Złodziej z szafotu – Bernard Cromwell

Czytelnicy przygód Sherlocka Holmesa mogą sobie myśleć, że poznali atmosferę XIX-wiecznego Londynu. Nic bardziej błędnego. Poznali jedynie drobny wycinek, widziany z pozycji przedstawicieli warstw uprzywilejowanych, w dodatku uładzony i wygładzony na użytek co wrażliwszych odbiorców. W wiktoriańskiej Anglii działo się wiele rzeczy, które sir Arthur Conan Doyle pominął taktownym milczeniem. Tak było lepiej. Jednak Bernard Cornwell nie miał tych zahamowań. Jego książka „Złodziej z szafotu” odsłania zakątki, do których lepiej nie zaglądać, a co gorsza czytając ma się świadomość, że istniały one naprawdę. Już sam początek powieści jest wstrząsający – obraz XIX-wiecznego więzienia i brutalna w swej wyrazistości relacja z egzekucji czterech skazańców, w śród nich prawdopodobnie niewinnej młodziutkiej dziewczyny. Czytelnik ma wrażenie, że cokolwiek zawinili traceni przestępcy, są oni daleko bardziej ludźmi niż przedstawiciele prawa i tłum, otaczający szafot. Ale ten opis to jedynie wstęp.

Rider Sandman był kiedyś żołnierzem. Poświęcił jednak karierę wojskową, a nawet przysługującą mu rentę po to, żeby zapewnić byt rodzinie po tym, jak jego zadłużony ojciec popełnił samobójstwo. Obecnie nie ma nic. Narzeczona, córka bogatego bankiera, zerwała z nim na żądanie swej matki. Mieszka w taniej oberzy, będącej ulubionym lokalem mętów społecznych. Jedyne, co umie poza dowodzeniem żołnierzami, to grać w krykieta, co pozwala mu, przynajmniej w sezonie letnim, zarobić kilka groszy. Jednak oszustwa w grze zniechęcają go do niej. Pewnego dnia młody człowiek zostaje wezwany do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, gdzie otrzymuje nietypowe zadanie – ma zbadać sprawę skazanego na powieszenie malarza. Nie chodzi o stwierdzenie, czy chłopak jest winny – wydano już na niego wyrok – jedynie o sporządzenie raportu, który uspokoi poproszoną o łaskę dla skazańca królową. Nikt nie żąda od Ridera rzetelności przy wykonywaniu tej pracy, jednak były kapitan jest człowiekiem na wskroś uczciwym i postanawia poprowadzić śledztwo tak, żeby nie pozostały żadne wątpliwości. Początkowo sam jest zdania, że skończy się na przepytaniu więźnia i ewentualnych odwiedzinach w domu ofiary. Jednak wszystko się komplikuje, a Sandman jest zbyt szlachetnym człowiekiem, by machnąć na wszystko ręką i zakończyć śledztwo tylko dlatego, że sprawa i tak wydaje się z góry przegrana. Są bowiem tacy, co wierzą w niewinność młodego malarza, i tacy, którzy są jej pewni, jednak bieda w tym, że nikogo nie obchodzi jego życie ani jego śmierć. W dodatku badający sprawę żołnierz w swym dążeniu do odkrycia prawdy naraża się bardzo wpływowym osobą, a sam nie ma przecież protektora….

Bernard Cromwell, tworząc powieść typowo kryminalną, wspaniale uchwycił ducha epoki wiktoriańskiej, tej prawdziwej, nie wyidealizowanej przez Doyle’a. Precyzyjnie opisał system funkcjonowania ówczesnego sadownictwa, z którym pojęcie „wymiar sprawiedliwości” nie miało nic wspólnego. Ukazał potworną biedę sąsiadującą z oszałamiającym bogactwem i powszechnie panującą absolutną pogardę dla kogoś, kto miał nieszczęście urodzić się biedny. Jeśli dodatkowo należał do którejś z niższych warstw społecznych, jego życie ceniono mniej od życia łańcuchowego psa czy pociągowego konia. Widać to było w sądach, które skazywały niejako „taśmowo”, nie zawracając sobie głowy badaniem przedstawionych im spraw. Ktoś jest biedakiem i oskarżono go? Zatem jest winny. Powiesić. I tak robiono. A jeśli po egzekucji okazywało się, że powieszono niewinnego, czy ktoś czuł wyrzuty sumienia? Skądże, uważano to za świetny kawał, zaś samą egzekucję za rodzaj teatru na świeżym powietrzu. I dobrze płacono za najlepsze miejsca w tym teatrze.

Dziś takie podejście nie mieści się ludziom w głowie, ale w czasach opisywanych przez Cromwella było normą i nikt się mu nie dziwił. W takim świecie główny bohater książki, Rider Sandman, zdaje się być postacią nieomal wziętą z legendy – honorowy, uczciwy, o czystym sercu i niezłomnych przekonaniach. Mimo to wcale nie wydaje się być wyidealizowanym „samotnym jeźdźcem”. Jego postać autor odmalował z podziwu godnym realizmem, takim samym, z jakim potraktował pozostałych bohaterów swej powieści – zarówno tych odrażających, jak sympatycznych. Uwagę czytelnika zwraca też fakt, że pomimo zachowanych realiów pisarz unika w tekście zbędnych wulgaryzmów – jest to ogromny plus, zważywszy na to, jak wielu skądinąd dobrych autorów ulega modzie na pisanie językiem wręcz rynsztokowym. Tymczasem styl Cromwela jest dość elegancki, a mimo dość ponurej tematyki książki odznacza się dużą lekkością. Mimo że powieść jest kryminałem, znalazły się w nim również wątki rodem z awanturniczego romansu, przyprawione odrobiną humoru. To wszystko sprawia, że od „Złodzieja z szafotu” nie sposób się oderwać.

Powieść Cromwella została wydrukowana na dobrym papierze, dużymi czcionkami, co zapewnia maksymalny komfort czytania osobom słabiej widzącym. Wysmakowana grafika, przedstawiająca jeden z zaułków XIX-wiecznego Londynu, świetnie współgra z treścią. Książka jest więc nie tylko bardzo ciekawa, ale i elegancko wydana. Zdecydowanie jest warta swojej ceny

 

Luiza „Eviva” Dobrzyńska
Ocena: 5/5

Tytuł: „Złodziej z szafotu”

Autor: Bernard Cromwell

Ilość stron: 450

Rok wydania: 2012

Wydawnictwo: BELLONA

About the author
Technik MD, czyli maniakalno-depresyjny. Histeryczna miłośniczka kotów, Star Treka i książek. Na co dzień pracuje z dziećmi, nic więc dziwnego, że zamiast starzeć się z godnością dziecinnieje coraz bardziej. Główna wada: pisze. Główna zaleta: może pisać na dowolny temat...

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *