Zapach truskawek. Rodzinne opowieści – Anna Włodarczyk

DSC_7441„Czarne chmury zawisły nad Macondo. Od tych słów miała rozpoczynać się moja pierwsza książka” – pisze Anna Włodarczyk w pierwszych zdaniach swojego debiutu książkowego (chociaż, czy to rzeczywiście debiut? nie do końca, ale o tym w książce). Dalej pisze, że książka, którą czytelnik ma właśnie w rękach, nie będzie historią Macondo, ale w rzeczywistości chyba niewiele odstępuje ona od onirycznej, wymyślonej krainy Marqueza. Magiczne opowieści Anny Włodarczyk odróżnia fakt, iż jej „Macondo”, czymkolwiek byłoby, jest prawdziwe.

Tak wiele już pisałam o „Zapachu truskawek”, tak wiele mówiłam – rozmawiałam z panią w sklepie rybnym, w piekarni, z przypadkowo spotkaną osobą czy innymi osobami, które czytały tę książkę… tak wiele, a ciągle nie mam chęci przestać. Biorąc do ręki „Zapach truskawek”, nie spodziewałam się takiej uczty – zarówno dla ciała, jak i dla ducha. Ale to nie kwestia kilkudziesięciu przepisów, a całej historii – instrukcji życia, szczęśliwości, radości z drobiazgów i ograniczeń do tych kilku najważniejszych. „Zapach truskawek. Rodzinne opowieści” Anny Włodarczyk to crème de la crème życia – w zgodzie ze sobą, naturą i potrzebą jedzenia wraz z jednoczesnym odczuwaniem piękna. Bo naturą jest jedzenie. Niezależnie od tego, czy ktoś wybierze weganizm, wegetarianizm, witarianizm, czy pozostaje mięsożercą, jedzenie jest radością.

Podobnie jak radością było czytanie książki Anny Włodarczyk. Nie pasjonowałam się dotychczas strefą sieciową Autorki, nie śledziłam namiętnie bloga strawberriesfrompoland, za to od książki nie mogłam się oderwać, a i jednocześnie pragnęłam, aby nigdy się nie skończyła. I choć przeczytałam ją niedawno, ciągle do niej powracam, nie tylko po konkretny przepis, zresztą – przepisy omijam, tyle w treści inspiracji poza przepisami. Zaglądam do niej po uśmiech i słońce, po słowa Pani Anny, w których odnajduję siebie. A tych, ku mojemu zaskoczeniu, jest wiele, na wielu etapach życia myślałam podobnie i choć dzieli nas spora różnica wieku, nadal tak myślę.

„Zapach truskawek” został wydany w oficynie wydawniczej Wydawnictwa Czarne Black Publishing i choć seria Dolce Vita (m.in. „W miasteczku długowieczności. Rok przy włoskim stole” Tracey Lawson; „Wśród mangowych drzew. Wspomnienia z dzieciństwa w Indiach” Madhur Jaffrey; „Język Baklawy” Diany Abu-Jaber i wiele, wiele innych) jest wspaniała, to zastanawiam się, czy Wydawnictwo Czarne – mówiąc kolokwialnie – nie strzeliło sobie w kolano, a konkretnie kolano serii Dolce Vita, książką tak genialną, że nie wiem, dlaczego wydaną dopiero teraz, i mam nadzieję, że nie jedyną Autorki od kilku lat blogującej kulinarnie i nie ostatnią oficyny w takich klimatach?

„Zapach truskawek” to książka, którą na własny użytek nazwałam DOMOWĄ – jest ciepła i smaczna jak domowy chleb. Podobnie jak on wypełniona miękkimi opowieściami z życia Autorki, które – czasem jak owo życie gorzkawe – zostają osłodzone albo wspomnieniowym przepisem, który szanuje czyjąś pracę i pamięć, albo łzą radości wynikającą z życiowego przemyślenia problemu. Słodko-gorzkie lub słodko-słone jak krem orzechowy – życie osładzają tak barwne opisy Anny Włodarczyk, dotyczące każdej właściwie dziedziny – nie tylko jedzenia, które zdaje się pachnieć z kartek powieści, ale i przyrody wybujałej, równie pachnącej i smacznej, słońca grzejącego prosto z jej słów. I tylko zastanawiam się, czy to te smaczne dania tak inspirują, czy tak smakowite i zdrowe podejście do życia?

Opowieści w książce toczą się i przemijają wraz z naturalnym kalendarzem pór roku – mamy więc wiosnę, lato, jesień i zimę, a w każdej z tych pór roku opowieści jak składniki na smaczne danie.

Włodarczyk porusza w nich swoje dzieciństwo – wspólne wakacje z rodzicami i siostrą, na które wyjazd był wówczas atrakcją samą w sobie; swoje miłości – te udane i te mniej. Wspomina też wiele osób, które w jakiś sposób wpłynęły na jej miłość do tworzenia w kuchni – przede wszystkim Babcię Marysię, a także Mamę, ciotkę Lolę, a nawet koleżanki ze studiów (rozdział „Historie studenckie”). I oczywiście opisuje moment narodzin pasji czytelniczej i kucharskiej.

„Miejski ogrodnik” budzi się w Annie Włodarczyk każdego wiosennego ranka, kiedy to może wyrzucić zeń resztki zimy i z kubkiem pachnącej kawy planować swój mały-wielki ogródek w centrum miasta. Wspomina święta –wielkanocne i bożonarodzeniowe, rowerowe wyprawy z mamą, przyjaciół ze szkół – słowem opowiada o swoim życiu jak na spotkaniu przy herbacie z kimś dawno niewidzianym. Rozdział pod tytułem „Zapach piernika” nie tylko wieńczy przepis na to ciasto, ale i cały pachnie piernikiem. Świętami. Wprost ugina się pod ciężarem dań, o których pisze pani Anna. Wspomniane „Historie studenckie” pokazują, że mistrzyni gotowania może także żywić się czymś, czego dziś pewnie by się powstydziła. W „Karate Kick” natomiast obnaża ona swoje kompleksy, które właściwie już dawno schowała między zapasy mąki, bo nie warto o nich pamiętać, choć uwaga: „niestety, życie jest okrutne, a kobieta skazana na ciągłą pracę nad swym ciałem. Golenie, malowanie, czesanie, dobieranie ubrań, tarcie pięt, wklepywanie kremów, (…) wszystko to stanowi dla mnie brzemię kobiecości” jest bardzo trafna.

Jednak żeby nie sprawiać wrażenia, że jest tylko marudzenie, pojawia się w książce wiele rozdziałów o radościach – o życiu nad morzem, przyjemności z czytania peerelowskich i przedwojennych książek kulinarnych, o radościach dnia codziennego, miłości do Mazur, Kaszub i morza czy kolekcjonowaniu snów (ciekawostka). Wspomnienia te, dzięki swej różnorodności, są też swoistym zapisem historii czasów, w których Autorka dorastała.

Są w „Zapachu truskawek” oczywiście przepisy. Każdy z rozdziałów kończy się takowym, nawiązującym do opowiedzianej historii. Ale jest też mnóstwo przepisów w treści – w historiach opowiadanych przez Panią Annę. Przepisów do wyłuskania. Prawdziwych perełek (wiem, co piszę, większość z tych perełek właśnie zrobiłam i zjadłam, smakowało.).

Wspomniane rozdziały o miłości do książek kucharskich mogą zaowocować podobnym uwielbieniem u czytelnika. Osobiście uzupełniłam swoją biblioteczkę kuchenną o kilka pozycji wspomnianych przez Annę Włodarczyk. Myślę, że „Zapach truskawek” stanie się (już powoli się staje) taką samą biblią kuchenną, jaką dla Autorki są książki Marii Disslowej, Lucyny Ćwierczakiewiczowej czy Ireny Gumowskiej (a te stoją dziś w towarzystwie jej książki!). Dzięki książce Anny Włodarczyk odkryłam wiele nowych inspiracji, zyskałam ogromną radość życia – z najmniejszego choćby pączka w moim małym ogródku, który, notabene, także rozrósł się dzięki książce.

W „Zapachu truskawek” KAŻDY może ODNALEŹĆ SIEBIE, każdy może zachęcić się do jakiejś pasji (niekoniecznie musi być to gotowanie), może zrozumieć, że nie trzeba być ekspertem, aby czymś się pasjonować, nie trzeba być mistrzem, aby coś zacząć. Mistrzostwo osiągnie się w trakcie, w życiu. Podobnie jak fakt, iż pasja ta nie musi istnieć na skalę globalną. Może być nią własny dom, bliscy i własne serce.

„Zapach truskawek” jest jak ciasto drożdżowe, które jeszcze przed upieczeniem ciepłe od naszych rąk łagodzi, uspakaja. Ma – nie tylko dla Autorki – moc terapeutyczną. Książka ta jest jak kuchnia w okresie przedświątecznym, która pachnie wszystkimi przygotowywanymi potrawami. Zapachy mieszają się w cudowny, magiczny sposób, tworząc coś w rodzaju mgły kojącej utrudzenie kucharek. Taka jest książka Anny Włodarczyk. Podczas czytania „rośnie” niczym ciasto włożone do piekarnika. Czytając „Zapach truskawek”, czytelnik doznaje uczucia rozkoszy. Zupełnie jak na uczcie, z pełną buzią smakuje wszystkiego, a owo uczucie jak młode wino uderza do głowy, pozostawia na nieprzemijającym rauszu.

Choć na końcu swojej książki Autorka wirtualnie częstuje czytelnika tortem orzechowo-czekoladowym, to i tak, niestety, ten smakołyk nie jest w stanie ukoić mojego żalu, osłodzić goryczy rozstania z książką. Pozostaję w ciągłym niedosycie, niedojedzeniu i niedosmakowaniu. Brakuje mi jej jak wody, jak Zapach-u truskawek latem. Zdaję sobie sprawę, i czytający ten tekst niech również to sobie uświadomią, że opisane w nim treści są jedynie ułamkiem radości, jaką niesie ze sobą książka Anny Włodarczyk. „Zapach truskawek” jest niczym kosz pełen tych owoców, w którym każdy z nich jest inny i nie wiadomo, który piękniejszy i smaczniejszy. Pozostaje jedynie rozsmakować się w treści, i – przed czym ostrzegałam wielu – uważać, aby nie przepaść.

Miłej lektury, albo raczej: smacznego!

Monika Mellerowska

komentarz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *