niego rękę, dotykam, badam jego ciało, jest gładkie jak jedwab, napięte i gotowe… właśnie… do czego?
Mężczyzna schyla się do mnie, oczami zasłania mi cały świat. Usta – pełne, spragnione – dotykają moich ust. Pocałunek oszałamia mnie swoją namiętnością i zachłannością. Wbijam się w jego wargi i chcę tak zostać na zawsze. Oddech, ciepły jak podmuch wiatru w letnią, parną noc, upaja mnie. Puszczyk w oddali śpiewa swoją pieśń.
Nie wiem, kiedy i jak, ale znajduję się nagle w jego ramionach. Przesuwa dłonią po moim nagim ciele, dotyka ud, ich wnętrze, tak wrażliwe i tak erotyczne, drży pod jego dotykiem, czuję się jak trzcina, która łamie się, ale równocześnie znowu powstaje.
Chcę tego, czekałam na to tak długo, na nasze zespolenie, na jego oddech na moim ciele, usta krążące wokół mojego sutka, nabrzmiałe piersi, które otacza swoimi rękoma, kosztuje moją słodycz, tam, gdzie wszystko się zaczyna i kończy. Wchodzi we mnie, męski, silny, przyciska moje ciało swoim ciężarem, który jest dla mnie rozkoszą, wyginam się i z krzykiem padam spełniona na mokrą pościel. Nasze ciężkie oddechy mieszają się z kroplami deszczu padającymi na dach.
Węże znikają jeden po drugim. Jestem wolna i silna, a równocześnie przerażona. Tą ogromną namiętnością, za którą tak przeraźliwie tęsknię, której nigdy nie osiągnęłam z żadnym mężczyzną.
Otwieram oczy i widzę mojego męża, jego spokojny oddech, lekkie chrapanie, które zawsze mnie rozśmiesza, jak małe dziecko, po raz pierwszy głęboko zasypiające.
Moje życie jest w sumie zgodne z porządkiem tego świata – małżeństwo, dzieci, wspólna przyszłość, planowanie, sprzeczki, godzenie się, zdrady, zadowolenie, niezadowolenie. Czyli tak, jak być powinno, jak wszyscy mają. „Nie jestem niezadowolona, nie jestem nieszczęśliwa“ – te zdania słyszy się dosyć często. Asekuracja… przed życiem, przed ryzykiem? Dlaczego jednak mam takie niezaspokojone pragnienie…? Dlaczego nie mam jeszcze dosyć? Chłonę świat ze wszystkimi jego blaskami i cieniami.
Dlaczego chcę wykrzyczeć do wszystkich, że jestem jednak szczęśliwa, a nie tylko… „że nie jestem nieszczęśliwa”? Dlaczego nie godzę się na samą egzystencję?
Dlaczego nie mogę tak namiętnie, do zatracenia zmysłów kochać mojego męża?
Powraca pamięć naszego pierwszego spotkania, niezbyt udanego. Wydawał mi się nudny, nic nie znaczący, nie chciałam go bliżej poznać. Jak łatwo jest wydać szybko wyrok na kogoś, kogo w sumie się wcale nie zna? Jest to nasza intuicja czy zarozumiałość?
Później drugie spojrzenie na niego i nagle dostrzegłam to, czego nie widziałam wcześniej, co przeoczyłam, bo nie był tym księciem z bajki na białym koniu, na którego czekałam… Na którego każda dziewczyna w swoim życiu czeka. Nie spełniał wszystkich kryteriów tego jedynego, ale czy nie idzie się na kompromis? Poszłam, motyle w brzuchu nigdy się nie odezwały, czekały cały czas na swoją szansę, na próżno niestety.
Dobry człowiek, patrzący na mnie wzrokiem potulnego psa, delikatny w dotyku i miłości, chcący, żebym była szczęśliwa i kochana. Dał mi dwójkę wspaniałych dzieci, patrzących się takim samym wzrokiem na mnie jak on. Czemu jednak to ich spojrzenie tak mnie denerwuje?
Pamiętam go na zawodach japońskiej szkoły obrony. Wysoki, ubrany w nieeuropejski strój, spokojny i panujący nad sytuacją. Jego miękkość wtedy zanikła. Walczył na zimno, przemyślanie, oceniając przeciwnika prawidłowo. Zdobył wtedy to swoje trofeum, o którym marzył, i wrócił znowu do roli oddanego męża. A ja chciałam, żeby został takim… szybkim, zdecydowanym, męskim. Zdradziłam go z jego przeciwnikiem. Nie mogłam się obronić i nie chciałam tego. Skosztowałam innej fizycznej miłości, dobrej na jedną noc. I wróciłam z powrotem do męża. Czy się domyślał? Może… Nigdy nic nie powiedział, jakby dał mi błogosławieństwo i równocześnie przebaczenie tego, co zrobiłam. Dzieci rosły, opuszczały jeden po drugim dom, a ja dalej byłam nienasycona i spragniona.
Zmierzch ściele się pomału, pociągając za sobą ciemność. Traci się w niej jasność spojrzenia, jasność wyrażania swoich myśli. Wszystko rozpływa się wokół pustki… niewiadomego. Choroba postępuje nieubłaganie, zabiera moje myśli, muszę się śpieszyć, żeby przed nią zdążyć, żeby spisać mój testament, żeby wytłumaczyć się z mojego życia i tej namiętności, przez którą powoli ginę, ale której nie potrafię odtrącić. Ona i ja jesteśmy jednością.

Były momenty, gdy chciałam uciec, zostawić wszystko i zacząć coś od nowa na końcu świata, tam, gdzie liczą się inne wartości niż w naszych cywilizowanych i uporządkowanych krajach.

Jednak odpowiedzialność zawsze powstrzymywała mnie od tego. Dziwne słowo… odpowiedzialność, tak mocne w swoim brzmieniu i jednocześnie tak mało znaczące. Jestem przecież odpowiedzialna za siebie. Czy też muszę być odpowiedzialna za wszystkich innych? Czy trzeba się w życiu poświęcać dla innych, żeby być spełnionym? Gdzie w tym wszystkim jestem ja?

Mały Murzynek, porzucony przez rodzinę, przez świat, ofiara wojny i katastrofy, niechciany przez nikogo, niekochany, niepotrzebny. Wielkie jego oczy, patrzące na świat z wyrzutem i równocześnie z ufnością, która jeszcze nie znikła, i z wiarą. Szukał domu, pomocy, kogoś, kto by się nim zaopiekował. Jedna z tysięcy bezdomnych sierot. Zakochałam się w nich – w tych jego oczach. Stał się członkiem rodziny, czułam do niego więcej miłości niż do moich własnych dzieci. Może dlatego, że był tak wdzięczny za szansę, którą mu dałam. Chroniłam go przed nietolerancją, przed złem tego świata, przed brakiem zrozumienia. A równocześnie nauczyłam go walczyć o swoje miejsce, o to, że wszystko jest możliwe, jeżeli się chce, że każdą przeszkodę można pokonać, a upadki nie są przegraną, tylko doświadczeniem na dalszą drogę życia. Przekazałam mu całą siebie, chłonął tę wiedzę jak gąbka, radosny i szczęśliwy. Aż do dnia… tego przeklętego dnia. Ktoś wyciągnął nóż i wbił go w jego serce. Bez powodu, tylko dlatego, że miał taką chęć w tym momencie – zabić czarnego. Tego złego, który nie powinien istnieć, który zagraża białej rasie, tej czystej, tej wyróżnionej. Trzymałam go za rękę, kiedy umierał, patrzył się na mnie bez słowa, ale widziałam pytanie w jego oczach. Nie potrafiłam mu odpowiedzieć, nie mogłam. Odszedł cicho, bez skargi, jakby nigdy nie istniał, tylko ostatni uścisk mojej ręki i łzy w oczach.

Łzy moje… tak kojące, tak mi potrzebne, nie przyszły. Byłam zablokowana na uczucia, na pomoc, na wszystko. Chciałam śmierci zabójcy, pragnęłam tego z całej siły mojego jestestwa. Został skazany, ale czy ta kara jest zadośćuczynieniem za to, co zrobił? Biblia mówi: „oko za oko, ząb za ząb. Czyż nie tak powinno się robić? Czy tak nie byłoby sprawiedliwie? Ale czy mogłam tego wymagać, widząc jego samotną matkę, spracowaną, oszołomioną tym, co jej syn zrobił? Gdzieś jest wybaczenie, tylko gdzie? Nienawidziłam z całego serca, gromadziła się ona we mnie, nie znajdując ujścia.

Odsunęłam się wtedy od męża, od dzieci, od wszystkich. Szukałam oparcia i zapomnienia. Jak złudne są używki… Ani alkohol, ani narkotyki nie przyniosły mi ukojenia. Pogłębiły tylko rozpacz.

Kochałam się każdego dnia dziko z mężem, nie rozumiał, dlaczego tak się zmieniłam. Oczywiście podobało mu się, że przeżywam orgazm z całą namiętnością, że zatracam się całkowicie. Byłam otwarta na eksperymenty, nawet na trójkąt, którego jednak nigdy nie chciał. Zaspakajał mnie oralnie każdego ranka, a ja odpływałam w niebiosa, niestety, nigdy z tą niewyczerpaną namiętnością, jaką przeżywałam we śnie z nieznajomym. Czekał niecierpliwie na noc, kiedy znowu przemienię się w szaloną kochankę, która dawała mu całkowitą rozkosz, na różne sposoby, jakich do tej pory nie doświadczył, nie zaznał. Zdołałam częściowo przełamać jego zahamowania, chciał być wspaniały w łóżku, ale miał złe doświadczenia z dzieciństwa, z domu, gdzie seks, nagość były brudne, nieczyste. Niestety, nie potrafił się tego nigdy do końca pozbyć. Zatracenie się, szał zmysłów – tak obce u niego, a tak mi znajome z mojego snu.

Rak… straszne słowo, które paraliżuje, otępia, nie chce się go wymawiać, a co dopiero przyjąć do wiadomości. Dlaczego ja, a nie kto inny? Była to moja kara. Za tę zachłanność, która była we mnie i nigdy mnie nie opuszczała. Za wszystkie inne moje grzechy… małe i duże. Bóg wyciągnął palec i dotknął mnie. Byłam jego niegodna. Niegodna, żeby żyć, niegodna piękności świata, niegodna nawet współczucia.

Kobieta stojąca na granicy życia i śmierci, która ma jeszcze dziewczęce marzenia, a dawno przestała już być małą dziewczynką. Marzenia spełnione, częściowo na pewno, pozostaje tylko ta mroczna strona mojej duszy, która marzy o ciemności, z której wyłania się kształtna i prężna sylwetka nieznajomego, która czeka na zbliżenie… na chwilę, gdy staniemy się znowu jednością, pełną żaru i niekończącej się zmysłowości.

O błogosławiony śnie… nie opuszczaj mnie żadnej nocy… tak długo jak jeszcze jestem tutaj, na tej ziemi, wśród żywych…
A gdy przyjdzie po mnie anioł śmierci i wyciągnie do mnie rękę, chwycę go jak wybawienie i pójdę za nim z radością, wiedząc, że zasnę na wieki i nie obudzę się już nigdy z mojego snu…

To będzie moją ostatnią modlitwą i najgorętszym pragnieniem…

Jolanta Winter

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *