Zagłada Bluewaters

Gdy detektyw Winger postanowił poprosić o pomoc tych trzech, zdawał sobie sprawę z tego, że każdy, z kim by to omawiał, wziąłby go za wariata. Oczywiście pod warunkiem, że uwierzyłby w istnienie wampirów. On uwierzył, ponieważ widział na własne oczy, co oni umieją…  Tego dnia, gdy ich poznał jako swych klientów, trzech jednakowo czarnowłosych, lecz całkiem odmiennych w typie mężczyzn, młodych i przystojnych, nie podejrzewał nawet, co to za jedni, ale szybko przejrzał na oczy. Ulżyło mu, gdy przekonał się, że nie są to krwożercze bestie, ale mimo to nie powinien powierzać im takiego zadania. Wiedział o tym. Jednak nie miał komu tego zlecić, a oni mieli wobec Wingera poważny dług wdzięczności. Za to, co dla nich zrobił, odwiezienie jednej małej dziewczynki do domu było doprawdy niewielką ceną.

Gdyby miał być uczciwy wobec samego siebie, przyznałby, że właściwie mógłby wygospodarować trochę czasu i zrobić to samemu, jednak czuł, że nie potrafiłby spojrzeć w oczy Jeannie Meadows. Gdy już nawet hospicjum rezygnuje z pacjenta, naprawdę nie ma już nadziei. Wolał, żeby ktoś inny… Dlatego poprosił o pomoc Nocnych Łowców, jak nazywał ich w myślach. Zgodzili się, pod warunkiem wynajęcia dla nich samochodu ze specjalnymi szybami, filtrującymi światło słoneczne i osłabiającymi to, co dociera do pasażerów. Potrzebowali tego, choć tylko jeden z nich rzeczywiście nie mógł znieść światła dnia. To było raczej niezwykłe, ale Winge nie zgłębiał tego tematu. Podczas pracy nad zleceniem poznał swych klientów i zyskali jego sympatię. Nie byli tacy znów źli, a Winger pracował już dla różnych typów. Cóż, z czegoś trzeba żyć.

Nie było go dość długo, a gdy wrócił do samochodu, u jego boku dreptała z chmurną miną jakaś chuda i blada dziewczynka, ubrana w podniszczone farmerki oraz kaszkiet, wciśnięty na łysą główkę. Wysoki Hindus w czarnych okularach, z długimi włosami spiętymi w koński ogon, przesunął się na fotel kierowcy, robiąc jej miejsce. Dwaj pozostali siedzieli na tylnich fotelach
– Powodzenia, Hope – powiedział detektyw, pomagając dziewczynce zająć miejsce i zapinając na niej pas – Nie pożegnasz się ze mną?
– Żegnaj. – powiedziała krótko dziewczynka, nie patrząc na niego. Hindus zaśmiał się i przekręcił kluczyk w stacyjce.
– Urocza – stwierdził – No to cześć, stary.
– Do zobaczenia, Never. Dbaj o nią. – detektyw zatrzasnął drzwiczki opla i cofnął się. Nie był pewny, czy jeszcze kiedyś ich zobaczy, ale miał taką nadzieję.

Hindus prowadził wóz pewną ręką, od czasu do czasu zerkając na mapę, przypiętą do tablicy rozdzielczej i nie zwracając uwagi na siedzące obok niego, naburmuszone dziecko. Nie miał zamiaru przejmować się czyimiś fochami, a że nie miał zbyt czułego serca, przychodziło mu to z łatwością.
– To, że ktoś cierpi, nie daje mu żadnego prawa do zadawania cierpień innym. – mawiał, gdy ktoś przy nim usprawiedliwiał czyjeś postępowanie chorobą lub ciężkimi przeżyciami. Jego zachowanie okazało się właściwe – w miarę trwania podróży Hope odprężyła się i przestał wyczuwać z jej strony wrogi dystans. Gdy zatrzymali się na postój przy stacji benzynowej, zjadła nawet niewielki obiad i wypiła herbatę, a potem dała się namówić na grę na niewielkim automacie, jak każde normalne dziecko w jej wieku.
– Twoi przyjaciele mają zamiar spać całą drogę? – spytała, gdy Never podliczał zdobyte przez nią punkty.
– Są zmęczeni, niech się wyśpią – odpowiedział jej Hindus – Nie zwracaj na nich uwagi, zresztą oni i tak nie grają w automaty. Jeśli chcesz jeszcze do łazienki, to leć, a ja zapłacę rachunek i zatankuję wóz. Niedługo będziesz w domu, cieszysz się?
– Z jednej strony tak – odparła z powagą dziewczynka – To mój dom. Z drugiej jednak strony Bluewaters jest smutne. Mieszkają tam sami ludzie dorośli albo i zupełnie starzy, dzieci wogóle nie ma. Mama mówiła, że młodych nie interesuje praca w fabryce papieru, więc wyjeżdżają i dlatego miasto umiera.
– Ważne, że ty się tam dobrze czujesz. – powiedział wampir dość obojętnie.

Słońce stało jeszcze wysoko na niebie, gdy wyszli z baru obok stacji. Never skrzywił się lekko, nie lubił słońca, mimo że był na nie prawie całkiem niewrażliwy, szybko więc wsiadł do opla, gdzie chroniły go przyciemnione szyby. Gerard jeszcze spał, ale Theo już się zbudził i czesał przed lusterkiem kierowcy swe gęste, spadające na czoło włosy.
– Witaj, ptaszku – powiedział serdecznie na widok Hope – Daleko jeszcze?
– Daleko – odpowiedział mu Never – Nie bądź taki niecierpliwy.
Wsiadł, zatrzasnął drzwiczki i wyjechał na międzymiastową.  Theo milczał, patrząc w okno, za którym migały drzewa i wzgórza. Droga wiła się przez coraz bardziej dziką okolicę, między ukochanymi przez niego lasami, a choć amerykańskie sekwoje nie przypominały raczej francuskich buków i brzóz, to jednak budziły w nim jakieś familiarne rozmarzenie. Gerard, który też się już obudził, również był cichy, ale on w ogóle niewiele mówił. Był milkliwy i raczej ponury, a na jego wąskiej twarzy o ostrych rysach nigdy nie gościł uśmiech.
Nagle oplem rzuciło, jakby uderzył w coś dużego, a Hope krzyknęła.

– Psiakrew, skąd tu się wziął ten pies? – zawołał Never, wyskakując na pobocze. Gerard poszedł za jego przykładem,  i we dwóch dopadli podnoszącego się właśnie z asfaltu ogromnego, obrośniętego czarnym futrem kundla o pysku sznaucera i spiczastych uszach. Wyglądał na lekko oszołomionego, ale całego.
– Nie jest ranny. – powiedział Never z ulgą.
– Brak obroży, pewnie bezpański. – dodał Gerard ze współczuciem, obmacując kundla, by sprawdzić, czy na pewno ma całe kości. Zawsze było mu żal bezpańskich psów, zwłaszcza że nie wszystkim można było pomóc.Hope znalazła się nagle obok nich.
– Biedny piesek! – zawołała – Zupełnie sam na tym pustkowiu. Zabierzmy go ze sobą.
– A co na to powie twoja mama? – spytał z powątpiewaniem Hindus. Dziewczynka uklękła i objęła psa za szyję.
– Nic nie powie – burknęła – Przecież ja mam umrzeć.
Dwaj mężczyźni wymienili  za jej plecami bezradne spojrzenia.
– No tak. To jest argument. – mruknął Gerard niepewnie. Pies, jakby zrozumiał, o czym mówią, pomachał ogonem i wskoczył do samochodu, prosto na tylne siedzenie obok zdetonowanego jego widokiem Theo. Za nim wsunęła się Hope, zachwycona takim towarzystwem.
– Nazwę go Tommy. – oznajmiła, przytulając się ufnie do psich kudłów.

– To ci dopiero.- stęknął Gerard, zajmując miejsce obok kierowcy. Czuł nieprzyjemne pulsowanie na skórze, był to jednak jedyny efekt przebywania w miejscu bezpośrednio nasłonecznionym.
– Jedźmy. Dostarczmy tę małą jak najszybciej na miejsce, póki nie każe nam zabrać z jakiejś menażerii nieszczęśliwego słonia. – odpowiedział mu przyjaciel niechętnie. Miał pewne wątpliwości co to sprawiania takich niespodzianek jak ta, ale nie chciał kłócić się z Hope. Niech zabierze to psisko, jeśli tak bardzo chce, i niech tam już jej matka martwi się o to, co dalej. Tak czy inaczej, ona tu będzie miała decydujące słowo, nie oni. Jak na razie, pies nie sprawiał kłopotów. Siedział na tylnym siedzeniu, spokojny i zadowolony, pozwalając Theo drapać się za uszami i od czasu do czasu lizał Hope po rękach. Początkowo Gerard chciał zwrócić uwagę, że to grozi infekcją osłabionemu organizmowi dziecka, ale po namyśle postanowił się nie wtrącać. Zgodnie z tym, co powiedział im Winger, i tak nie miało to znaczenia. Niech się dziecko cieszy obecnością łagodnego zwierzęcia, póki może.

Wkrótce podróżnicy ujrzeli miasteczko, do którego zmierzali, oświetlone ostatnimi promieniami zachodzącego słońca. Bluewaters leżało w sztucznie utworzonej dolinie, nad którą z jednej strony górowała zapora i zbudowana obok niej potężna fabryka, a z drugiej rozpościerające się aż po horyzont lasy. Jedyna droga dojazdowa prowadziła po stromym zboczu, sztucznie wyrównanym na wierzchu i wyasfaltowanym. W dole lśniło falujące jeziorko, prawdopodobnie również utworzone sztucznie, ale jakoś przystające do tego terenu. Samo miasteczko było może nie tyle duże, co rozplanowane szeroko i przez to sprawiające wrażenie pewnego rozmachu architektonicznego, jakby kiedyś w zamiarach budowniczych leżało zbudowanie go większym lub rozbudowanie po pewnym czasie. Domek Jeannie Meadows leżał nieco na uboczu, w miłym ogródku pełnym peonii, a pani Meadows czekała przed furtką, wypatrując swego opla. Jej wygląd zdziwił przyjaciół. Niewysoka, pulchna kobiecina w średnim wieku, ubrana w różowy kostiumik, miała mocno kędzierzawe włosy, ciemną skórę i wyraźnie negroidalne rysy, podczas gdy Hope bez wątpienia była biała. W pierwszej chwili pomyśleli nawet, że pomylili adres, ale ich wątpliwości rozwiała sama Hope, która wyskoczyła z wozu z radosnym okrzykiem:
– Mama! – i rzuciła się pani Meadows na szyję. Kobieta uściskała ją, a następnie podeszła do zmieszanych nieco przyjaciół i wyciągnęła do nich rękę.

– Mówcie mi Jeannie – powiedziała – Pan Winger mówił mi przez telefon o was. Mam nadzieję, że zostaniecie na razie w Bluewaters, i pozwolicie mi sie ugościć. Jestem wam bardzo zobowiązana.
Mężczyźni po kolei uścisnęli jej dłoń, a Theo dodatkowo złożył na niej pocałunek, co panią Meadows trochę zmieszało, ale więcej jeszcze jej pochlebiło.
– Wejdźcie, proszę – powiedziała – Zaraz podam kolację.
Never chrząknął z zakłopotaniem.
– Wybacz nam, Jeannie, ale należymy do Kościoła Ideologicznego – rzekł przepraszająco – Religia zabrania nam wykonywania jakichkolwiek czynności fizjologicznych, w tym jedzenia, przy innych. Zabrania nam również służby wojskowej i wykonywania niektórych zawodów. Mam nadzieję, że nie będzie ci to jakoś specjalnie przeszkadzać.
– Nie, dlaczego? Rodzice mego męża byli amiszami, więc kwestie religijne nie stanowią dla mnie powodu do żenady – pocieszyła go pani Meadows – A co to za pies?
– Znaleźliśmy go po drodze, mamo – wtrąciła się pospiesznie Hope – Nie ma domu. Moge go zatrzymać? Powiedz, że mogę…
Jeannie westchnęła.
– Zobaczymy, kochanie – powiedziała – Teraz kolacja i spać, jest już późno. Nie martw się, ten zwierzak też dostanie jeść i niech póki co śpi w szopie. Jest bardzo ciepło, nie zmarznie. Wejdźcie do salonu, proszę, ja niedługo przyjdę.

Przyjaciele weszli do wnętrza domku i usiedli we trzech na kanapie przed włączonym telewizorem. Na ekranie prezydent Raegan kończył właśnie przemawiać i zaczynała już migać reklamówka programu sportowego.
– Nieźle wymyśliłeś z tą jakąś sektą. – pochwalił Gerard przyjaciela.
– Na pewno, ale co my tu będziemy w ogóle jeść? –  spytał Theo z powątpiewaniem.
– Nie turbuj tym swojej ślicznej główki – rzekł ironicznie Hindus – Kto, jak nie ja, zawsze o wszystkim myśli? W bagażniku opla mamy zapas konserwy. Wniosę go do domu, gdy pani Meadows uśnie. Jest tego dość na trzy tygodnie, jeżeli będziemy oszczędzać. Musimy bardzo uważać, żeby sie nie zdemaskować, więc żadnego polowania, rozumiemy się?
– Jak najbardziej, ale teraz zamknij dziobek, bo ten mecz zapowiada się ciekawie. – powiedział Theo, z zainteresowaniem obserwując zmagania dwóch potężnie zbudowanych bokserów. Gerard, który nie interesował się boksem, wziął z półki oprawiony rocznik jakiegoś czasopisma i zaczął go przeglądać. Wogóle ten salonik, urządzony trochę w stylu Dzikiego Zachodu, bardzo się im wszystkim spodobał, i to do tego stopnia, że chcąc niechcąc poczuli się jak u siebie w domu… choć przecież właściwie nie mieli niczego, co z czystym sumieniem mogliby nazwać domem. To był ten aspekt bycia wampirem, który najmniej im odpowiadał, nie było jednak na to żadnej rady. Wampiry zanadto osiadłe zawsze kończyły w jednakowy sposób – z kołkiem wbitym w serce. Nawet te, które trzymały się jednej okolicy, zmieniały adres, jak mogły najczęściej.

– W takim domku mógłbym pomieszkać i sto lat. – mruknął Never, rozglądając się z uznaniem po saloniku, urządzonym skromnie, z ową piekielnie drogą prostotą, która świadczy jednocześnie o dobrym guście i zamożności. Cały w drewnie, zamiast dywanu miał na podłodze plecioną matę w tym samym kolorze, co cała reszta wnętrza, wiszące na ścianach obrazki były w istocie drewnianymi płaskorzeźbami, nawet telewizor obudowany był podobnie.
– Ładnie tu w istocie, ale obawiam się, że wymogów przeciwpożarowych to to nie spełnia. – powiedział sceptycznie Theo, nie odrywając wzroku od ekranu. Podobnie jak wszystkie wampiry, obawiał się ognia dużo bardziej niż ludzie.
– Hope już śpi – odezwała się pani Meadows, wchodząc do salonu – Była bardzo zmęczona.
Usiadła obok Gerarda na wersalce. Teraz, gdy mogła dać odpocząć twarzy, widać było, że jest starsza, niż wydawało się im na początku, i bardzo znużona walką z losem.
– Musi ci być niełatwo, Jeannie. – powiedział Gerard, przyglądając się jej ze współczuciem. Pani Meadows spojrzała na niego, nie siląc się nawet na uśmiech.

– Jakoś się trzymam, bo nie mam innego wyjścia – rzekła – Matka namawia mnie, żebym przeniosła się do niej, do Illinois, ale tutaj jest mi trochę łatwiej niż tam, gdzie jest tylu ludzi co w stolicy stanu. Hope też kocha to miejsce, choć jest tu jedynym dzieckiem… a może właśnie dlatego, nie wiem. To dziwne dziecko.
Złożyła na kolanach swe ciemne dłonie o różowych paznokciach i westchnęła głęboko.
– Kiedy mój mąż zginął, wydawało mi się, że nie może mnie już spotkać nic gorszego – podjęła po chwili – Byłam na dnie rozpaczy. A później, kiedy choroba Hope wyszła na jaw, dziwiłam się sama sobie, że mogłam aż tak się załamać. Zrozumiałam, że płakałam wtedy nie nad Henrym, a nad sobą że to nad sobą się użalałam, zapominając o Hope. Cieszę się, że trochę tu zostaniecie, czuję się bardzo samotna.
– Zostaniemy tak długo, jak długo będzie trzeba. – obiecał jej Theo, obejmując ją współczującym spojrzeniem swych czarnych oczu. Jeannie westchnęła żałośnie.
– To długo nie potrwa. – szepnęła ze smutkiem.
– Nigdy nic nie wiadomo – odezwał się Never spod ściany, gdzie kontemplował jeden z rzeźbionych obrazków – Studiowałem medycynę, a choć pewne okoliczności uniemożliwiły mi uzyskanie dyplomu, wiem dostatecznie dużo, by móc zapewnić cię, iż życie samo w sobie stanowi nierozwiązaną do dzisiaj zagadkę. Nigdy nie wiadomo, kto ma umrzeć, a kto żyć.

– Miło z twojej strony, ale moja córka niestety jest bez szans. Nie pomógł jej nawet przeszczep szpiku. Życie bym oddała, gdyby mogło okazać się, że jest inaczej. – powiedziała pani Meadows, ale ton jej głosu stał się odrobinę raźniejszy, tak jakby wbrew wszelkim racjom rozumowym słowa Hindusa wlały w jej serce jakąś otuchę. Ci trzej mężczyźni, przedstawieni jej przez znajomego detektywa jako zaufani przyjaciele, budzili jej sympatię i sprawiali wrażenie, jakby znała ich od dawna, mimo że zdawali się być nieco dziwaczni.
– Położę was na poddaszu – powiedziała – Mieliśmy tam kiedyś pokój gościnny, ale od lat nikt już tam nie sypiał, więc materace są zwinięte.
– Rozłożymy je sami. Nie jesteśmy zbytnio przywiązani do wygód, więc moglibyśmy spać i wprost na podłodze – rzekł Gerard serdecznie – Proszę nie zawracać sobie nami głowy, Jeannie. Członkowie naszego Kościoła starają się nie kłopotać innych swoją osobą, programowo odrzucają wszelki sybarytyzm i narzucanie komuś swej woli.
– Kościół Niewojujący. To miłe. – uśmiechnęła się Jeannie. Goście podobali się jej coraz bardziej. Zaprowadziwszy ich na poddasze zajrzała jeszcze na chwilę do dziecinnego pokoju, gdzie Hope spała spokojnie, oddychając miarowo przez sen, po czym sama położyła się spać. Never odczekał, aż jego psycholokacyjny zmysł podpowie mu, iż ich gospodyni już śpi, po czym przeniósł na poddasze termoizolacyjne torby z konserwową krwią, załadowane do bagażnika przez Wingera. Suchy lód w środku toreb utrzymywał odpowiednią temperaturę, ale to, że poddasze wyposażone było dodatkowo w sporą lodówkę, okazało się rzeczą raczej pomyślną. Dzięki temu ich zapas pożywienia był zabezpieczony, co w tej mało zaludnionej okolicy miało ogromne znaczenie.

Hope bawiła się w ogrodzie, rzucając patyki kundlowi, który skakał wokół niej z wywieszonym językiem i popiskiwał radośnie.
– Widzę, że dobrze dogadujesz się z tym zwierzakiem. – zagadnął dziewczynkę Never, wychodząc na werandę.
– Ten pies jest tak przyjacielski, że aż wydaje się dziwne, jak ktoś mógłby się go pozbyć, ot tak. – powiedział Gerard, kołysząc się na poręczy werandy, gdzie siedział pod osłoną zwisających gałęzi wiązu, czytając gazetę.
– A gdzie wasz ładniutki kumpel? – spytała Hope, zatrzymując się. Mimo niewielkiego stosunkowo wysiłku dyszała ciężko, a jej blada jak papier twarzyczkę pokrywały kropelki potu.
– Theo cierpi na oftalmopatię – odpowiedział jej Hindus, czochrając po łbie psa, który podbiegł do niego radośnie – Jego oczy nie są w stanie znieść słonecznego światła, choroba taka. Wychodzi dopiero po zmierzchu, lub jeszcze przed świtem, chyba że mamy pełne zachmurzenie. A co, my ci się nie podobamy?
– Czemu nie, ujdziecie w tłoku. – odparła Hope przekornie. Towarzystwo Tommy’ego zdawało się wpływać na nią naprawdę dobrze, uśmiechała się nawet, choć ten uśmiech na wynędzniałej buzi sprawiał przykre wrażenie.
– Przynieś, Tommy! –  zawołała, rzucając kolejny patyk, a kundel posłusznie skoczył wypełnić to polecenie.

Korzystając ze swej odporności Never i Gerard mogli spokojnie spacerować po miasteczku, zwłaszcza, ze pogoda była wciąż dość ponura. Theo, z natury wesoły i niesamolubny, nie zadrościł im obu możliwości spacerów za dnia. Na poddaszu, gdzie spędzał dzień, było całkiem przyjemnie – mógł spać, czytać lub słuchać radia, a nawet oglądać telewizję, był tam bowiem mały telewizor. Przeważnie jednak spał, zbierając siły do nocnej aktywności, był to zresztą doskonały sposób na nudę. Wieczorem wychodził i spędzał miły wieczór z przyjaciółmi, a gdy pani Meadows i jej córka już spały, wybierał się na włóczęgę po okolicy. W trakcie tych wędrówek polował trochę przy zaporze, stanowiącej, jak się okazało, popularne miejsce biwakowe dla rozmaitych wycieczkowiczów, lubiących wypoczynek na łonie natury. Bliskość fabryki jakoś im nie przeszkadzała, a żaden nie zdawał sobie sprawy z obecności grasującego miedzy nimi wampira, choć niejednego rankiem dlaczegoś bolała głowa. Never i Gerard, opiekujący się Hope i dotrzymujący towarzystwa jej matce, nocami woleli spać, wędrował więc sam. Także i tego wieczoru jego przyjaciele byli zbyt znużeni, by przyjąć zaproszenie na spacer. Thierry nie miał im tego za złe. Wiedział, że opieka nad chorym dzieckiem jest wyczerpująca, ponadto Never postawił sobie za punkt honoru odciążenie Jeannie Meadows w pracach domowych, mogli więc naprawdę czuć się zmęczeni. Kiedy tylko zasnęli, wyszedł z domu. Wieczór był naprawdę piękny, ciepły i dość jasny, szedł więc wolno, z rękami w kieszeniach, rozkoszując się przechadzką i nie zwracając na nic szczególnej uwagi.

– Znowu się włóczysz, synu. Nocny marek z ciebie. – te słowa zabrzmiały tak nieoczekiwanie, że odruchowo i raczej bezsensownie uskoczył w bok. Dopiero po chwili zorientował się, że wypowiedział je siedzący w zapuszczonym ogródku, otaczajacym drewnianą ruderę, stary mężczyzna, wyglądający raczej niegroźnie.
– Obserwuje mnie pan? – spytał. Starzec pociągnął łyk z trzymanej w dłoni, płaskiej butelki.
– Mów mi Buggles, synu – rzekł – Nie śledzę cię, po prostu ze swego ogrodu widzę doskonale dom Jeannie Meadows, a że nie mam już nic do roboty, chętnie patrzę. Co noc widzę, jak wychodzisz na włóczęgę. Ja w moim wieku potrzebuję już niewiele snu, ale ty, taki młodziak? Napijesz się?
– Dziękuję, panie Buggles, nie piję. Jeśli chodzi o tę drugą sprawę, to śpię, ale w dzień – Theo doszedł już do siebie i postanowił się nie przejmować – Cierpię na rodzaj fotofobii, uczulenie na światło słoneczne.
– Zdarza się – starszego pana najwyraźniej nic nie było w stanie zdziwić – Widzę, że mieszkasz u Jeannie Meadows. Biedna kobieta, nie ma szczęścia w życiu, choć taka ładna.

Wampir sforsował bez wysiłku wyszczerbiony płot i usiadł obok starca.
– Dobrze ją pan zna, panie Buggles? –  zagadnął. Ten skinął głową.
– Od dziecka – odparł – Kiedy Henry Meadows przyjechał tu szukać sensacji, Jeannie Delamico miała dziewiętnaście lat, a rok później już wzięli ślub. Ludzie krakali, że jest za młoda na drugą matkę dla małej dziewczynki, ale ja byłem dobrej myśli. Jeannie zawsze kochała dzieci, a poza tym ma złote serce. Ludziska, oczywiście, byli po prostu zazdrośni i niezadowoleni, że biały dziennikarz żeni się z Mulatką z małego miasteczka, nieślubną córką szeryfa i kelnerki.
– Czyli że Hope jest w istocie pasierbicą pani Meadows? – podsumował sprawę Theo.
– Ano tak wychodzi, ale nie daj się temu zwieść. Jeannie jest wspaniałą matką – rzekł starszy pan z naciskiem – Gdy Hope zachorowała, Jeannie zapożyczyła się na śmierć, by móc sfinansować jej leczenie. Nie sprzedała tylko samochodu, bo właściwie nie jest jej, tylko jej matki, i domu, bo go wynajmuje. Ale własne mieszkanie sprzedała, i całą biżuterię, którą kupił jej Henry, a długów ma więcej niż włosów na głowie. Ona naprawdę kocha tę małą.

Pociągnął następny łyk.
– Jakiej właściwie sensacji w takim miasteczku szukał Henry Meadows? – spytał Theo po chwili. Ten stary pijak spodobał mu się jakoś i poczuł ochotę, by z nim porozmawiać.
– Henry był tego samego zdania, co większość takich wielkomiejskich mądrali jak on – odparł pan Buggles – Znaczy, że małe miasteczka zawsze kryją jakąś tajemnicę. Ciągle mnie wypytywał o to, co mogło się tu wydarzyć, szczególnie odkąd dowiedział się, że przez trzydzieści lat byłem tu szeryfem. Ale poza jednym linczem tu nigdy nie wydarzyło się nic szczególnie ciekawego.
– Mieliście tu lincz? – zainteresował się wampir. Często chodził do kina na westerny i to, co miało jakieś cechy wspólne z Dzikim Zachodem, bardzo go ciekawiło. Pan Buggles pokiwał powoli głową i napił się.
– Tak, mieliśmy – przyznał niechętnie – Dawno temu. Byłem wtedy pomocnikiem ówczesnego szeryfa. W mieście popełniono morderstwo, zginęła młoda dziewczyna. Ogól miasteczka był zdania, że zbrodnię popełnił mieszkający na uboczu Metys, Daryl Sharpclaw. Aresztowaliśmy go, ale wzburzeni mieszkańcy nie chcieli czekać na sędziego, tylko wdarli się do biura szeryfa, Roya Delamico… tego, który później został ojcem Jeannie… i zażądali wydania więźnia. Może gdybyśmy się im postawili…? No ale w końcu było nas tylko dwóch, więc może Roy miał rację, że zabronił mi wtrącać się w tę sprawę. Tak czy inaczej, sześć miesięcy później wyszło na jaw, że faktycznym sprawcą zbrodni był zupełnie kto inny, ale przywódcy linczu nigdy nie zostali ukarani. Po prostu policja stanowa nie znalazła nikogo, kto świadczyłby przeciwko nim. Rozumiesz, synu, wszyscy czuli się mniej lub bardziej umoczeni w tą sprawę, więc nie było co się wychylać, prawda? Ot i wszystko. Nic więcej tu się nigdy nie działo.

Znów pociągnął łyk.
– Meadowsowi ta sprawa nie wydała się ciekawym materiałem – kontynuował po chwili zniżonym niemal do szeptu głosem – Ale przyznam ci się, młodzieńcze, że zatruwa mi ona spokój do dzisiejszego dnia, jak każda podłość, którą człowiek wyrządzi, tkwi we mnie korzeniami i nie daje się zagłuszyć nawet dobrą whisky.
– Niewiele mógł pan zdziałać przeciwko całemu miastu. – powiedział Theo pocieszająco. Stary człowiek wzruszył ramionami.
– Może niewiele bym zdziałał… ważniejsze jednak, że działać nawet nie spróbowałem. Widzisz, w twoim wieku nie rozumie się jeszcze takich spraw, ale w moich latach wie się już, że lepiej zginąć za to, co jest słuszne, niż zgodzić się na popełniane przy tobie świństwo – rzekł – Brak szacunku dla samego siebie to prawdziwe nieszczęście, z tym nie warto żyć. Jeśli ludzie cię nienawidzą, jeśli tobą gardzą, to nic, gdy ty Ale jeśli gardzisz sam sobą i patrząc codziennie w lustro widzisz tam szmatę…
Theo wstał i położył mu dłoń na ramieniu.
– Myślę, że tak naprawdę jest pan człowiekiem godnym szacunku – powiedział – Właśnie dlatego, że takie są pana odczucia. Wszyscy mamy w życiorysie coś, czego się wstydzimy, ważne jest, czy potrafimy wyciągnąć z tego odpowiednie wnioski. Pan chyba umiał, szeryfie.
Pan Buggles spojrzał ze słabym uśmiechem na przystojnego młodzieńca. Wyglądał na ledwie dwadzieścia parę lat, a mówił tak mądrze, jakby przeżył już całe życie…
–  Dobry z ciebie chłopak, synu. – powiedział. Niebo nad nimi błysnęło i rozległ się grzmot.
– Sucha burza – wyjaśnił beznamiętnie Buggles widząc, że Theo drgnął – Jutro lub pojutrze będziemy mieli ulewę. O tej porze roku to niemal reguła.

Niebo ponownie rozbłysło. Theo postanowił wrócić do domu, wampiry bowiem znane są z tego, iż nie lubią burz, obojętne, suchych czy nie, z uwagi na wielokrotnie większe niż u ludzi narażenie na uderzenie pioruna. Jest to wynikiem dużo silniejszej czynności bioelektrycznej organizmu wampira i jego zdolności do jonizowania powietrza. Poczucie zagrożenia, jakie go ogarnęło, położył na karb tej właśnie sprawy. Dopiero, gdy znalazł sie w domu, poczuł ulgę.
– Wcześnie dziś wróciłeś. – mruknął Gerard ze swego materaca.
– Nie ma się z kim bawić. – odpowiedział mu Theo, po czym ułożył się na swoim posłaniu i zasnął, podłożywszy sobie pod głowę zgiętą rękę. Gerard nie mógł spać. Rozlegające się za oknem grzmoty płoszyły mu sen z powiek, a na domiar złego do odgłosów burzy przyłączyło się ponure, psie wycie. Gerard wstał i podszedł do okna. Na dworze było całkiem ciemno, ale w krótkich rozbłyskach wyładowań burzowych mógł bez trudu dostrzec czarną sylwetkę psa, który siedział na środku ogrodu i wył, zadarłszy pysk ku niebu. Przez głowę aktora przemknęła myśl, że może warto byłoby zejść i wpuścić zwierzę do domu, i już miał zamiar to zrobić, gdy pies, jakby wyczuł jego myśli, odwrócił łeb i spojrzał ku oknu poddasza. Gerard poczuł, jak krew lodowacieje mu w żyłach, a włosy na karku jeżą się jak żywe. Nawet z tej odległości widział wyraźnie, że ślepia zwierzęcia płoną silnym, czerwonym blaskiem, niczym dwa karbunkuły podświetlone od spodu, a ich wyraz pełen jest skupionej, nieludzkiej, piekielnie złośliwej inteligencji. Chciał krzyknąć, ale nie potrafił wydobyć głosu ze ściśniętego gardła. Nie mógł się nawet poruszyć, patrzył tylko, zdjęty potwornym przerażeniem, póki pies nie odwrócił obojętnie wzroku i ponownie nie zaczął wyć. Wtedy osunął się na podłogę, jak uwolniony od trzymającej go na uwięzi siły, i stracił przytomność.

Tak znaleźli go przyjaciele, gdy zbudzili się nad ranem. Dopiero po godzinie zabiegów z ich strony otworzył wreszcie oczy i popatrzył na nich ze zdziwieniem.
– Czy coś się stało? – wymamrotał, usiłując się podnieść.
– Czy coś się stało?! – wybuchnął Never ze złością, blady jak śmierć – Ty nam to powiedz! Znaleźliśmy cię na podłodze bez świadomości! Nie oddychałeś! Co tu się wydarzyło, do cholery?!
Gerard zmarszczył czoło i bezradnie pokręcił głową.
– Nic nie pamiętam – wyznał – Była burza… Czy podchodziłem do okna? Nie wiem, wybaczcie. Och, moja głowa…
Chwycił się dłońmi za skronie. Naprawdę nie mógł sobie niczego przypomnieć i to go męczyło, gdyż miał wrażenie, że to, co umknęło mu z pamięci, było czymś bardzo ważnym. Niestety wszystko, co tłukło mu się po obolałej głowie, to mieszanina zapamiętanych dźwięków, z których nie potrafił wyłowić niczego konkretnego. Nie rozumiał, skąd wobec tego brało się poczucie zagrożenia, które zjawiło się nie wiedzieć skąd i nie opuszczało go.
– Wy nic nie słyszeliście? – spytał ze słabą nadzieją.
– Spaliśmy, idioto! Co mieliśmy słyszeć? To ty lunatykowałeś po nocy, nie my. Siadaj, zbadam cię. – Never wyciągnął z torby stetoskop i zaczął ze skupieniem osłuchiwać pierś przyjaciela.
– Nic podejrzanego – oświadczył wreszcie – Jeśli sobie coś przypomnisz, natychmiast nam powiedz, Nie mdleje się bez powodu, coś musiało się tu wydarzyć.
– Wczoraj była sucha burza. Może to piorun? – spytał Theo, wyglądając przez okno, za którym kłębiły się szare chmury.
– A jużci, piorun. Brak śladów charakterystycznych. A zresztą wyglądałby dużo gorzej. To nie piorun, a cokolwiek to było, teraz nie ma już po tym śladu. – stwierdził Hindus z pewnym rozczarowaniem. Gerard opuścił koszulę.
– Mówiłem, że nic mi nie jest. – powiedział.  Niezupełnie była to prawda. Czuł się fatalnie, choć raczej nerwowo niż fizycznie. Był rozstrojony i dręczył go nieokreślony lęk, z którym nie potrafił sobie dać rady, szczególnie, iż nie umiał zlokalizować jego źródła.

Większą część dnia spędził w pokoju na poddaszu.  Kiedy wreszcie zdecydował się zejść na dół, odkrył, że z trudem może pokonać schody, tak wielką budziły w nim obawę. To było już prawdziwie alarmujące. Nigdy dotąd nie miał lęku wysokości, a nawet gdyby miał, to zawrót głowy u szczytu schodów był czymś niezwykłym. Ostrożnie, trzymając się mocno rzeźbionej poręczy, zszedł na dół, konstatując, że jednocześnie z wybitnym pogorszeniem samopoczucia wyostrzyła się jego zdolność postrzegania. Widział dużo wyraźniej, niż zwykle, tak jakby ktoś pokolorował cały świat na nowo specjalnie dla niego i może dlatego, spojrzawszy na bawiącą się z psem Hope, dostrzegł nagle, że dziewczynka wygląda dużo lepiej, niż powinna. Była ożywiona, zbyt ruchliwa jak na dziecko skazane na śmierć, widział to wyraźnie i zdumiał się tą nagłą poprawą. Nie znał się na nowotworach, czuł jednak, że jest w tym coś dziwnego, coś nienaturalnego.
– Już się dobrze czujesz? – spytała Hope, popatrując na niego spode łba, w swój zwykły sposób.
– Nieźle – odparł Gerard ostrożnie – A ty?
Usiadł przy stoliku z gazetami, opierając głowę o ścianę.
– Dobrze. – odparła dziewczynka krótko. Pies położył się na grzbiecie i machał w powietrzu łapami, domagając się pieszczot. Francuz patrzył na niego marszcząc nieznacznie brwi, ale mimo wysiłków ani nie mógł sobie przypomnieć wydarzeń ubiegłej nocy, ani dostrzec w tym zwierzęciu czegoś niezwykłego, czegoś, co budziło w nim ten dziwny niepokój.

– Nie pogryzł cię do tej pory? – spytał ot tak, byle coś powiedzieć.
– Też pomysł. – Hope położyła się na dywanie i objęła psa za szyję.
– Co za… – Gerard nie skończył, gdyż do salonu zajrzał Never.
– Jesteś na nogach, to dobrze – powiedział – Zostań z Hope, ja i Gaskończyk wybieramy się w miasto. Dzieje się tu coś dziwnego, chcemy to zbadać.
– Coś dziwnego dzieje się zawsze tam, gdzie się znajdziemy.- mruknął Gerard posępnie.
– Tym razem to nie przelewki. Później ci wyjaśnię. Pilnuj małej, póki nie wrócimy.- powiedział szorstko Hindus i zniknął za drzwiami.
– Co to znaczy, że tam, gdzie się znajdziecie, zawsze coś się dzieje? – spytała dziewczynka, patrząc na Gerarda ciekawie. Ten w zamyśleniu podrapał się w ucho.
– Taki już nasz los – odpowiedział – Tak zarabiamy na życie, dziecinko, odkrywając cudze mroczne tajemnice. Tutaj jednak mieliśmy tylko odpocząć.
Hope zachichotała.
– Pan Winger uprzedził mnie, że z was niezłe dziwaki i widzę, że miał rację – powiedziała – Jesteście jak Łowcy UFO, albo ci, co szukają Czupakabry. Macie podobne spojrzenie, wszyscy trzej.
– Znaczy, jakie? –  nie zrozumiał aktor.
– Znaczy, nawiedzone. – wyjaśniła mu Hope.
– Coś w tym jest – zgodził się z nią Gerard – Nie poszukujemy UFO ani tego drugiego, ale lubimy sprawy trudne do wyjaśnienia. A skoro jeszcze nam za to płacą, to czemu by nie skorzystać?
– To tak jak pan Winger. On też babrze się w różnych zagadkach i płacą mu za to. – dziewczynka wstała z dywanu i przeniosła się na wersalkę.
– Niezupełnie. On rozwiązuje sprawy kryminalne, a my rzadko bierzemy się za coś, co powinno leżeć w gestii policji. Niech każdy robi swoje. W telewizji nic nie ma? Pooglądałabyś sobie. – zaproponował jej czując, że rozmowa zmierza w niebezpiecznym kierunku. I tak wyglądało na to, że Hope czegoś się domyśla, tylko nie chce się jej o tym mówić.
– Nie o tej porze – odparła – Poza tym nie bardzo lubię telewizję, wolę kino, ale w Bluewaters nigdy żadnego nie było. Gdy byłam w hospicjum, czasem kino przyjeżdżało do nas, potem bawiliśmy się w Gwiezdne Wojny. Każda chciała być księżniczką Leią, ale ja wolałam grać Imperatora. To taka fajna, zła postać. Lord Vader też niezły, tylko niepotrzebnie na końcu schodzi ze ścieżki Ciemnej Strony Mocy. To wszystko psuje.

Gerard nie widział nigdy „Gwiezdnych Wojen”, ale mimo to zrozumiał, co dziewczynka ma na myśli i trochę go to zdumiało. Nigdy mu nie przyszło do głowy, że postacie negatywne są zazwyczaj dużo barwniejsze niż pozytywne i prez to ciekawsze.
– Han Solo jest fajny – podjęła po chwili – Niby się zmienia, ale to tylko tak po wierzchu, czuje się, że w razie potrzeby zrzuci zbyt gładką maskę. I Chewie jest fajny, taki kudłaty misiek. A Luke to beznadziejny palant i tyle.
– Pewnie masz rację, choć nie mam pojęcia, o czym mówisz. Negatywny bohater często bywa bardzie barwny, ale  przecież nie należy się tym sugerować.Może obecnie scenarzyści nie potrafią już wykreować takiego kogoś, kto byłby dobry, ale nie nudny. – powiedział Gerard. Przyszedł mu na myśl Theo, niezaprzeczalnie pozytywny charakter, a przecież pełen skrywanych głęboko mrocznych tajemnic, jednocześnie dobry i okrutny, rycerski i romantyczny, równie skłonny do poświęcenia się za innych jak i do morderstwa w imię słusznej sprawy.  Był bardzo stary, mimo tej młodzieńczej twarzy i postawy – walczył jeszcze w czasach wojny stuletniej.
– Tak. Niełatwo teraz kręcić filmy. Trzeba chyba być czarodziejem, żeby dzieci nie wyśmiały gotowego dzieła. – rzekł melancholijnie po chwili milczenia.
– Przesada. Wystarczy pomyśleć, nim się zacznie kręcić. – powiedziała Hope spokojnie.
– Będę musiał obejrzeć te „Gwiezdne Wojny” przy najbliższej okazji. – westchnął Francuz konstatując, że ma dużo do nadrobienia. Pies ziewnął i wyskoczył przez okno do ogrodu.
– Dziwne. Psy na ogół boją się burzy, a przecież znowu grzmi.

Gerard włączył telewizor.
– O, „Star Trek”! – ucieszyła się Hope. Francuz usiadł obok niej, ale z toczącej się na ekranie akcji nie rozumiał prawie nic. Science fiction nigdy nie była jego ulubioną formą literacką i filmową, a ten odcinek, wyrwany z kontekstu, wydał mu się jakimś nieprawdopodobnym głupstwem. Patrzył z rezygnacją¸ nie chcąc robić przykrości Hope, którą te bzdury wyraźnie fascynowały, i po pewnym czasie pojął, jak wiele musiało kosztować pięknego Theo przystosowywanie się do zmienności epok, które przecież wymagało od niego również chodzenia na takie filmy i na koncerty muzyki, całkowicie dla niego niezrozumiałej. Przecież dla niego, aktora lat pięćdziesiątych, ten serial był nieomal współczesny, jeśli wziąć pod uwagę odległość czasową, która dzieliła średniowiecznego rycerza od koncertu Elvisa Presleya czy grupy The Who. Ileż takich przystosowań musiał przeżyć, nim nauczył się przyswajać odpowiednią wiedzę na bieżąco i zmieniać się płynnie, bez wstrząsów? Jak udawało mu się tak zmieniać i jednocześnie wciąż pozostawać sobą, tym samym Theo, którym był w chwili utrwalenia jego tkanek przez czynnik warunkujący przemianę? Dla Gerarda było to prawie niezrozumiałe, gdy patrzył na ten film, obcy mu zarówno treścią, jak i formą realizacji, choć powstał zaledwie dwadzieścia lat po jego odejściu ze świata ludzi.
„Star Trek” skończył się, a zaraz po przerwie na reklamy pojawił się na ekranie napis „Robin Hood, the hooded man” i przystojny, ciemnowłosy chłopak z łukiem przewieszonym przez ramię.
– Michael Praed jest ekstra – powiedziała Hope z uznaniem – To najlepszy Robin Hood, jakiego widziałam.

Gerard uśmiechnął się do niej w odpowiedzi. To było dla niego przynajmniej zrozumiałe, choć konwencja odbiegała nieco od tego, do czego przywykł. Zapatrzył się tak, że nie zwrócił nawet uwagi na to, że pomruki burzy przybierały na sile, a powietrze stało się suche, nieznośnie gorące i duszne. Wpatrzony w ekran nie zauważył nawet, jak jasny, choć pochmurny dzień pociemniał groźnie, dopiero głośny trzask, brzmiący jak wystrzał, wyrwał go z tego zapatrzenia. Hope krzyknęła. Drzwi i okiennice domku zamknęły się jak na rozkaz jakiejś niewidzialnej siły, a jednocześnie rozpętała się ze wściekłą siłą burza, zdająca się być obdarzoną własną osobowością. Gerard rzucił się ku drzwiom, jednak i one, i okiennice stawiły mu niespodziewany opór, jakby zostały zamknięte od zewnątrz potężnymi ryglami.
– Co się dzieje? – zawołała Hope z przestrachem.
– Nie wiem! Może to trzęsienie ziemi! Musimy się stąd wydostać! – odpowiedział jej wampir, przekrzykując odgłosy szalejącego na zewnątrz żywiołu – Jeśli wiesz, gdzie twoja mama chowa dokumenty i to, co ważne, to szybko to przynieś!

Nie wiedział, czemu wydał dziecku takie polecenie – nagle zyskał pewność, iż z tego miejsca nie zostanie kamień na kamieniu, i że trzeba ratować, co się da. Szarpał się z drzwiami, póki niespodziewanie nie przyszedł mu w sukurs ktoś, kto siekierą uderzył od drugiej strony w zamek i walił uparcie, póki drzwi nie puściły. Na progu stał emerytowany szeryf Buggles, mokry od stóp do głów.
– Zapora pęka! – krzyknął – Bierzcie samochód i zwiewajcie stąd, ja biegnę uprzedzić innych!
Gerard pochwycił z haczyka na ścianie kluczyki i wyciągnął na deszcz dziewczynkę, która właśnie wróciła z pokoju matki, ściskając w dłoni jakieś czarne pudełko oraz plastikową teczkę. Z przeciwnej strony nadbiegli Never i Theo.
– Na pocztę po Jeannie! – krzyknął rozkazująco Hindus do Gerarda, szarpiącego się z dachem opla, który jak na złość zaciął się i ani dał się ruszyć. Bijące z nieba strugi deszczu nie ułatwiały zadania.
– Pal diabli dach, jedziemy jak stoimy! – zawołał Theo, wskakując do środka i kuląc się, gdy kolejna błyskawica rozdarła niebo.
– Gdzie Tommy?! – krzyknęła Hope rozpaczliwie. Nikt jej nie odpowiedział. Neverowi udało się uruchomić wóz i mimo zacinającej ulewy wyprowadzić go na drogę.

– Gdzie Tommy?! – powtórzyła dziewczynka, usiłując wyskoczyć. Theo przytrzymał ją mocno.
– Nie ma na to czasu! – krzyknął jej w samo ucho. Hope szamotała się w jego silnych rękach, ale jej krzyk zagłuszała burza. Podjechawszy pod pocztę Never wyskoczył z wozu i po chwili wrócił , ciągnąc za rękę Jeannie Meadows, przerażoną i roztrzęsioną. Kobieta z płaczem pochwyciła córeczkę w ramiona. Never spiesznie wyprowadził opla na szosę, kierując go na wznoszącą się wysoko drogę nad jeziorem – najwyższy punkt okolicy, w którym mogli się schronić.
– Co się stało? – krzyczała Jeannie, z trudem przytrzymując wyrywającą się Hope.
– Zapora pęka! – odkrzyknął jej Gerard – Jeśli runie, woda zaleje całą dolinę! Musimy się stąd wydostać!
– Musimy znaleźć Tommy’ego! – wrzasnęła Hope rozpaczliwie.
– Nie ma na to czasu! Czasem ludzie są ważniejsi od psów. – rzekł z przekonaniem Hindus, wkładając wszystkie swe umiejętności w to, by zapanować nad autem. Opel zataczał się jak pijany na drodze, przypominającej rwący strumień, woda zalewająca jego wnętrze też nie poprawiała sytuacji i sam Never, skądinąd znakomity kierowca, nie wiedział, jak w końcu udało mu się zmusić wóz do wspięcia się po skarpie na to jedyne względnie bezpieczne miejsce – wzniesienie, pod którym rozpościerało się jezioro. Widoczna w pewnej oddali zapora dygotała jak żywa pod uderzeniami fal i za każdym razem, gdy błyskawica rozdzierała granatowe od chmur niebo, widzieli wyraźnie szerokie pęknięcia, przez które wyrywała się spiętrzona woda.

– Jezu, Sodoma i Gomora. – szepnął Theo, żegnając się odruchowo.
– Ja wracam! – krzyknęła buntowniczo Hope i, korzystając z chwilowej nieuwagi matki, wyrwała się z jej objęć. Theo, który był najbliżej, mimo swej szybkości nie zdążył jej schwycić, gdy stoczyła się przez ramę wozu wprost do kotłującego się pod skałami jeziora. Krzyk Jeannie zlał się w jedno z kolejnym uderzeniem gromu, a równocześnie zdarzyło się coś nieprawdopodobnego: zasuwany dach uruchomił się samoczynnie i zatrzasnął nad nimi czarną kopułę. Jeannie rozpaczliwie uderzyła dłońmi w szybę. Blady jak śmierć Theo szarpał się z drzwiami, ale zamek, nie wiedzieć czemu, zaciął się jak poprzednio dach i nie ustępował.
– To jakieś szaleństwo! – zawył Gerard, zakrywając głowę skrzyżowanymi ramionami. Wokół nich szalała nawałnica, a ryk wody, rwącej z przerwanej zapory, wdzierał się do auta, nie pozwalając na usłyszenie własnych słów. To było straszne, ponadnormalne przeżycie, w którym stanął nawet ich subiektywny czas, gdyż nie byli w stanie zorientować się, jak długo już kulą się w samochodzie, w który uderzają podmuchy wściekłego wiatru, niosącego zasłonę wody. Jeannie szlochała niepowstrzymanie, ściskając ramię Gaskończyka, wciąż usiłującego sforsować drzwiczki lub wypchnąć szybę, która również stawiła jego muskularnym rękom niespodziewany opór. Wreszcie poddał się, objął płaczącą kobietę i znieruchomiał, rezygnując z wszelkich prób działania. Obaj jego przyjaciele zrobili to już dużo wcześniej. Nigdy do tego stopnia nie czuli się ludźmi, jak właśnie teraz – zamknięci w aucie szarpanym przez burzę, bezradni zarówno wobec rozszalałego żywiołu, jak i sił, które go rozpętały.

Nagle Gerard podniósł głowę.
– Pies! – krzyknął nieswoim głosem – Teraz pamiętam! Jego oczy… To bydlę może być wszystkim, ale nie psem, rozumiecie?! Patrzył na mnie zeszłej nocy, a ja nie mogłem się nawet poruszyć! Jakim cudem o tym zapomniałem?!
Never chwycił go za ramiona i brutalnie potrząsnął.
– Co ty wygadujesz?! – zawołał. Gerard zamilkł, niezdolny sformułować cisnące mu się w głowie myśli. Widział w życiu już dość dużo, ale upiorne zwierzę przekraczało granice jego pojmowania i zawładnął nim strach, nie mający nazwy w ludzkim języku.
– To nie istnieje! – wrzasnął histerycznie – Nie ma żadnych zjaw ani upiorów, rozumiecie?! Po prostu nie ma! Świat jest poznawalny! Życie jest formą biochemicznych procesów i wyszło z oceanu, nie ma Boga, nie ma zaświatów ani duszy, jest tylko materia! Rozumiecie?! Białko! Molekuły! Istnieje to, czego mogę dotknąć! A jeśli widzę coś, co nie jest logiczne, mam halucynacje i powinienem się leczyć!
Zamilkł, gdyż Hindus wymierzył mu tak silny policzek, że aż uderzył głową o okno, nieprzygotowany na tego rodzaju reakcję.
– Wybacz, mały, to było konieczne – odezwał się Never chłodno – Zaczynasz gonić w piętkę, a to może zaprowadzić cię na manowce. Panuj trochę nad emocjami.

Jego spokojny głos podziałał jak kubeł zimnej wody, bardziej jeszcze niż szok, wywołany uderzeniem. Burza na zewnątrz przycichła i po chwili tylko ostatnie, spóźnione krople deszczu uderzały o dach. Never bez przekonania nacisnął klamkę i ku jego zdziwieniu drzwiczki opla uchyliły się posłusznie. Przyjaciele wysiedli z auta, ciągle na wpół ogłuszeni tym, co przeżyli i rozejrzeli się dookoła. Po leżącym w dolinie miasteczku nie było ani śladu, na miejscu, gdzie jeszcze tego ranka znajdowało się Bluewaters, teraz falowało ogromne jezioro, niemal czarne w ciągle jeszcze upiornym oświetleniu burzowego nieba.
– Patrzcie. – wykrztusił Gerard, wskazując drżącym palcem na widoczny w dole skalisty brzeg jeziora. Z wody wypełzał właśnie dobrze im znany, czarny kształt. Ogromny kundel z widocznym trudem wyciągnął na brzeg bezwładną jak szmaciana lalka postać w podartych i przemoczonych farmerkach.
– Hope… – jęknęła Jeannie, tuląc się do Theo. Pies puścił ubranie dziecka i, pochyliwszy pysk nad dziewczynką, zaczął lizać ją po twarzy. Hope poruszyła się i sięgnęła ręką do głowy. Pies odwrócił łeb i spojrzał w kierunku patrzącej na niego w niemym przerażeniu grupki, przy czym jego oczy przez moment rozbłysły czerwono i skuci przeraźliwym strachem ludzie mogli przysiąc, iż słyszą, jak śmieje się niskim, powolnym śmiechem. Potem zwierzę podniosło się i niespiesznym truchcikiem odbiegło w stronę pobliskiego lasu. Nigdy go już więcej nie widzieli.

Theo wracał z siedziby opieki społecznej na przedmieściach Chicago. Wiedział już, że z mieszkańców miasteczka nie ocalał prawie nikt. Pęknięcie zapory, połączone z gwałtowną burzą i huraganem zaskoczyło wszystkich i oprócz nich jak dotąd udało się odnaleźć tylko emerytowanego szeryfa, który jako jedyny usiłował zorganizować jakiś ratunek. Pan Buggles został umieszczony w przytułku stanowym, jako że nie posiadał ani żyjących krewnych, ani żadnego osobistego majątku. To, co było w Bluewaters, uległo całkowitemu zniszczeniu,nie mógł więc tam wrócić.
– Właściwie mógłbym go odwiedzić – pomyślał Theo – Jest pochmurno, a zresztą mamy już szóstą, więc słońce raczej nie wyjdzie. Pewnie zdążę tam przed kolacją.
Nie zwykł długo się zastanawiać, gdy wpadał na jakiś pomysł, choćby nie wiedzieć jak niemądry, więc i nad tym nie myślał długo, a po prostu zatrzymał przejeżdżającą taksówkę i kazał kierowcy zawieźć się do przytułku.

Podświadomie oczekiwał rudery, jaką za jego czasów były podobne miejsca, ale ten przybytek okazał się, ku jego uldze, miejscem dość miłym, choć budynek był rzeczywiście stary i niezbyt dobrze utrzymany. W ogrodzie stały leżaki i małe stoliki, budynek oplatał bluszcz, w oknach wisiały firanki. Ładna pielęgniarka, którą napotkał w hallu, wskazała mu pokój pana Bugglesa, ale zapowiedziała, by nie pozostawał tam zbyt długo, bowiem obowiązywały tam pewne przepisy, których należało przestrzegać. Theo poszedł do pokoju, gdzie emerytowany szeryf siedział przy oknie i wyglądał obojętnie na ogród, żując niezapalone cygaro. Jego towarzysz, wyglądający na jakieś osiemdziesiąt do stu dwudziestu lat, drzemał na łóżku. Na odgłos kroków pan Buggles odwrócił się od okna i jego pomarszczoną twarz rozjaśnił słaby uśmiech.
– To ty, chłopcze? Cieszę się, że wam się udało. – rzekł.
– A ja się cieszę, że i pan wyszedł z tego cało – odpowiedział mu wampir serdecznie – Niestety, nie wszyscy mieli tyle szczęścia. Prawie nikt.

Stary szeryf pokiwał głową.
– Wiem. A Jeannie i Hope, czy były z wami? Czy z małą wszystko dobrze? – spytał.
– O tak – Theo wyjrzał przez okno, za którym było już całkiem ciemno, a następnie odwrócił się do niego tyłem i oparł się plecami o parapet – Zadziwiająca sprawa, szeryfie. Kiedy przywieźliśmy Hope do szpitala, lekarze zlecili wszystkie badania, to zrozumiałe, wziąwszy pod uwagę jej chorobę… Wyniki przeszły nasze oczekiwania. Nie wiadomo kiedy nastąpiła znaczna i zgoła niezrozumiała poprawa, tak jakby szpik kostny Hope nagle zaczął normalnie pracować, jak u każdego zdrowego dziecka. Lekarze nie mogą się nadziwić, my zresztą też, choć widzieliśmy już różne dziwne rzeczy.
– Ależ to cudowna wiadomość. Jeannie pewnie szaleje ze szczęścia. – pan Buggles westchnął nieznacznie, żałując pewnie, że nie może teraz odwiedzić córki dawnego przełożonego. Jego rozpaczliwe próby niesienia pomocy mieszkańcom Bluewaters co prawda zaowocowały tym, iż udało mu się kilku z nich ocalić, sam jednak doznał silnego urazu kręgosłupa, gdy uderzyła weń fala powodziowa i prawie nie mógł chodzić.
– Owszem. Mieszka teraz u swej matki i w przyszłym tygodniu rozpoczyna pracę w urzędzie pocztowym na Czwartej Alei – powiedział Theo – Nagła poprawa zdrowia małej przywróciła jej chęć do życia, to teraz zupełnie inna kobieta. Hope tylko rozpacza za psem…

Szeryf spojrzał na niego jakoś dziwnie i Theo poczuł nieprzyjemny dreszcz, pełznący wzdłuż krzyża.
– Jakim psem? – spytał staruszek.
– No, psem. Kundlem, który się do nas przyplątał. Hope bawiła się z nim nieraz w ogrodzie, musiał pan widzieć. – rzekł wampir niepewnie. Pan Buggles nadal patrzył na niego tym samym, dziwnym wzrokiem.
– Jakim psem? Tam nie było żadnego psa – powiedział wreszcie – Patrzyłem nieraz na Hope, jak się bawiła w ogrodzie, zawsze sama. Żal mi było nawet, że takie miłe dziecko nie ma się z kim bawić… Gdyby tam był pies, przecież bym go zauważył!
Teraz Theo patrzył na niego okrągłymi oczami, próbując zrozumieć coś z tego, co właśnie usłyszał, i nagle pobladł tak strasznie, że szeryf zląkł się, czy jego nie gość zemdleje. Wampiry bledną inaczej niż ludzie, robią się kredowobiałe w sekundę, z szarymi kręgami wokół oczu i wyglądają wtedy przerażająco.
– Usiądź może, chłopcze… Zawołam pielęgniarkę.
– Nie, nie trzeba – Theo opanował się z wysiłkiem – Nie całkiem jeszcze doszedłem do siebie, szeryfie…
– I chyba nigdy nie dojdę. – dodał w myślach.

Opuścił przytułek i ruszył w drogę powrotną do hotelu, w którym się zatrzymali. Nie wiedział i nie chciał wiedzieć, z jakimi mrocznymi siłami on i jego przyjaciele zetknęli się w nieistniejącym już miasteczku – z siłami, wobec których „zwykły wampir” był czymś najnormalniejszym na świecie. Pies.. Jaki pies? Hope nazwała go „Tommy”, ale tak naprawdę miał na imię Daryl. Theo był tego najzupełniej pewny. Daryl Sharpclaw z plemienia Ogelallah… To nie ich ścigał i dlatego pozwolił im odejść. Im i dziewczynce, która obdarzyła go miłością. I odważnej Mulatce, bękartowi szeryfa i kelnerki, kobiecie, która też pewnie wiele wycierpiała od małomiasteczkowej społeczności za to, że ośmieliła się być przybraną matką dla białej dziewczynki. Pragnął sprawiedliwości i niczego więcej. Wampir to wiedział.

Wiedział też jednak… że już nigdy… nigdy… nie zaśnie spokojnie.

About the author
Technik MD, czyli maniakalno-depresyjny. Histeryczna miłośniczka kotów, Star Treka i książek. Na co dzień pracuje z dziećmi, nic więc dziwnego, że zamiast starzeć się z godnością dziecinnieje coraz bardziej. Główna wada: pisze. Główna zaleta: może pisać na dowolny temat...

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *