Żercy

Chodź. Wejdź.

Stań tu, stań tu oto – przede mną. Pokaż się.

Grzbiet prosty. Pod skórą, pod koszulą, pod waciakiem, pod kolczugą, prosty, napięty, przygnieciony ciężarem, lecz wyprostowany. Rycerz. Jesteś rycerzem synku.

Stoisz. Twój Grossvater, Twój Opa ci opowie teraz coś. Bajeczkę. Fabel.

Śmieje się. Rechocze, zanosi tym śmiechem, a jest to dźwięk jakby ścinano najdawniejsze z drzew.

A więc. Bajeczka. Siadajże. Opowiem Ci. Czy jesteś gotowy do drogi?

Jesteś.

Masz mój miecz. Prosty, ze zbroczem, z jelcem krzyżowym, z okrągłą głowicą, a rękojeść – opleciona skórą, świeżą. Świeżą skórą, bo tamta to była stara, cuchnąca, wyślizgana od mej dłoni i od potu. A jaki napis jest na zastawie, przypomnij mi, jaki napis, bo niedowidzę. I nie pamiętam.

Napis brzmi: ULFBERH+T.

Wulfbert. Tak się nazywa twój Opa.

To pamiętaj, żeby miecz, sam brzeszczot, nacierać woskiem od świecy. Tym tłustym woskiem. Bo jak nadejdzie mróz, a wierz mi – tam gdzie jedziesz mróz nadejdzie straszliwy. Więc gdy nadejdzie ten mróz, to pamiętaj by to ostrze nacierać, by nie przymarzły miecze do pochew. Byś mógł go wyszarpnąć, gdy przyjdzie czas. Byś mógł zakrzyknąć nasze rodowe zawołanie: Sapienter et Audacter. Byś mógł wrazić zimną stal, chłodne, martwe żelazo w trzewia i przemienić tego w kogo uderzasz… by on, był tak samo zimny i martwy jak to w twej dłoni żelazo.

Słuchasz?

Słuchaj.

I ucz się. Czerp naukę. Czerp z tej wiedzy. Bo tam dokąd zmierzasz teraz, tam i ja byłem, jakem był w twoich latach. Czyli takoż młody, silny, wyprostowany Ritter. Byłem tam i ja, i moi towarzysze, bracia moi, których nie zobaczyła nigdy ich matka, nie ujrzała ich oblicz dama, nie zobaczył, nie patrzył na nich z dumą Vater, mogąc gratulować łupów i współposiadać z nimi branki. Bo nie żyli. Nie wrócili. A ty musisz powrócić, aby opowiadać to co i ja ci teraz opowiem. Fabel.

Trupy dziś tu nocują, sępy koczują tu.

Ciała, korpusy, martwe.

Przeżyli.

Gott ocalił ich żywota – marne jak ta kraina. Przeklęta, zamglona.

Gdy wyruszali tutaj razem z armią ich wielkiego Pana, Hodo, Hodona było ich tysiąc trzystu konno i zbrojnie, rycerzy.

Vale!

Każdy z nich miał pod kolczugą ciężki Kreuz, a w sercu miłosierdzie Boga Żywego i jego Syna Jezusa Chrystusa. Więc ponieśli Kreuz do tej pogańskiej krainy – domu żerców, gdzie mężczyźni spółkują pod księżycem z boginkami jezior, a kobiety w łonach swych lackich kołyszą demony – włochate, ze ślepiami jak paciorki, rozszarpujące ich łona w połogu i ginące w świetle dnia.

Więc oni zanieśli Kreuz i wiarę w Chrysta do tej krainy, aby ją ocalić przed sobą samą.

Tysiąc trzystu udało się na tę świętą wyprawę. Przekroczyli wielką rzekę – Odrę – i ruszyli dalej w głąb tych lasów i tych miejsc przeklętych. A ta kraina przeklęta – dom niewolników, Slaves, od którego niewolnictwa swą nazwę wziął cały ich ród i nosić tę nazwę, Slaves, będzie od teraz do kresu dni i do Sądu Ostatecznego. Więc oni wyruszyli uwolnić tych niewolników, oddać ich woli Boga Żywego. A pomocą dla nich Kreuz i Schwert.

I już w drugi dzień po zagłębieniu się w te wilgotne ostępy lasów i pomiędzy te pnie ciężkie i brązowe, natrafili na pierwsze ślady ludności. Niewolników. Niepojednanych z Bogiem jeszcze, tako oni ich z nim pojednają gdy nadejdzie czas.

Te ślady to było nieduże palenisko. A w tym palenisku – kości. Jak gałązki białe, nieosmalone, białe w wilgotnym świetle przenikającym liście ostrymi smugami, jak miecze z nieba. Jeden z rycerzy zsiadł z wierzchowca i czubkiem buta grzebał w tych kościach – a były tam małe kawałeczki kości zwierząt – saren. Czaszka psa. Żeberka niewielkie – szczura, albo kuny. I okrągłe kości. Kuleczki – czaszki takoż. Niemowląt.

Ruszyli dalej.

Potem jeszcze kilka palenisk. Coraz świeższych, jakby dopiero dzień, godziny, minuty temu ktoś tu był i palił te resztki martwe, obmywał je płomieniem z cielesności tak by były zimne i suche, jak to palenisko – na wilgoci, we mgle.

A ta mgła otaczała ich. Tak jak i las. Żywa zieleń, kłująca aż wzrok. Za nimi, w krainie z której przybyli, była podobna zieleń lasów, ale tamte lasy były zupełnie inne. Znajome. Bezpieczne. Ich święte miejsce. W tych lasach z których przybyli pokonali przed wiekami armie potężne, zniszczyli i złamali ją, gdy Jezukryst miał nieledwie dziewięć lat. A więc tamte lasy to były drzewa potężne i zielone, mocne konarami i o zdrowych gałęziach – bezpieczne.

A te tutaj, lasy ludu niewolników, to były lasy obce im, jak obce jest żelazo wrażone w trzewia.

Otaczały ich przyciężkie pnie, szerokie, brązowe i czarne, potężne tak, że mogłoby je objąć czterech albo i więcej mężów, ledwo. Korony zieleni soczystej, w wilgoci, tonące i ukrywające nie ich bezpiecznie, jak ramiona matki, lecz groźnie, bo skrywające przed światłem – nurzające w ciemności i mgle. Dlatego też ich potomkowie będą ciąć te lasy za wiele wieków, piłami i siekierami, z nienawiścią i przestrachem, jakby w sercach pamiętali ten lęk, ten przestrach który gnieździł się w sercach tych zbrojnych mężów, idących powoli ku swemu przeznaczeniu, ku wskazówkom zegara. Zatrzymującym się.

Ale o tym opowie Wam już kto inny. Później.

A więc wchodzili coraz to mocniej w głąb tych lasów i szukali.

Potem, po kilku dniach, trafili wreszcie na żywych. toteż uczynili to co uczynić musieli – zamienili ich w martwych. Niewielki chram, z totemem zdobionym w brodate twarze i demony z długimi jęzorami i rogami na głowach i na plecach, zamiast kręgów.

Był tam stary kapłan, stary człowiek w zielonej pelerynie i zielonym kapturze, trzęsący się i ślepy, i trzy kobiety, młode i ładne – w szatach białych.

Zabili wszystkich.

Starucha powalili na kolana i mieczem rozsiekli mu czaszkę, a kobiety poćwiartowano z taką wściekłością, jakby to same demony z totemu ich ręką kierowali. A gdy umazali krwią cały chram i totem ozdobili ich śmiercią, wtedy spalili chram i gdy ogień pochłonął już wszystko, modlili się głośno, z mieczami dobytymi, opartymi przed sobą, Kreuz w lewej dłoni, a oczy wznosili ku górze i intonowali:

Pater Noster, qui es in caelis,

sanctificetur nomen tuum,

adveniat regnum tuum,

fiat voluntas tua

sicut in caelo et in terra.

Panem nostrum quotidianum

da nobis hodie,

et dimitte nobis debita nostra,

sicut et nos dimittimus debitoribus nostris,

et ne nos inducas in tentationem,

sed libera nos a malo.

Amen.

Amen.

A liście i zieleń jakby zamknęły się i nie wpuszczały światła z nieba tak, że Pan Bóg, w Trójcy Najświętszej Jedyny, nie ujrzał dowodu ich wiary. I daru ich, płomiennego jak żar ich serc.

I potem natrafialiśmy na inne chramy, i ołtarze i wioski całe. A wszystkiej oddaliśmy żelazem Panu Bogu, aby nas miłował.

Słuchasz mnie?

Widzisz mego psa? Ten Hund, chudy trochę, z sierścią krótką, przy palenisku. Dobrze go karmię, zawsze ma co jeść, nawet lepiej dostaje niźli nasi parobkowie. A jednak wciąż jest chudy, te żebra pod skórą i pod sierścią.

Ale jest stary. Dla niego to jest taka sama starość jak i dla mnie. Stary, stary Hund.

Te same psy wygłodniałe przyszły, gdy było już po wszystkim. Gdy z mgły śmiertelnej wyszli wreszcie godni nas – wojowie Dago. Wtedy tak zwali swego księcia – Mieszko. A myśmy nazywali go Dago. Ich książę, a ich Rex dopiero miał nadejść. Wtedy jeszcze przecież kochali swych władców.

Ale o tym opowie Ci kto inny.

Więc wyszli na nas z lasów i z mgły, spadli jak szarańcza – z oszczepami, kamieniami, żelazem, grotami strzał.

Objęliśmy się z nimi jak kochankowie, zwarci w uścisku śmiertelnym. I to była pierwsza bitwa, jaką stoczył był Twój Grossvater, w której walczył, autentycznie walczył o życie swoje i swych towarzyszy. Mordował, ranił, siekł, ćwiartował wściekle. Bo już nie pamiętał po co tu przybyli, dlaczego zapuścili się do tych kniei, do tego mroku leśnego, w głąb tej mgły wilgotnej. Pamiętał tylko jak zasłonić się w porę tarczą, jak sprawić by jej drewno uchroniło jego mięso przed żelazem i jak zwrócić cios – jak siec tak by był to cios śmiertelny. By był srogi i gniewny. By zabijał.

I nie wiem ilu z nas przeżyło, bo przeciw nam stanęło wtenczas cztery tysiące zbrojnych mieszkowych, zabijali nas więc z łatwością, mimo iż to my mieliśmy Boga w sercu i z nim na ustach mordowali.

Ale wtedy to On na nas nie patrzył, nie wspierał dłoni naszych.

Szkoda.

I były krzyki. I strach, lęk zwierzęcy. Błoto, kwik koni, wierzchowce umierające razem z nami. Żelazo siekące nas i nasze kości. Kamienie z proc gruchoczące czaszki i palce naszych wrogów, wściekle, szarpiące nasze oczy i języki.

A potem cisza, gdy skończyli i zniknęli wśród tej mgły, która ich powiła, wojowie mieszkowi. Co przyjęli chrzest i być może to na nich Pan Bóg wtedy spoglądał, na nas ślepy.

Tego nie wiem.

A potem po zwłoki, po ciała nasze i naszych wyszły spomiędzy drzew psy i kruki sfrunęły z ich koron.

Polana i część lasu była już spokojna i cicha. A na polanie i w części lasu spali rycerze, Ritters, snem wiecznym.

Wulfbert żył jednak. Leżał blisko swego martwego konia i pod ciałem swego towarzysza – Hrothgara, któremu procarz najpierw zmiażdżył czaszkę, a potem podbiegł doń kto inny, brodacz jakiś i wraził siekierę w kolczugę na piersi – dwa razy, w dwóch ciosach. Zmiażdżył klatkę żeber, patrzył chwilę na ranę buchającą różową pianą i uciekł dalej – mordować innych. Hrothgar przygniótł swym ciałem Wulfberta i ochronił go. Bo Wulfbert był nieprzytomny, więc w posoce i pianie różowej wyglądał na martwego.

Teraz jednak zrzucił z siebie ciało przyjaciela, towarzysza z wyprawy. Zrzucił i rozglądał się z przestrachem – a otaczały go ciała martwe, oręż rozrzucony, konie powalone. Śmierć. Śmierć go po prostu otaczała.

Wstał.

Zmieszani ze sobą – konie z rozciętymi łbami, otwartymi żyłami na potężnych szyjach, rozprutymi wnętrznościami, parującymi, czerwonymi na leśnej ściółce. Ludzie stratowani, zmiażdżeni w zbrojach, bez rąk, bez głów. Z wyrwanymi oczami, czaszkami – rozłupanymi. Leżący – poskręcani. W błocie i gównie końskim, i swoich wydalinach, tak plugastwem umazani, jakby mieli za chwilę być, a po chwili – być wchłonięci przez glebę brązową, przez błoto i przez las.

Wulfbert także był brudny. Brudny brąz na kolczudze, płaszcz cały zmienił barwę, z zieleni na rdzę. Na twarzy lepkie błoto, i ślina jego, i krew obcych. Rozgląda się. Widzi ruch we mgle gdzieś dalej. Idzie tam, głupawo, bo być może to wróg.

Ale to nie wróg – to dwaj jego towarzysze. Jeden oparty o pień drzewa siedzi, patrzy tępo gdzieś – w dal. A nad nim, opatruje jego rany inny towarzysz, silny jak niedźwiedź, potężny jak niedźwiedź.

Ten co siedzi nazywa się Kanut. Ten co stoi nad nim, co go opatruje – nazywa się Albert.

Żyje? Żył będzie? Pyta Wulfbert.

Będzie. Wstanie nawet. Zatrzymałem Blut – ma ranę w boku, od włóczni, ale zatrzymałem, zatamowałem krwawienie.

Co teraz?

Nie wyciągnąłeś nawet miecza.

Co takiego?

Miecz – tu Albert wskazuje na pas Wulfberta, twarz jego jest z wyrzutem – nie wyciągnąłeś nawet miecza.

Nie wyciągnąłem, to prawda. Wciąż spoczywał tam, w pochwie. Gladius In vagina. Wciąż spoczywał, na ostrzu, na klindze, na zastawie napis ULFBERH+T, to znaczy me imię. Moje imię. Czyste, nic od krwi.

Ruszyliśmy. Kanut był silny, szedł sam. Wzięliśmy broń – każdy wziął. Włócznie, miecze, ja miałem też sztylet – scramasax, dobry sztylet, zwisał przy pasie – pionowo, ostrzem w dół zwisał.

Kolczugi, pod nimi waciak. Buty, gacie. Rękawice. Nie mamy karwaszy – wy macie karwasze, my wtedy ich nie mieliśmy, tak więc cięcie mogło wprawne odrąbać nam dłoń, odrąbać razem z kością, czysto, jeśli brzeszczot był dobry. A zwykle był.

Ruszyliśmy przed siebie i nie mieliśmy żadnego planu, nic. Chcieliśmy tylko wrócić do domu. Do naszych gościnnych lasów, skrywających cień bezpieczny, do zimna naszych kamiennych twierdz, do naszego Boga, do ziemi naszego Boga, Jezukrysta, który wstaje z martwych. A uciec stamtąd, skąd tyle śmierci nam zadano, tyle bólu od grotów i żelaza, od kamieni i kopyt ich dzikich koni, wierzchowców diabła.

Ruszyliśmy. A las objął, skrywał nas.

To nawet ptaki nie śpiewały w tym przeklętym miejscu. Nie słyszeli ich, nie widzieli. Bo ich nie było. Ptactwa. Gdy patrzyli w górę, pragnąć dostrzec choć trochę światła, to owszem – widzieli iskierki słoneczne, pełgające po liściach, po zieleni, starające się dotrzeć do nich, oświetlić im drogę. Choć tak naprawdę, to nie wiedzieli nawet, czy idą do domu, do twierdz zimnych i ciepła puszcz Germanii, czy dalej w głąb kraju mieszkowego, gdzie czeka ich tylko poniewierka i śmierć, i męka. Męka wieczna, bo wiedzieli, że jeśli ulegną z dłoni pogan, nie otrzymają zbawienia. Dusza nie odnajdzie drogi w mroku, pomiędzy przyciężkimi konarami, pomiędzy liśćmi…

Wtedy zobaczyli je – strumień, a w nim kobiety, dziewczęta nagie. Ale nie ludzkie. Nie. Ich ciała były jak utkane z tej wody strumienia – błękitne. Widzieli ten błękit na piersiach i na udach. A te dziewczęta w łonach bezwłose, tylko długie, jasne pukle z ich głów zwisały. Kąpały się w tej wodzie, śmiały się.

Patrzyli więc na nie, oniemiali i wściekli. I wiedzieli, czuli, że to nie są ludzkie kobiety, lecz demony – boginki strumieni, jezior i rzek. Wodnice.

Powoli ruszyli do strumienia, z dłońmi na włóczniach, aby diabły nie zbliżyły się do nich. Aby ich nie kusiły, nie wciągnęły w toń. Gdy wodnice ujrzały brudnych, obłoconych, okrwawionych obdartusów – śmiały się, wskazywały palcami i mówiły do kogoś, gdzieś z boku. Niewidocznego. A gdy już prawie stali na brzegu strumienia zobaczyli, że boginki nie mają ludzkich oczu, lecz wielkie ślepia, jak konie. Bez wyrazu, bez białka, bez tęczówki – jak kamyki, jak otoczaki ze strumienia. Bo ich oczy to były kamienie, faktycznie.

A potem one zanurzyły się w toń, zanurzyły się w toń wodnice. I zniknęły.

Wtem po drugiej stronie, gdzieś z lasu, zza granicy drzew – wyszedł oddział. A właściwie nawet nie oddział – zbieranina ludzka. Przemieszana. Zbrojni Słowianie, i kobiety ich, i nawet jakaś starucha, koń, źrebak właściwie. Może dziesięć, może siedem osób.

Albert nie liczył, tylko rzucił włócznię. Oręż przefrunął nad strumieniem i z sykiem przebił jednego z wojów. Przebił jego i kogoś za nim, kobietę jakąś. Przyszpilił ich do siebie i obalił do strumienia, a ten za chwilę zapełnił się krwią.

Przebiegli strumień, rycerze Jezukrysta i z dobytymi mieczami rzucili się na zbrojnych. Ci stawiali opór krótko – wszak to ochrzczone krwią demony z żelazem na nich się rzuciły. Więc już po chwili błękit toni wodnej zalał szkarłat i czerń.

Mężczyzn zabili wszystkich – młodych i starych, bez różnicy – rozsiekli ich mieczami, a tych co żyli – wciągali do góry, tak aby ci przyklękli i zgadywali: gardło, czy łeb?

Gardło!

Wtedy któryś z nich wyciągał scramasax i otwierał tętnice, podrzynał gardło – lała się czerń, a mężczyzna albo i chłopiec – padał do strumienia, twarzą do wody, i umierał.

A potem zobaczyliśmy, że jedna z tych niewiast prowadzonych była w ciąży. Była brzemienna. Nie zabiliśmy wszystkich kobiet. Kazaliśmy im uklęknąć i powtarzać za nami słowa modlitwy. I modliły się, przerażone, w strachu – bały się, że za chwilę rzucimy się na nie i posiądziemy je a potem zamordujemy i wrzucimy tak jak ich mężów do strumienia. I gdy tak modliły się za nami, patrząc z przestrachem na krzyż, którem był wyciągnął spod zbroi, wtedy jedna z nich patrzy za mnie, patrzy. Ja odwracam się i widzę – w strumieniu, w pianie ciemnej i pośród Blut wypływają nowe ciała. Czarne niemal, ale poznałem je – zgrabne, jędrne ciała – to wodnice wypływały martwe, utopiwszy się w strumieniu do którego spłynęło tyleż krwi.

Zabraliśmy kobiety i staruchę i także tę kobietę, która była brzemienna.

Nie dlatego, że nie chcieliśmy ich zostawić na pastwę lasu i demonów. Ale dlatego, że planowaliśmy w którymś grodzie je wymienić – zakładniczki w zamian za bezpieczny powrót do Germanii. Tak – to by się udało. Taki był nasz plan.

Gdy nastała noc źrebaka zabiliśmy, pocięliśmy koninę i upiekliśmy na ognisku. Każdy dostał solidny kawałek, ale Kanut, nie bacząc na słabość i ranę, swój oddał brzemiennej niewieście. Chyba czuł, że nie powróci z nami. Chyba powrócić nie chciał. Co jakiś czas tylko patrzył tępo pomiędzy pnie i mgłę, wypatrywał i wołał: Ać, ać, ać! Nie wiem co to znaczy do dziś.

Szliśmy lasem.

Mgła rozstępowała się z czasem przed nami. Z czasem też coraz więcej światła dochodziło spomiędzy liści, spomiędzy koron drzew. I sądziliśmy nawet, że dojdziemy do jakichś ludzkich osiedli, do grodu jakiegoś. Ale nie – z czasem weszliśmy tylko głębiej, głębiej w mrok i czerń.

Po pięciu dniach wędrówki dotarliśmy do ruin spalonego chramu. Tego samego, tego który my spaliliśmy jak było nas tysiąc – trzystu zbrojnych rycerzy. Popiół już był zimny. W międzyczasie padał deszcz, rozmył go. Lizał kości – cztery szkielety w chramie – ze śladami na kościach po naszych ostrzach, po naszych toporach i mieczach. Po naszym mordzie. I totem także stał wciąż – ogień strawił go tak, że teraz już nie nosił pogańskich znamion, lecz wyglądał raczej jak zwykły pień drzewa, osmalony.

Tam się zatrzymaliśmy na kolejną noc. Tam też niewiasta poczęła rodzić dziecko.

Wody odeszły jej jakoś nad ranem. Gdy Wulfbert podszedł do niej nie poznał niewiasty. Leżała na popiołach, naga, z rozchylonymi nogami, brzuchem napiętym, wzdętym i krzyczała, oparta na łokciach, cierpiąca. Ale to była ona i nie-ona. Jej skóra stała się zielonkawa, włosy jaśniejsze. Rysy twarzy bardziej twarde, grubo ciosane.

Ać, ać, ać! Darł się Kanut. Ać, ać, ać!!!

Wtedy podeszła starucha i klęknęła przed rodzącą. I też krzyczała, I inne niewiasty krzyczały wraz z kobietą brzemienną. A to znaczyło taki wrzask, jakby miały za chwilę powić dziecko wszystkie. I faktycznie, tak było. Bo miały.

Kanut darł się już wniebogłosy, a Wulf coraz bardziej popadał w szaleństwo i rozpacz. Więc wziął swój miecz. Wziął swój miecz i podszedł do nich – do Kanuta leżącego i wrzeszczącego i Alberta, który stał nad nim, w rozpaczy.

Patrz! Patrz! Krzyczał Albert – ona urodzi. Ona urodzi demona!

I faktycznie – kobieta przemieniała się coraz bardziej, jej piersi tężały, ona sama – tężała. Stała się twarda, umięśniona, tak silna – że nieomal nie było widać, iż jest brzemienna. Stopy potężne i dłonie, mięśnie na ramionach, na udach – jak stal.

Rodziła.

A wokół niej pozostałe kobiety, łkające, na kolanach, oddające jej cześć.

Krzyczące.

Lesowicia! Lesowicia!

Ać, ać, ać!

Zabij, je! Zabij, zabij! Zabij je – demonice, czarcie nasienie, zabawki diabła!

Zabij je! Zabij, zabij!

Zabił Alberta. Zabił Kanuta.

Wraził miecz sztychem w jelita towarzysza. Powalił, wyszarpnął, ciął w czaszkę gasząc jęki. A Kanuta zabił litościwiej – przybił go ostrzem, przez gardło, do leśnej ściółki. Krew spłynęła po błocie, po popiele, po liściach. Do trzewi tej krainy. Jak jeszcze spłynie nie raz.

Potem schował miecz. Podszedł do rodzącej, a ta patrzyła na niego śmiało, odważnie – bez bólu i trwogi. I powiła dziecko. Dziewczynkę. A wszystko ucichło.

Klęczał. Dziecko po pierwszym krzyku, kwiliło cicho. Zdjął więc swój płaszcz – brudny ode krwi i ode błota. Owinął maleństwo. Matka jego nie żyła już. Znów była drobną niewiastą, tą, którą zabrali ze sobą. Nie była to już lesowicia. Była to zwykła niewiasta.

Wciąż pozostałe klęczały strwożone, patrzyły na rycerza.

Patrzyły też inne. Spomiędzy drzew wychynęli mieszkańcy lasu i tej krainy przeklętej. Driady o ciałach z liści, i lesze, demony. I Topielice o rękach sześciu. I latawce, jak ptaki czarne, na konarach drzew, słońce zasłaniając. I diabły południa o włosach rudych i chudym ciele. I porońce kradnące nienarodzoną dziatwę z łon matki. I demon ćmok, trujący wodę żywą.

A Wulfbert widział ich ślepia gorące. Uniósł dłoń w rękawicy, uniósł brudną, w krwi i popiele, uniósł do czoła dziecka na jego rękach, dziewczynki. Uniósł i na czole delikatnym wykonał kciukiem znak krzyża.

Wykonał znak ten a demony wiedziały wtedy, że dziecko już nie jest ich. I że nie będzie już. Już nigdy.

A teraz udajesz się w tę ziemię, jak ja dawniej.

Więc pamiętaj, Enkel, pamiętaj, że to inna kraina.

Teraz już jej panuje Jezukryst. Już nie ma w lasach mroku, ciemności i demonów. Teraz i tam jest Kreuz i Pan Bóg. Wypędzili diabły i demony z domostw swych i z duszy swojej, i teraz mają inną duszę, bo są kim innym i będą.

Zostawiłem tam córeczkę, dziewczynkę. Zostawiłem ją tam.

Ujrzysz ją na pewno. Jam już stary, a ona dorosła. Zobaczysz kim jest, czym się stała.

Jaką drogą poszła, dokąd zmierza. Gdzie ją poniesie wyrok Boży.

Musisz pojechać. Tam. Zobaczyć. I powrócić i opowiedzieć mi i nie-mi. Ona idzie tą drogą cały czas. Jej matka martwa, lecz ona porodzi innych synów, poniesie ich z dawnego świata, poniosła z dawien do nowego.

Poznasz ich.

Poznasz z czasem wszystkich. Synów lesowicii, i synów lasu, synów ciemności i światła i popiołu. Poznasz kim są teraz, i kim będą.

Poznasz ich.

Poznasz.

Na pewno.

Arkady Saulski

(7 kwietnia 2012)

 

About the author
Arkady Saulski
rocznik 87, urodzony w kraju Polan i Wiślan. Publikował w: Nowej Fantastyce („Dzieci Syberyjskie”), Frondzie, Pressjach. Prowadzi stały dział komentarzy międzynarodowych w magazynie Idź pod Prąd. Jest, od wielkiego dzwonu, komentatorem politycznym na Fronda.pl. Ostatnio najaktywniejszy na portalu Rebelya.pl (gdzie dokończył swoją „trylogię polską”). Ma również przyjemność od czasu do czasu publikować eseje około literackie na Szufladzie. Nie lubi złej literatury (której jest pełno), lubi dobrą whisky (której jest zawsze za mało).

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *